Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


1478 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

1356 gości, 6 anonimowych

Bing, seba122, Marecki1983, Lokityrem, SkrewUp, michal078, qwertys5, zander58, Google, Sławek77, sieko, SPINKAMION, Marceluss89, PrzemekL, guciolucky, trout master, Białek, rotacja, struna, M@lini@k, Patryk1125, Tomas06, woojtek13, Pawel369, maniekEg, rolen, Bolen30, Billy2858, ozzy321, Pat92, Olo1970, niko333, Olsztynteam, Karpiu95, mayou, czarny1, MatB, Greg Greg, mickeN, Krzysztof Jeżyna, jerrys, Biesan, Wacha, TAJMIEN, wojciech1919, darek63, Tokarz 2000, TroutFan, star, Wojciech_B, Marek1969, spidi, gacupisz, krecik, Sonary i mapy, kruchy15, michcio, Little Wing, Johny P., WWW, TOFIX99, Fabian, elpojo, mike, Darrek7474, Bazyl II, Przemeksik, Sumito, Bronek25, Siup, bartosz_lukasiewicz, Łukasz W, daczsan, wedkarzyk1, nuka, Sławomir, Crazy_Pike, skius, haukii, Elatios, skampi, Krzysztof S., Rexxx, januszz, Arek99, russian80, Dolan, Facebook, PaPaDaNcE, slawek_2348, ripper201, Despota, Paweł70, Pjolo, robal28, tiko, Liseq, rebowski12, jabadaonbis, bartek, tomibdg, Tomek.M, lotalota, PrzemekKosior, MaTom, iwan65, Sady, Grzegorz B., Insektoidalny, Herman, Gad1979, 5384, darek3523, asp, Janek W, Mariusz54, jachu, lukanio, Jacek01


- - - - -

Wielki błękit – część I


Czy oglądaliście świetny film Luca Bessona o tym właśnie tytule? Sławę zdobył między innymi dzięki widowiskowym ujęciom oceanu wykonanym przez rewelacyjnego operatora, Carla Varini. Morze miało na filmie bajkowe, turkusowo – atramentowe kolory, które dobrze zapadły mi w pamięci. Wątpiłem, czy taka piękna sceneria, może istnieć gdziekolwiek poza filmową taśmą, a jednak... Ocean otaczający tropikalny archipelag Los Roques w Wenezueli, który odwiedziłem w kwietniu, wygląda dokładnie tak samo - jak żywo przeniesiony ze snu, nierealnie piękny.


Dołączona grafika
Wielki błękit… Nic nie było poprawiane w Photoshopie!



Wędkarską wyprawę na Los Roques planowałem od dawna, ale jak to często w życiu bywa od pomysłu do realizacji musiało upłynąć nieco wody. Z początku były liczne obawy związane z bezpieczeństwem - kraj Hugo Chaveza ma pod tym względem fatalną reputację, a internetowe fora pełne są przestróg i opisów różnych przygód iście mrożących krew w żyłach. „Googlując” w internecie Wenezuelę co jakiś czas natykałem się na określenia typu: „napad z bronią w ręku”, „żądanie okupu” czy „skorumpowani przedstawiciele prawa” co skutecznie studziło mój (nie muszę dodawać, ze żony także) „niezawodny” zazwyczaj zapał do odkrywania nowego. Ponadto, najbardziej atrakcyjne na Los Roques ryby, czyli bonefishe i tarpony, łowi się na muchę, co z początku trochę mnie martwiło. Po wizycie w Belize 2 lata temu wiedziałem już, że muchowanie w tropikach jest po prostu dla nowicjusza trudne. Jeden ze sławnych i poczytnych podręczników amerykańskich muszkarzy, specjalizujących się w takim łowieniu, ku mojej rozpaczy mówił wyraźnie, że aby skutecznie łowić albule (bonefishe) należy „bez problemu i wysiłku, bez zbędnych międzywymachów, rzucać na odległość co najmniej 20-25 metrów, trafiając w okręg o średnicy 120 cm, zachowując delikatną prezentację przynęty i mając na uwadze silny i stale niemal wiejący na Karaibach wiatr”. Amerykański „guru” zalecał też trafić jak najbliżej pyska ryby (idealnie byłoby tak na 40 – 80 cm), oczywiście jej nie płosząc, w wodzie o głębokości rzadko przekraczającej łydki… Cóż, muszę Wam powiedzieć, że jestem fanatycznie w muchówce zakochany, ale jak na razie jest to uczucie w dużej mierze jednostronne. Złowiłem tą cudowną metodą sporo ryb, nawet kilka całkiem dużych, ale zawdzięczałem to bardziej uporowi, szczęśliwym splotom okoliczności lub wybitnie zasobnemu w ryby łowisku, niż umiejętnościom. Z bezpieczeństwem jakoś damy sobie radę - myślałem przed podróżą - wszak zwiedziliśmy już kawałek świata, ale jak tam dobrać się do tych wspaniałych ryb? Głupio byłoby lecieć tak daleko i nie połowić, wszak śmiechom i żartom kolegów nie byłoby wtedy końca…

