Czerwiec – ulubiony miesiąc wędkarzy. Dla wędkarzy poławiających Króla wszystkich ryb łososiowatych to miesiąc szczególny. Właśnie o tej porze roku rozpoczyna się główny ciąg tarłowy na rzekach Skandynawii i północnych rejonów Rosji. Ten czas jest dla nas zawsze wyjątkowy, już z dużym wyprzedzeniem wiemy, gdzie spędzimy 2 tygodnie tego miesiąca. Tym razem wybraliśmy Pulangę, rzekę uchodzącą do Morza Białego we wschodnich rejonach Półwyspu Kolskiego. W tamtych rejonach byliśmy już kilka razy, ale jeszcze nigdy nie zapuściliśmy się tak daleko na wschód. Początek trasy jest już dla nas klasyczny – Litwa, Łotwa, Estonia, potem promem do Helsinek, 950 km przez Finlandię i już możemy wjechać na terytorium Rosji. Zostaje nam około 300 km i docieramy do Umby, praktycznie najdalej na wschód wysuniętej miejscowości, do której można dotrzeć osobowym samochodem. Tam już na nas czekają dwa Uazy, do których pakujemy nasz pokaźnych rozmiarów bagaż.
Musimy przecież zabrać ze sobą wszystko to, co będzie nam potrzebne w czasie prawie dwóch tygodni pobytu nad rzeką. Samochodami docieramy do ujścia Varzugi, jednej z największych rzek Kolskiego, tam czeka na nas kolejny środek transportu – kuter motorowy.
Kuter jak kuter. Normalna rosyjska, a raczej radziecka „jednostka pływająca”. Na nas nie robi żadnego negatywnego wrażenia. Do takich środków transportu jesteśmy przyzwyczajeni. I nie przeszkadza roznoszący się mazisty smród ropy, nic że na falach łajba kołysze i choroba morska daje znać o sobie, bo z minuty na minutę, z godziny na godzinę, jesteśmy bliżej i bliżej naszego upragnionego celu.
Ten czas wykorzystujemy również na ostatni przegląd naszego sprzętu, uzbrojenie przynęt, ukręcenie much.
Wreszcie po 20 godzinach rejsu docieramy w ujście Pulangi – celu naszej wyprawy.
Ale okazuje się, że nasza cierpliwość jest wystawiona na wielką próbę. Ponieważ jest odpływ, kuter nie może dobić do samego brzegu i rozładunek musimy wykonywać na raty pływając niewielką łódeczką: kuter – brzeg – kuter – brzeg i tak w nieskończoność.
Pulanga ma trochę odmienne ujście do morza niż inne rzeki tego rejonu. Patrząc na nie od strony morza jest praktycznie niewidoczne, rzeka najpierw tworzy jakby zatokę, a jej przewężenie łączy się z morzem. Pływy są stosunkowo duże. W czasie przypływu odnosi się wrażenie, że ruch wody odbywa się w kierunku od morza do rzeki, a w czasie odpływu prawie cała zatoka jest pozbawiona wody.
Dookoła brak drzew, jesteśmy przecież już na obszarze tundry. Choć jest dość ciepło, bo świeci słońce, to wieje silny i chłodny, niczym patagoński, wiatr. Spoglądając na brzeg widzimy wiele olbrzymich płatów śniegu. To pozostałości po niedawnej zimie. Wreszcie udaje nam się stanąć na lądzie.
Na ziemi leżą olbrzymie ilości bagażu. Skąd się tego tyle wzięło? Teraz można zrozumieć dlaczego wyładunek z kutra trwał tak długo.
Szybko rozbijamy namioty, bagaże pospiesznie lądują w ich wnętrzu i już możemy przygotować się do krótkiego wypadu nad rzekę.
Uzbrojenie wędek i przygotowanie niezbędnego ekwipunku w takich momentach zajmuje tylko chwilę. Przecież od kilku miesięcy wkładamy wiele starań i wysiłków by znaleźć się właśnie w takim miejscu. To o tej chwili marzyliśmy już od tak długiego czasu. W niepamięć idzie całe zmęczenie długą podróżą. Podniecenie i adrenalina jest tak wielka, że wszyscy pragną jak najszybciej zacząć łowienie. Idziemy kilkaset metrów w górę rzeki i wchodzimy na pierwsze miejscówki. Rzeka nas nie zawodzi. Praktycznie każdy w kilku pierwszych rzutach łowi kumżę, wędrowną formę pstrąga potokowego. Ryby są różnej wielkości – od 30 do 55 cm.
