Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Plateau Putorana – Vivi 2011


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 30 wrzesień 2012 - 11:09

Już jakiś czas zabieram się do napisania tej relacji. Nie do końca miałem pomysł na formę, w jakiej chciałbym to zrobić. Natchnęło mnie, gdy natknąłem się ponownie na jakiś marketingowy bullshit, czyli „jak złowiliśmy milion ryb w ciągu jednego dnia”.
Jaka jest prawda? Często nie aż tak różowa, jak jawi się to w wybiórczych artykułach, jakie pojawiają się sieci lub w prasie wędkarskiej. Łatwo to zaobserwować wśród znajomych jeżdżących do Szwecji czy chociażby nad Ebro. Mnóstwo wypraw jest nieudanych. Czasem ze względu na pogodę, czasem ze względu na stan wody, a czasem organizator „da ciała”. Czy reportaże z takich wyjazdów pojawiają się w mediach? Oczywiście, że nie :) Dlaczego nic nie słychać o takich ekspedycjach? Prawdopodobnie uczestnicy nie mają ochoty dzielić się negatywnymi emocjami i starają się szybko zapomnieć o takim wyjeździe. Czasami dochodzi też wstyd, że brało się udział w takiej katastrofie.
Czy to znaczy, że wszystko co przychodzi nam czytać to ściema? Ależ nie! Przecież ryby zagranicą są i jeśli tylko trafimy w odpowiednie warunki to jesteśmy w stanie pięknie połowić. Jednak zdecydowanie brak jest artykułów pt. „co i jak się spie...iło”. Dlatego tym razem chciałbym żeby ta relacja była taka trochę alternatywna. Tym razem szczęście i pogoda nam nie sprzyjały...

Wyprawa
Plateau Putorana – marzenie wielu globtroterów. Kraina zapomniana i w pewnym sensie jeszcze nieodkryta. Chęć dotarcia w ten zakątek świata zaszczepił we mnie Mariusz Aleksandrowicz. Facet planował taki wyjazd od 10 lat, ale do tej pory podróż wydawała się nie do zrealizowania. W końcu pojawił się cień szansy –młody Rosjanin, który za znacznie mniejsze pieniądze niż profesjonalne firmy, zdecydował się zorganizować wyprawę. Jak zawsze nic nie jest za darmo i ten brak profesjonalizmu odczuliśmy wiele razy. „Coś za coś”, jak to powiadają.

Podróż
Jak dla mnie zawsze najbardziej stresujący moment każdej wyprawy to podróż. Co może się wydarzyć? Chociażby następujące rzeczy:
  • spóźnienie jednego z samolotów spowoduje, że nie załapiemy się na następny (lub na śmigłowiec) i możemy wracać do domu,
  • zgubione bagaże (co zdarza się wyjątkowo często) – bez wędek nie połowimy
  • kradzież – bagażu, dokumentów, pieniędzy
  • awaria samolotu/śmigłowca/samochodu – sprzęt, którym przyjdzie nam podróżować, zazwyczaj nie jest najnowszy
  • brak pozwolenia na wejście na pokład – wyjątkowo często spotykane podczas podróży pewnymi liniami obsługującymi loty na wschód od naszej granicy - Czemu? Bo tak!
  • pogoda – zdarzały się wyprawy, podczas których uczestnicy musieli spędzić wiele dni w hotelu czekając na pogodę umożliwiającą lot helikopterem na miejsce
  • inne – bardzo prawdopodobne, że i tak nas czymś zaskoczą (szczególnie na Wschodzie) - ot chociażby epidemia pryszczycy i kwarantanna obejmująca docelowe miejsce

Czy tym razem się udało? W zasadzie tak, ale było blisko do totalnej katastrofy ... „Sympatycznie” było już na Okęciu, gdy okazało się, że część z nas ma „inne bilety”. Nie wszystkie były wykupione w tym samym momencie i te kilka dni robiło ogromną różnicę – nowy regulamin dotyczący przewozu bagażu przez Aeroflot. Nie obyło się bez dodatkowych opłat ...