Sprawę wyjazdu ostatecznie przypieczętował dobry znajomy ze Szwajcarii, który nie omieszkał przysłać kolejnej porcji zdjęć ze swojej ostatniej wyprawy na Los Roques. Oczywiście z każdej fotografii „bezczelnie” wyzierała uśmiechnięta od ucha do ucha „gęba” prezentująca okazałe rybsko lub wszelkie odmiany tropikalnych i zapewne smacznych drinków z parasolką w kolorach tęczy. Po licznych konsultacjach z miejscowym biurem podróży, godzinach spędzonych w internecie na śledzeniu wyjazdowych ofert i lekturze amerykańskich magazynów wędkarskich, termin ustalamy na początek kwietnia. Nieodłączny towarzysz większości wypraw, Michał Pszczoła, na dwa miesiące przed wyjazdem sugeruje zmianę daty wyjazdu o kilka dni do przodu z powodu lepszej fazy księżyca, a co za tym idzie korzystniejszych pływów… Na szczęście udaje nam się w porę przebukować bilety do Caracas. Janek Legeń, trzeci z uczestników, bombarduje nas jakże przyjemnymi telefonami dotyczącymi wędek, linek, much… Czy myślicie tak samo jak ja, że ten przedwyjazdowy okres jest zawsze w jakiś sposób magiczny i strasznie miły? Niby jeszcze w domu, niby w pracy, ale z drugiej strony już bardziej szczęśliwy, myślami i sercem daleko stąd…

Ostatni z naszej sprawdzonej drużyny – Piotrek Motyka, tym razem niestety musi zrezygnować z wyjazdu - nie pozwalają na to obowiązki. Szkoda, bo po pierwsze przyzwyczailiśmy się już do udanych wyjazdów we wspólnym towarzystwie, a poza tym, zdrowy rozsądek i chłodna ocena sytuacji przez Piotra często przydają się w podróży, szczególnie tak dalekiej.
Ostatnie tygodnie przed wylotem spędzam na regularnym szlifowaniu rzutowych umiejętności. Okupuję więc niemal codziennie przydomowy trawnik dostarczając niemałej uciechy żonie, trzyletniej córce i zdziwionym sąsiadom obserwującym z okien moje karkołomne wyczyny polegające na próbie wyrzucenia całej linki z kołowrotka… cóż, nikt nie obiecywał że będzie lekko!

Z Warszawy wylatujemy w szampańskich nastrojach, 4-tego kwietnia. Kilkunastogodzinny lot z przesiadką we Frankfurcie, mija o dziwo bez żadnych komplikacji – turbulencji brak, jedzenie w samolocie wyjątkowo znośne, a co najważniejsze wszystkie bagaże docierają w całości i w takiej samej ilości w jakiej opuściły Okęcie. W krajach Ameryki Południowej nie zawsze jest to takie oczywiste, dlatego każdy jest w znakomitym, bojowym nastroju. Naprawdę mówię Wam, że nie ma nic gorszego jak przykra niespodzianka po przylocie polegająca na braku jakże wyczekiwanego „bagażu nadawanego”. Oczywiście - slipki i szczoteczkę do zębów można kupić wszędzie lub pożyczyć od kolegi, któremu fartownie i niezasłużenie majdan przyleciał, ale co z wypieszczonymi i „jedynymi dobrymi” wędkami czy muszkami pieczołowicie kolekcjonowanymi miesiącami przed wyprawą? Czy bossowie linii lotniczych albo zawsze zniecierpliwiona pani z okienka „bagaż zagubiony” zdają sobie sprawę, iż sprawa dostarczonej lub nie torby, to dla wędkarza prawdziwe „być albo nie być”?

Wraz z różnokolorowym, hałaśliwym tłumem, na który składają się chyba wszystkie znane mi rasy ludzkie, „wylewamy się” na halę przylotów rozglądając się niepewnie dookoła. Gęsiego i wolno idziemy w kierunku zbawiennego napisu „Salida („wyjście” po hiszp.) widniejącego na drugim końcu hali. W oczy od razu rzuca mi się bardzo liczna, bardzo poważna i bardzo uzbrojona ochrona lotniska w zielonych, wojskowych mundurach. Wielu strażnikom towarzyszą groźnie wyglądające psy, które zdają się śledzić każdy krok przechodzących obok nieśmiało pasażerów. Szczególnie tych białych, młodych, co zostawili nierozważnie w domu żonę i małe jeszcze dziecko… Na pewno któryś z czworonogów zacznie zaraz wściekle ujadać, a jego właściciel podbiegnie piorunem do naszej grupy, skieruje swoją pukawkę prosto we mnie i wypali coś głośno po hiszpańsku nerwowo przy tym gestykulując. Potem na oczach bezradnych i zdziwionych przyjaciół wezmą mnie na „osobistą” do zimnej, tajnej i ukrytej w podziemiach lotniska celi, a w walizce pomiędzy butami do brodzenia, olejkiem do opalania i kąpielówkami (tam, gdzie przecież powinno leżeć pudełko Loopa wypchane po brzegi tarponowymi muchami!) znajdą kilogramową, foliową torebkę z tajemniczym białym proszkiem… Oczywiście nie moją, lecz podrzuconą, ale sierżant Ortega z „antynarkotykowego” słyszy to przecież za każdym razem… A więc żegnaj Aniu, nie pojedziemy razem na 50-tą, złotą rocznicę Twoich dziadków, na której tak Ci zależało! Żegnajcie także ukochane ryby - wyjdę najwcześniej za jakieś 30 lat i po więziennej traumie ręce będą mi się tak trzęsły, że nie zawiąże już żadnego haczyka, nawet sumowego!