W takich miejscach przypominają się dawne chwile. Nie ma większego znaczenia czy w ręce trzymamy najnowsze cudo zbudowane z wysokomodułowego grafitu, czy stare, wysłużone wędzisko. Można oczywiście dopatrywać się różnic i one oczywiście są. Ale piękne jest to, że jednym i drugim można połowić z powodzeniem. A i ryby nie są wybredne. Łowimy różnymi technikami, różnymi przynętami i w różnych miejscach. W tej rzece ryby po prostu występują w dużych ilościach i nie są przyzwyczajone do częstej obecności człowieka i podsuwanych im przynęt. Dlatego łowienie jest tak efektywne. Oczywiście w miarę upływu kolejnych dni i obławiania tych samych miejsc ilość złowionych ryb znacznie maleje. Tak naprawdę dopiero w takich miejscach i w takich sytuacjach można sobie uświadomić, jak bardzo muszą być „przekłute” nasze, polskie wody. I jak trudno w nich złowić rybę!
Choć kumży jest naprawdę bardzo dużo, a ryby są nadzwyczaj urodziwe, to cały czas czekamy na coś innego. Coś, co jako pierwszemu przytrafiło się Emilowi. Kolejne branie, ale wędka natychmiast wygina się dużo mocniej niż przy poprzednich rybach. Błyskawiczny odjazd kilkadziesiąt metrów pod drugi brzeg rzeki. Tak, to On, król tej rzeki – Jego Wysokość Łosoś. I choć nie jest specjalnym okazem, to wszyscy gratulują szczęśliwemu Łowcy udanego holu. To pierwszy Salmo Salar Emila. Takich chwil się nie zapomina! Trzęsącymi się rękoma daje buziaka i ryba wraca do wody. Ja idę kilkadziesiąt metrów wyżej, gdzie główny nurt przelewa się na lewą stronę i tworzy dość głęboką rynnę. W pierwszym rzucie niewielka kumża, drugi pusty, rzucam trzeci raz i widzę jak koniec linki przesuwa się w górę rzeki. Zacięcie. Po drugiej stronie zaczęło się istne piekło. Trzy wyskoki, jeden po drugim, a potem gwałtowny odjazd, jeszcze jeden wyskok i .... luz. Moje pierwsze spotkanie z łososiem nie jest zbyt szczęśliwe, ale i tak jestem zadowolony. Tych kilka chwil kiedy miałem rybę na wędce jest dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Wiem, że złowię jeszcze nie jednego. Tym bardziej, że jak się później okazało, był to jeden z dwóch łososi, których nie udało mi się skutecznie wyholować. Na następną rybę nie musiałem zbyt długo czekać. Kilka metrów niżej kolejne branie. Po krótkiej chwili holu orientuję się, że ta ryba nie jest wielka. Ale to pierwszy złowiony przeze mnie łosoś na Pulandze.
Na pierwszy krótki wypad nad rzekę wystarczy. Czas wracać do obozu i odpocząć.Nad rzeką spędziliśmy 11 dni. Pewnym utrudnieniem był fakt, że obóz mieliśmy rozbity u ujścia rzeki do morza i od dobrych łowisk na rzece dzieliła nas spora odległość. To oznaczało codzienną wędrówkę przez podmokłą tundrę, potem kilka, kilkanaście godzin łowienia i ponowny powrót do obozu. To było naprawdę wyczerpujące. Łowiliśmy łososie – w sumie naszym łupem padło kilkadziesiąt ryb; kumże – to wędrowna forma pstrąga potokowego; oraz dzikie, pięknie ubarwione pstrągi potokowe. Te dwa ostatnie gatunki dość często pojawiały się na naszych wędkach, więc na nudę nie narzekaliśmy.Poniżej kilka fotek z naszego codziennego życia nad Pulangą.