O swoich, jak mi się wydawało, uzasadnionych obawach dotyczących zaczynającego się właśnie pobytu w Wenezueli chciałem poinformować idącego z tyłu Michała, jednak rzut oka na jego błogo uśmiechniętą facjatę z I-podem na uszach utwierdził mnie w przekonaniu, iż tylko ja zdaję się przejmować przyglądającym nam się z uwagą wojskowym. Szkoda, że nie ma Piotra mówię do siebie, a moje ponure myśli przerywa nagle ciche i wypowiedziane wprost do ucha „Mr Matt?”
A więc jednak okrutny losie! Czarny scenariusz oto staje się rzeczywistością - zgniję w wenezuelskim kiciu, w dodatku nie znając słowa po hiszpańsku! Spanikowany kieruję wzrok na bok… i zamiast spodziewanego sobowtóra Chaveza moim oczom ukazuje się uśmiechnięta, miła, biała i na wskroś europejska twarz Miquela, mojego miejscowego kontrahenta, którego widziałem ostatni raz rok temu w Warszawie. Po chwili mocny, męski uścisk dłoni, klepanie po plecach i jakże wyczekiwane „Welcome in Wenezuela! Great to see you guys….Hopefully you don’t smuggle any drugs?” (Witajcie w Wenezueli, dobrze was widzieć… chyba nie przewozicie żadnych narkotyków?).

Klimatyzowany van wiezie nas w kierunku hotelu przez niemiłosiernie zakorkowane i arcygłośne Caracas. Caracas, które muszę przyznać, nie robi na mnie dobrego wrażenia. Wydaje się bardzo przeludnione, chaotycznie zbudowane, napastliwe i niebezpieczne. Najgorsze, że miasto jest niesamowicie brudne - dosłownie dziesiątki postrzępionych przez bezpańskie psy worków na śmieci i ich zawartość walają się na poboczu drogi prowadzącej z lotniska do centrum miasta. Nienajlepszą opinię o stolicy Wenezueli potwierdza sam Miquel, który od wielu lat mieszka i prowadzi duży, turystyczny interes na słynnej wyspie Isla Margarita, a do Caracas przylatuje jedynie ponaglany firmowymi obowiązkami. Nasz opiekun po drodze pokazuje centrum miasta z wyraźnie uporządkowaną dzielnicą biznesową i ładnymi, strzeżonymi osiedlami z kolonialną zabudową, gdzie mieszkają dyplomaci i lepiej sytuowani przedsiębiorcy. Niestety wystarczy lekko unieść wzrok i od razu wokół centrum na okolicznych wzgórzach widać szpetne dzielnice biedy barrios, które zamieszkuje ponad jedna trzecia mieszkańców miasta, czyli około 700 tysięcy osób. Miquel tłumaczy, że „są barrios lepsze i gorsze. W tych pierwszych podleci do Was banda wyrostków, nastraszy i co najwyżej zabierze Wam dokumenty i inne cenne rzeczy. Najgorsze barrios to takie kontrolowane przez narkotykowe, bezwzględne gangi, które terroryzują wszystkich dookoła i są poza kontrolą policji. Łatwo tam sobie napytać biedy więc proszę abyście nie wybierali się sami do barrios, nie ma tam nic co chcielibyście oglądać”. Po tak zachęcającej rekomendacji Miquela, ani śni nam się gdziekolwiek wybierać i maksymalnie zmęczeni podróżą udajemy się na nocleg do zarezerwowanego zawczasu hotelu. Nasze lokum jest bardzo dobre, nastawione na zagranicznych turystów. Kompetentna, anglojęzyczna obsługa, pokoje duże i czyste. Miłe ważenie psuje jedynie widoczne przez okno wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego, które odgradza nasz hotel od pobliskiego osiedla – smutny widok. Cieszę się, że w Caracas spędzimy tylko jedną noc.


Dołączona grafika
Panorama Caracas. Jedyny atut miasta to jego ładne położenie


Dołączona grafika
Barrios. Te lepsze.



Następnego dnia o czwartej rano jesteśmy z powrotem na lotnisku. Kompletnie niewyspani, ale bardzo podekscytowani oczekujemy wylotu na Los Roques, który planowany jest na szóstą. Plan dnia przewiduje 30 minutowy lot, szybki kwaterunek na miejscu, a potem oczywiście „crème de la crème” czyli pierwsze łowienie.

Dzięki pomocy Miquela (znajomość angielskiego wśród personelu na lotnisku w Caracas jest mocno średnia) odprawiamy się sprawnie i szybko. Na lot do Los Roques obowiązuje ścisły limit bagażowy wynoszący 15 kg na pasażera (30 USD dopłaty za każdy dodatkowy kilogram), co nijak ma się do naszych toreb, plecaków fotograficznych i tub z wędkami. Miquel uspokaja nas jednak po raz dziesiąty tego ranka i mówi, że „wszystko jest załatwione jak uzgadnialiśmy”. Nie wiem jak to rozumieć, ale wtem niemożliwe staje się możliwe – nasze bagaże przechodzą przez odprawę bez żadnych problemów, a uśmiechnięta pani życzy nam po hiszpańsku „taaakich ryb”. Ot, kolejny „smaczek” Ameryki Południowej…
Tutaj krótka dygresja i porada zarazem. Wenezuela, jak wiadomo leży w tropikach. Przez znakomitą większość roku jest więc bardzo gorąco i wilgotno. Teoretycznie 2 pary krótkich spodenek, sandały, czapka z daszkiem i kilka T-shirtów to wszystko czego potrzeba nam na wyprawę. Zaznaczam jednak, iż zasada ta, nie dotyczy zamkniętych pomieszczeń jak lotniska, restauracje czy autobusy. Nigdzie bowiem nie spotkałem się z tak sprawnie działającą klimatyzacją jak właśnie w Wenezueli – nie wiedzieć czemu jest ona zawsze odpalona „na full” i na maksymalnie niską temperaturę! Bez długiego rękawa i spodni przeziębienie murowane. Gdyby nie Michał, a właściwie jego zapasowa kurtka, którą miał przypadkiem w „podręcznym” następnych kilka dni spędziłbym pewnie w łóżku zamiast na rybach.
Zamiast planowanej szóstej odlatujemy około trzynastej. Miquel przyszedł po prostu w pewnym momencie i powiedział wesoło, że „samolot się zepsuł” i trzeba czekać aż dowiozą zapasową część. Z jego niefrasobliwej miny wywnioskowałem, że usterka samolotu musi zdarzać się tutaj częściej niż u nas i chyba nie ma się czym przejmować. Morale naturalnie trochę nam spadło - bądź co bądź to cztery godziny łowienia mniej!


Dołączona grafika
Tuż przed wylotem na Los Roques



W końcu wysłużony, czterosilnikowy Bombardier unosi nas w kierunku wyśnionego Los Roques. Lot trwa zaledwie 30 minut (archipelag leży 150 km na północ od Caracas) i jest bardzo widowiskowy. Najpierw widać z góry całą panoramę Caracas, potem atramentowe wody Morza Karaibskiego, a na sam koniec oczom ukazują się kolejno koralowe atole archipelagu. Szybko zniżamy lot, a ciśnienie zatyka uszy. Zaraz, zaraz… ale gdzie jest lotnisko… – rozglądam się nerwowo przez maciupeńkie okienko. W dole niebieska woda, łachy bialutkiego piasku i jakieś rybackie łodzie – ani śladu pasa startowego! Jesteśmy teraz góra 20 metrów nad lusterem wody i jestem już naprawdę mocno zaniepokojony. Po paru sekundach następuje jednak głośne „łup” i nasz samolot ląduje twardo na pasie wytyczonym na… cudownej, karaibskiej plaży, ciągnącym się równolegle do linii turkusowego morza. Oniemiali spoglądamy z Michałem na siebie, ale po chwili na twarzach pojawia się szeroki uśmiech. Ale lądowanie!

Wychodzimy na zewnątrz i… kurcze po prostu nie wiem jak Wam to opisać! Mam nadzieję, że poniższe zdjęcia wraz z krótkimi podpisami pozwolą poczuć choć namiastkę tamtego niesamowitego klimatu. W każdym razie po 15 minutach biegania po lotnisku z aparatem i „językiem do szyi” lecę do Michała i Janka i błagam ich bliski histerii abyśmy przesunęli łowienie chociaż o 2 godziny, bo ja po prostu muszę teraz robić zdjęcia i już!


Dołączona grafika
Gdzie jest pas startowy!?


Dołączona grafika
Lotnisko i nasz samolot


Dołączona grafika
Prywatne awionetki przylatujące na weekend z Caracas


Dołączona grafika
„Check in” przed podróżą…


Dołączona grafika
Terminal dla oczekujących wylotu…


Dołączona grafika
Witamy na Los Roques!


Dołączona grafika
Kontrola paszportowa ☺. Za to kocham Amerykę Południową.


Dołączona grafika
Typowa zabudowa na wyspie. Aż chce się zamieszkać, prawda?


Dołączona grafika


Dołączona grafika
. Na wyspie nie ma 5-gwiazdkowych hoteli, drapaczy chmur, wypasionych jachtów. Nie ma nawet dróg i samochodów.


Dołączona grafika
Pierwsze spojrzenie z tarasu naszej „posady”


Dołączona grafika
Nasza łódź o nazwie „Todos Santos” (Wszyscy Święci)


Dołączona grafika
Robić zdjęcia czy płynąc na ryby?!


Dołączona grafika
Tak mieszkamy. Jest znacznie lepiej niż oczekiwaliśmy.


Dołączona grafika
Żona właściciela. Niestety… nie łowi…



Po południu poznajemy naszych wędkarskich przewodników: Claudia oraz Vladimira. Szeroko uśmiechnięci, życzliwi, dobrze mówią po angielsku – zapowiada się naprawdę nie najgorzej. Krótka, rzeczowa rozmowa na tematy wędkarskie utwierdza nas w przekonaniu, iż Miquel dobrze zorganizował naszą wyprawę – obaj panowie znają się na rzeczy. W trakcie dalszych rozmów okazuje się, że od dziecka łowią w okolicach Los Roques – wpierw jako młodzi chłopcy dostarczali restauracjom homary i ryby, ale od ponad 15 lat pracują na pełny etat jako muchowi przewodnicy. Na zadane przez nas z pewną nieśmiałością, odwlekane do ostateczności, ale najważniejsze pytanie „How is the fishing?” (Jak z rybami?) odpowiadają zgodnie, że „bardzo dobrze, na pewno połowimy”. Ta niespodziewana, szalona deklaracja wpędza nas w istne osłupienie – nauczeni licznymi doświadczeniami spodziewaliśmy się czegoś bardziej asekuracyjnego w stylu „ w zeszłym tygodniu szwagier Fernanda połowił, ale…”

Po krótkiej chwili pod okiem „guidów” smarujemy się od stóp do głów kremem na słońce (minimum 50), montujemy muchówki na bonefisha (okazało się, że wszystkie węzły, które dumnie pokazałem Claudio są do niczego i od razu kazał mi nauczyć się jego własnych) i pędem wsiadamy do łodzi. 200 –konny silnik ryczy na pełnych obrotach i w mgnieniu oka mijamy kolejne wysepki archipelagu. Płynę z Jankiem i Claudio, Michał zniknął nam z oczu z Vladimirem na drugiej łodzi.