W mojej pamięci pozostały głównie dwa zdarzenia. Jedno z nich miało miejsce podczas deszczowego dnia na Pulandze. Padało od samego rana i ociągaliśmy się z opuszczeniem przytulnych namiotów. Późnym wieczorem (choć cały czas było jasno, bo byliśmy prawie na granicy kręgu polarnego) wreszcie wybraliśmy się w górę rzeki. Cały czas padało. W ten dzień zdecydowałem się zabrać kij castingowy, chciałem pewnej odmiany od ciągłego przerzucania linki muchowej. Łowiliśmy w jednym miejscu w kilka osób, tylko ja w ten dzień nie używałem muchówki. Dosłownie w kilka minut po rozpoczęciu łowienia poczułem wspaniały pulsujący ciężar na mojej wędce. Średniej wielkości samiec łososia po 5 minutach jest pod moimi nogami, a za chwilę, nie dotknięty wraca do wody. Mija kilkanaście minut i wyciągam drugą rybę. Po kolejnym kwadransie ląduję trzeciego łososia. To nic, że pada deszcz, że jest zimno i wieje przejmujący wiatr. W takich chwilach czuję, że wędkarstwo jest wspaniałe. Trochę innego zdania są moi koledzy, którzy są bez kontaktu z rybą. Zdecydowanie spinning jest dużo skuteczniejszy od muchy. A moja mała błystka obrotowa jest zabójcza. Potwierdza to w kolejnym rzucie. Kolejne mocne uderzenie i mój CTS wygina się bardzo mocno. Czuję, że ryba, która wykonuje bardzo gwałtowny odjazd jest sporo większa niż inne, do tej pory łowione łososie. Po kilku sekundach ryba wyciąga z mojego multiplikatora kilkadziesiąt metrów żyłki i jest już pod drugim brzegiem. Próbuję ją bliżej podciągnąć, ale po każdych zwiniętych kilku metrach ryba wykonuje kolejny odjazd. Łosoś wyskakuje nad powierzchnię wody gwałtownie potrząsając głową. Ale wędka wspaniale amortyzuje wszystkie gwałtowne ruchy ryby i cały czas pewnie trzyma ją z stosunkowo małej, niczym pstrągowej kotwiczce. Hol trwał kilkanaście minut i pod nogami mam blisko metrową rybę. Delikatne odczepienie, łosoś próbuje złapać pion i po kilku minutach majestatycznie odpływa w główny nurt rzeki. Takiego widoku się nie zapomina.....Drugie zdarzenie miało miejsce nad rzeką Lihodievka, która uchodzi do Morza Białego około 15 km na wschód od Pulangi. Ponieważ nie jest to zbyt wielka rzeka, postanowiliśmy zapolować na duże kumże, z których słynie Lihodievka. Ja i Grześ łowiliśmy na lekkie jednoręczne muchówki, a Rafał używał dwuręcznej łososiówki. Będąca tu przed nami grupa łotewskich wędkarzy i miejscowi kłusownicy dość skutecznie uszczuplili stado tych ryb. Brań nie było zbyt dużo i byliśmy trochę rozczarowani. Okazała, sześćdziesięciodwucentymetrowa kumża, którą złowił Rafał potwierdziła, że w tej rzece są duże ryby. Tylko nie w takich ilościach jakbyśmy sobie tego życzyli. Trochę zrezygnowany wykonuję kolejne rzuty. W pewnym momencie poczułem delikatne dotknięcie muchy. Powtarzam rzut w to samo miejsce. Pusto. Drugi raz. Mucha spływa tym samym łukiem, przytrzymanie, lekkie zacięcie i w powietrze wystrzeliwuje srebrna ryba. To łosoś, a ja w ręce trzymam krótką muchówkę klasy 4! Przypon 0,17! Szybki odjazd w dół rzeki, próbuję przytrzymać rybę, ale wędka na zbyt wiele nie pozwala. Niebezpiecznie szybko łosoś zbliża się do silnego nurtu, ale na szczęście przed nim się zatrzymuje. Teraz delikatnie mogę rybę odciągnąć od niebezpiecznego miejsca i korzystając z tego, że się uspokoiła, idę w górę rzeki żeby zyskać trochę miejsca do walki. Kolejny gwałtowny odjazd zakończony efektownym wyskokiem i zaraz potem kolejny. Delikatna wędka wspaniale amortyzuje wszystkie ruchy ryby i pewnie trzyma muchę w jej pysku. Żeby tylko przypon wytrzymał! Po około 15 minutach udaje mi się chwycić rybę za ogon i bezpiecznie wyjąć z wody. Sukces! 75 cm żywego srebra wyciągnięte na tak delikatny zestaw. CTS Vintage spisał się naprawdę rewelacyjnie.
Jeszcze długo potem rozkoszuję się tymi chwilami. Po takie 15 minut warto było jechać tak daleko, tu na wschodnie obrzeża Półwyspu Kolskiego. Takie chwile pozostają na zawsze w pamięci wędkarza. Niedługo potem Grześ przeżył podobną przygodę i na swoją muchóweczkę klasy 6 dostał podobną rybę.
Czas spędzony nad wodą szybko minął i przypływający po nas kuter przypomniał nam o powrocie. Po tych kilkunastu dniach spędzonych w surowych warunkach, w krajobrazie północno-rosyjskiej tundry, z pewnym zadowoleniem zaczynamy myśleć o powrocie do domu, gdzie czekają wszelkie wygody. Ale odpływając z ujścia Pulangi, widząc jej wartkie wody uchodzące do morza już tęskniliśmy za jej mieszkańcami – najwspanialszymi łososiowatymi rybami – Salmo Salar. Na pewno po nie tu jeszcze wrócimy!
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Zieliński.
www.fishingart.pl
Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na
forum
0 Komentarze