Dołączona grafika
Odbijamy!


Dołączona grafika
Widok na naszą posadę z wody


Dołączona grafika
Tu mieszkają poławiacze homarów


Dołączona grafika
Socjalizm wiecznie żywy



Bonefishe w 90% przypadków łowi się, brodząc w bardzo płytkich, ciepłych jak zupa wodach wokół wysp oraz raf, a łódź służy tylko do szybkiego przemieszczania się pomiędzy „flatami” (patrz zdjęcie niżej). Pracą przewodnika jest przede wszystkim wypatrzenie ryb, które są notabene na Los Roques bardzo liczne. Zadanie to w przezroczystej jak szkło wodzie wydaje się dziecinnie proste, ale zaręczam, że to prawdziwa „wyższa szkoła jazdy” i jeden z najtrudniejszych elementów tego rzemiosła. Będąc przedtem w Belize miałem już jakieś doświadczenie w obserwacji ryb i wiedziałem czego się spodziewać. Dysponując naprawdę dobrymi polaroidami (chyba najważniejsza część wędkarskiego ekwipunku na flatach), pierwszego dnia przy pomocy Claudia byłem w stanie dojrzeć stado z odległości mniej więcej 15 m na głębokości do 50 cm. Niestety taki dystans bardzo często nie wystarcza, ponieważ ryby są już świadome naszej obecności i zazwyczaj nie podejmą żadnej, nawet najlepiej wykonanej muchy. Nasi sympatyczni przewodnicy potrafili dostrzec pojedyncze sztuki płynące w naszym kierunku z odległości 100 m i tutaj uwaga – bez używania polaroidów! Nie mam bladego pojęcia jak to jest możliwe, ale tak po prostu jest. Dlatego jeśli kiedyś zdarzy się Wam łowić bonefishe w tropikach i usłyszycie od swojego przewodnika „godzina 13.00, 20 m od ciebie, płyną 4 sztuki , rzucaj!” to po prostu przestańcie myśleć i starajcie się trafić muchą tam gdzie wskazuje palcem miejscowy guru. Nawet kiedy kompletnie nic w wodzie nie widzicie. Jeśli bonefish Was przedtem nie zauważył, a Wasza mucha wylądowała w polu jego widzenia, branie będzie zazwyczaj natychmiastowe. Często nie zdążycie nawet raz pociągnąć muchy w swoim kierunku. Wszystko pięknie, ale pewnie zastanawiacie się po co w ogóle łowić te słynne bonefishe, skoro to „rybki” zwykle nie większe od dobrego wiślanego klenia? Przede wszystkim z powodu ich niezwykłej waleczności i nieustępliwości. Biorąc rybę do ręki, stwierdzicie, że jest krępa, bardzo twarda i sprężysta – po prostu jeden, doskonale uformowany przez naturę mięsień. Zacięta albula to prawdziwa lokomotywa i jest moim zdaniem jedną z najsilniejszych ryb na naszej planecie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale 1.5-kilogramowa sztuka (ok. 40 – 45 cm) zapewnia na muchówce klasy 8 emocje na co najmniej 6-7 minut i bez problemu wyciąga 50 m backingu ze szpuli, i to w kilka sekund. Dość powiedzieć, iż przy łowieniu używa się fluorocarbonowych przyponów 0.30 mm i specjalnych, materiałowych osłon na palce, które chronią przed poparzeniami powodowanymi przez wysnuwany z dużą prędkością z kołowrotka, sznur. Myślę sobie, że gdyby matka natura inaczej rozdała karty i bonefishe rosły większe (ryba o masie 5-6 kg to okaz) to były by one po prostu nie do zatrzymania!


Dołączona grafika
Pić, proszę dajcie pić!


Dołączona grafika
Claudio i Vladimir. Prawdziwi „mistrzowie świata”.


Dołączona grafika
Flaty wokół Los Roques


Dołączona grafika
Zaczyna się odpływ, teraz nie będą brały


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Nasz sprzęt zostaje oceniony jako „niezły”. Uff…


Dołączona grafika
„Pancake” flat


Dołączona grafika
Polaroidy – obowiązkowo!


Dołączona grafika
Buty do brodzenia bronią przed ostrymi koralami, piaskiem i trującymi płaszczkami o nazwie Sting Ray


Dołączona grafika
Spłoszony bonefish, nie do złowienia


Dołączona grafika
Praktyka czyni mistrza – Michał trenuje pod wiatr


Dołączona grafika
Naprawdę trudno je zobaczyć, nawet z kilku metrów!


Dołączona grafika
Przepłoszyliśmy stado –szukamy następnego


Dołączona grafika
Claudio coś wypatrzył


Dołączona grafika
Sympatyczny ptak co nazywa się… głuptak


Dołączona grafika
Rozgwiazda. Jeszcze nawet nie rzuciłem, wolę na razie robić zdjęcia.



Pierwsze wędkarskie popołudnie wypada lepiej niż nieźle, jesteśmy bardzo zadowoleni. Claudio zabiera nas na słynny „pancake flat” (flat bez żadnych roślin, nazywany potocznie „naleśnikiem”), gdzie łatwiej nowicjuszom dostrzec ryby. Jak się szybko okazuje zjawiamy się o dobrej porze, tuż na kulminację przypływu. Po kilku minutach jakże miłego spaceru w wodzie o temperaturze 30 C, napotykamy duże stado okazałych albuli, które w dodatku mocno ryją w dnie wzbijając przy tym spore obłoki piasku. Jest tam co najmniej kilkadziesiąt sztuk. Ogony zadarte do góry i ryby szukające krewetek i niewielkich krabów, które obok małych ryb są ich ulubionym pokarmem. To najlepsza z możliwych okazji aby złowić bonefisha – są wtedy znacznie mniej ostrożne i można je bliżej podejść. Wolno skradam się więc z Claudio wysnuwając jednocześnie kilkanaście metrów linki z kołowrotka. Zatrzymujemy się jakieś 20 m od stada, mając wiatr lekko z lewej, który pomoże wyrzucić linkę. Sytuacja wprost idealna! Mój przewodnik każe rzucać, ostrzegając jednak aby nie posłać muchy zbyt daleko (spadający na wodę sznur, a nawet jej „przelatujący” nad rybami cień natychmiast płoszy ryby i poszukiwanie następnego stada trzeba zaczynać od początku). Napięty jak struna oddaję pierwszą próbę. Do bani! Niestety nerwy mnie zżerają i mucha ląduje co najmniej 5-6 metrów od ryb, które zajęte intensywnym żerowaniem w dnie, w ogóle jej nie zauważają. Miękkim ruchem unoszę więc linkę z wody i próbuję ponownie. Tym razem imitacją małej krewetki (najpopularniejsza bonefishowa mucha świata o nazwie „Gotcha”) trafiam po prostu bezbłędnie, niecały metr od linii stada. Nic jednak się nie dzieje, nie czuję żadnego brania. Claudio zaczyna wydawać bardzo szybkie instrukcje: „Ściągaj. Stop. Ściągaj. Szybciej. Zatrzymaj. Ściągaj. 2 ryby płyną za muchą. Szybciej, szybciej! Masz go!” Nic na początku nie kumam, co niby mam? Ułamek sekundy później czuję jednak bardzo mocne szarpnięcie i szpula mojego Visiona zaczyna oddawać linkę z prędkością startującego Ferrari - udało się! Ryba nie jest duża, ma może ok. 1.5 kg, ale za to złowiona w drugim rzucie! Na Belize złowienie pierwszego bonefisha zajęło mi cały dzień. Po fotograficznej sesji pytam Claudio jak to możliwe, że wiedział o mojej rybie zanim ja w ogóle ją poczułem? Odpowiada, że udało mi się po prostu zainteresować krewetką 2 ryby z obrębu stada, które bardzo szybko zaczęły płynąć za oddalającym się kąskiem (ja oczywiście nic nie widziałem). Zaciekawiony i głodny bonefish nie przepuszcza takich okazji i jeśli ryba płynie zdecydowanie i szybko, to na pewno pochwyci przynętę.

Po krótkiej chwili rozlega się głośne, radosne, polskie „jeeeeest”! To Janek, który zaszedł stado z drugiej strony zacina swoją pierwszą „lokomotywę”, jak się okazuje znacznie większą od mojej. Sam dobrał muchę, precyzyjnie rzucił i dobrze ją zaprezentował, po prostu pełen szacun! Oddaję swój kij Claudio i biegnę do kolegi z aparatem, płosząc po drodze pozostałe ryby.


Dołączona grafika
Moja pierwsza albula w Wenezueli


Dołączona grafika
A to Jankowa chwilę później. Ponad 10 minut holu. Mucha – Bitters Pop Crab


Dołączona grafika
Bonefishom zwraca się oczywiście wolność. Wiedzą to wszyscy miejscowi.


Dołączona grafika
Vladimir prezentował mi swoje rzutowe możliwości (wyrzuca całą linkę w każdych warunkach) i skończyło się jak zwykle…



Łowienie kończymy pierwszego dnia około 17.30. Kiedy wracamy na Gran Roque, czerwone jak krew słońce jest już nisko nad horyzontem, a na niebie pojawiają się ciemne, burzowe chmury w odcieniu granatu. Przez piętnaście minut na niebie trwa arcypiękny spektakl, ocean wygładza się, nie ma ani jednej, najmniejszej nawet fali. Zahipnotyzowani przerywamy niewybredne żarty i podziwiamy piękno tej nieprawdopodobnej scenerii. Patrzę na stalowo-szare, gładkie morze, a na spieczonych ustach czuję słony smak wody. Obolały, poparzony od muchowej linki palec, przypomina mi o niedawno przeżytych emocjach. Magiczny kwadrans.

Gdy dopływamy do kei, otacza nas grupka miejscowych wesołych dzieciaków i z podekscytowaniem ogląda nasze wędki oraz aparaty fotograficzne. Po chwili na tarasie pojawia się uśmiechnięty Michał. Z daleka widzę jego uniesiony w górę kciuk i kolorowego drinka w drugiej dłoni - widać nie tylko nam dopisało szczęście. Okazuje się, że sam miał 6 ryb na innym „flacie”, podobnym do naszego. Z Jankiem złowiliśmy jedną więcej. A więc w sumie 13 bonefishy w trzy godziny. Doprawdy, nie oczekiwaliśmy od losu tak wiele. Jak by tego szczęścia było mało, nasz przemiły gospodarz Jose pokazuje nam wiadro z wielkimi, żywymi jeszcze homarami, które zamówił specjalnie na dzisiejszą kolację. Skorupiaki są duże, każdy waży przynajmniej 1.5 kg. Kupuje się je od miejscowych rybaków w cenie kilku dolarów za sztukę, podczas gdy w Warszawie, marna, hodowlana „podróbka” to dobre 150 złotych. Smaku świeżego homara podawanego z klarowanym, czosnkowym masłem lub sałatką ze świeżych warzyw i kolendry nie da się przelać na papier. Pierwszy przymiotnik jaki przychodzi mi na myśl, to chyba „boski”…
Tego wieczoru kolację kończymy późno, zbyt późno jak na poranne wypłynięcie przewidziane na siódmą rano. Bezchmurna, bardzo ciepła noc i dźwięki karaibskiej muzyki gdzieś z pobliskiej plaży sprawiają, że zmęczenie odchodzi jak ręką odjął. Miquel, Jose, Claudio oraz Vladimir towarzyszą nam na tarasie długo, „wspomagając” dyskusję rewelacyjnym, miejscowym rumem. Żarliwie opowiadają nam o Wenezueli, tarponach, pięknych kobietach i niełatwym, pełnym wyrzeczeń życiu na wyspie. Ta gorąca noc, kiedy tak siedzimy w krótkim rękawku tuż przy plaży i słuchamy historii naszych nowych przyjaciół, jest jakaś specjalna, inna.


Dołączona grafika
Homar – główne źródło utrzymania większości mieszkańców Los Roques


Dołączona grafika
Pelikany czekają na wieczorne polowanie


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Do ataku! Przez najbliższe pół godziny ryby mają przechlapane.



Budzę się zaledwie po paru godzinach snu, lekko po piątej. Jest zupełnie ciemno, ale przez okno widzę leciutką poświatę na horyzoncie – znak, że niebawem będzie świtać. Próbuję jeszcze się zdrzemnąć, ale natrętne, wędkarsko-muchowe myśli nie dają się przegonić. Chwytam za aparat i wychodzę na bezludną o tej porze plażę. O dobry losie – dziękuję Ci za „jet lag” (zespół nagłej zmiany strefy czasowej) i tę decyzję! Dziękuję za wewnętrzny, nieodparty przymus podróżowania i pracę, która na to pozwala! Na plaży jestem samotnym świadkiem prawdziwego przedstawienia przyrody, a mianowicie zbiorowego, wspólnego polowania pelikanów, tarponów i bonefishy. Dosłownie 300 metrów od naszej kwatery, pośród rybackich łodzi ma miejsce prawdziwa „rzeź niewiniątek”. Na długości kilkuset metrów woda jest czarna od tysięcy niewielkich srebrnych rybek, przypominających uklejki. Nad nimi lata kilkaset olbrzymich pelikanów, które z zawrotną prędkością spadają raz po raz z nieba na bezbronne ofiary. Z każdym atakiem w przepastnym dziobie ptaka znika kilkanaście, może kilkadziesiąt rybek. Wszystkiemu towarzyszy wrzask podnieconych ptaków i plusk uciekającej w popłochu drobnicy – tempo tego polowania jest diabelnie szybkie. To, co jednak wpędza w arytmię moje wędkarskie serce, to widok olbrzymich, rekordowych, po prostu monstrualnych bonefishy, które podpływają do powierzchni wody i wybierają pelikanom z dziobów ogłuszone ryby! Niektóre albule szacuję na 80 – 90 cm! Czytałem o tym rzadkim zjawisku w internecie przed podróżą, ale w najbardziej bezczelnych snach nie marzyłem ujrzeć tego na własne oczy. Tymczasem stoję sobie sam jak palec na wenezuelskiej plaży i mam ten teatr na wyciągnięcie ręki, a raczej obiektywu. Pomiędzy pelikanami, bonefishami i ich dogorywającymi na powierzchni ofiarami, co jakiś czas pojawia się srebrny, zupełnie bezgłośny, niewinny żagielek. Nogi mi się uginają i jestem bliski zawału. Majestatyczne i wielkie tarpony - moja prawdziwa, tropikalna obsesja, są kilkanaście metrów ode mnie! Pierwsza myśl – dzwonić po Michała, niech się budzi i biegnie tu migusiem z wędkami. Ale zaraz, po pierwsze nie wziąłem telefonu, po drugie tu przecież nie ma zasięgu! Wczoraj się z tego cieszyłem, teraz przeklinam Chaveza i jego całą ekipę. Po chwili kolejne „olśnienie” – przecież tarponowe muchówki śpią sobie jeszcze spokojnie w naszych walizkach! Dziwne, ale decyduję się zostać i dalej cieszyć duszę tym, jakże egzotycznym dla mnie, widokiem. Jak na złość, po 10 minutach bonefishe i tarpony przestają się pokazywać na powierzchni, zostają jedynie wiecznie chyba głodne pelikany. Martwię się, że chłopaki mi nie uwierzą, ale co zrobić? Na plaży spędzam ponad godzinę i maksymalnie szczęśliwy wracam na śniadanie.

Godzinę później, histerycznie i chaotycznie opowiadam o niesamowitym poranku Claudio, który już na nas czeka na przystani. Ten, z wyrozumiałym, matczynym uśmiechem, poklepuje mnie po plecach i mówi, żebym się nie przejmował, że wie i rozumie…, i że w porcie są wszędzie zakotwiczone łodzie na grubych linach, i że nawet gdybym tam jakimś cudem zaciął tarpona, to i tak…. cóż, pewne fakty docierają do człowieka dopiero po czasie.


Dołączona grafika
W locie…


Dołączona grafika
Hamowanie w powietrzu. Zaraz nastąpi pikowanie w dół po kolejne ryby


Dołączona grafika
Miejcowi żyją z darów morza


Dołączona grafika
Obserwowałem ich z pół godziny. Złowili na pewno kilkadziesiąt kilo niewielkich rybek.


Dołączona grafika
Pelikany


Dołączona grafika
Najedzone, będą teraz czekać do wieczora


Dołączona grafika
Pojedynczy, duży bonefish, który dał się oszukać na „Gotchę”


Dołączona grafika
Wysnuł grubo ponad 100 m backingu



Kolejne trzy dni upływają nam według podobnego, przyjemnego schematu. Świeże, tropikalne owoce i kawa na śniadanie około godziny 6-tej, potem cały dzień wędkowania z przerywnikiem na lunch około południa. Na Gran Roque wracamy codziennie godzinę przed zmierzchem i zasiadamy do wspólnej, iście królewskiej kolacji składającej się zawsze ze świeżutkiej ryby lub innych, morskich przysmaków. Ujmując sprawę krótko, ryby i wędkarskie szczęście nam dopisują. Każdy łowi co najmniej kilka, czasami kilkanaście bonefishy dziennie i każdy pobija dotychczasowy, życiowy rekord. Któregoś popołudnia pod okiem Vladimira zacinam albulę o rozmiarach grubo przekraczających wytrzymałość mojego przyponu. Przynętą była selektywna „mucha” o nazwie Gummy Minnow, tak naprawdę taki mały ripperek bez ołowianej główki (największe bonefishe żywią się w większości rybami). Po 15 minutach rozpaczliwego holu ryba robi odjazd na ponad 200 m i przecina fluorocarbon o kamienny rant podwodnej rafy. Nawet nie jestem jakiś specjalnie zły i zaskoczony. Zaraz po braniu zorientowałem się, że to bardzo poważny przeciwnik i raczej nie wygram tego starcia. Zresztą mój sympatyczny przewodnik pociesza mnie informując, że ryba miała spokojnie 4 kg, a takie rzadko udaje się zatrzymać na wędce klasy 8.
Nasze kije spinningowe wraz z całą artylerią popperów, „magnumów” i innego żelastwa tkwią sobie spokojnie w pokoju – nikomu jakoś nie spieszy się aby odłożyć na bok muchówkę. Dziwne to i zaskakujące, bo w koło większe ryby (jacki, barrakudy i snappery) tylko czekają aby sprawdzić naszą wytrwałość. Bonefishowe, muchowe łowy na płyciznach mają jednak w sobie jakąś nieodpartą, pociągającą siłę i chyba pierwszy raz w życiu po prostu żal nam czasu na spinning. Tylko Janek „łamie się” jednego ranka i w celach fotograficzno – kulinarnych dostarcza trzy okazałe barrakudy przechytrzone na poppera. W tym samy czasie ja z Michałem płyniemy w odległe mangrowce, na ujście niewielkiej rzeczki. Jest to ścisły, przyrodniczy rezerwat i można tam łowić tylko w niektóre dni tygodnia. Chcemy więc wykorzystać naszą szansę – wszak bardziej zielono jest zawsze na drugim brzegu. Według słów Vladimira woda jest tam lekko zmącona i żerują tam na narybku rekordowe albule, jacki oraz tarpony. Czy warto było zostawić znane już nam i mocno rybodajne flaty na rzecz tego tajemniczego rezerwatu? O tym chętnie opowiem Wam w drugiej części naszych wenezuelskich przygód!


Dołączona grafika
Tego dnia łowiliśmy z brzegu, w głębszych rynnach. To najlepszy sposób na spotkanie z dużą albulą


Dołączona grafika
Bezimienna, cudowna plaża


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Claudio przy pracy


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Lunch time!


Dołączona grafika
Najładniej położony kibelek w Wenezueli?


Dołączona grafika
Spinningowe barrakudy Janka


Dołączona grafika
Trzeba bardzo uważać na zęby. Kiedyś, dużo mniejsza ugryzła mnie w palec na Kubie. Nie było fajnie.


Dołączona grafika
Moja życiówka


Dołączona grafika
Bonefish to jeden, doskonale uformowany przez naturę mięsień


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Spinningi moje i Michała nie opuściły pokoju ani razu…


Dołączona grafika
W drodze do tajemniczego rezerwatu


Maciek Rogowiecki, 2011
  • Kacper.K i ferrox lubią to


0 Komentarze