Znacznie mniej wesoło było w Moskwie. Mieliśmy kilka godzin na przesiadkę na lot do Krasnojarska, więc ulokowaliśmy się w barze, aby coś zjeść i wypić po piwie. Na godzinę przed odlotem podeszliśmy do check-in’u i tu wielkie zaskoczenie – poinformowano nas, że przybyliśmy za późno i nas już nie wpuszczą. Nieważne, że samolot odlatuje za godzinę. Nie i już! Dlaczego? Usłyszeliśmy, że mieliśmy kilka godzin na przesiadkę, więc jak śmiemy przychodzić tak późno. Zrobiło się niewesoło i to bardzo. Następnym etapem podróży miał być lot do Tury. Niestety samolot w tamtym kierunku lata dwa razy w tygodniu i rezerwacje należy dokonywać kilka miesięcy wstecz. Czyżby to był koniec naszej wycieczki? Rozdzwoniły się telefony, rozgorzała awantura i w końcu z wielką łaską pozwolono nam zapłacić po 50 Euro za przerejestrowanie na następny lot, który miał być za 2 godziny. Jakimś cudem zdążyliśmy na samolocik do Tury i dotarliśmy do miasteczka, w którym przyszło nam przeżyć wieeeele przygód.

Dołączona grafika
Klimatyzacja parowa (??) - lot do Krasnojarska


Dołączona grafika
Samolot do Tury


Dołączona grafika
Tura ... jesteśmy blisko




Dość sprawnie dotarliśmy także na drugie lotnisko, z którego miały nas zabrać dwa śmigłowce na miejsce. Do pierwszego zmieściła się połowa grupy i pontony, reszta miała polecieć drugim wraz z namiotami. Byłoby jednak zbyt pięknie, aby plan się powiódł i drugi helikopter najzwyczajniej w świecie ... nie wystartował. Pilot był podobno „zmęczony”. Tak więc kilka osób dostąpiło zaszczytu spędzenia nocy na wyżynie syberyjskiej bez namiotów i śpiworów :) Nasz organizator niestety miał problem ze znalezieniem lokum dla nas, a spanie pod gołym niebem w Turze to podobno bardzo ekstremalny sport.

Na początku zostaliśmy przewiezieni do jedynego hotelu w okolicy, gdzie zostaliśmy cenami zszokowani po raz pierwszy – 2800 rubli od osoby za peerelowski standard. Nikt się nie zdecydował... Ostatecznie wylądowaliśmy w czymś ala przytułek, gdzie dokwaterowano nas do 10 osobowych pokoi zajętych w większości przez Rosjan. Jak się później okazało był to pensjonat dla byłych alkoholików. Niestety dowiedzieliśmy się o tym po fakcie i nie kryliśmy się z trunkami ...

Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika



Dołączona grafika


Dołączona grafika



Następnego dnia, mimo sporego chaosu przy załadunku, udało się w końcu wystartować. Jednak okazało się, że zostaliśmy wyrzuceniu kilkadziesiąt kilometrów poniżej zaplanowanego miejsca. Trudno, ważne że w ogóle się udało.


Dołączona grafika
Helikopter w opłakanym stanie, ale obsługa przynajmniej miła :)


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Rozładunek





Vivi
Vivi to po prostu wielka górska rzeka. Bardzo dużo informacji kryje się w tym jednym zdaniu, jak chociażby to, że jest wybitnie trudna dla muszkarzy, że nie każdy odcinek nadaje się do łowienia, a także to, że zdecydowanie łatwiej jest znaleźć ryby w dopływach. My jednak przyjechaliśmy na wielkie tajmienie, więc nie bardzo mieliśmy ochotę tracić czas na jakieś strugi.


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
O takie tajmienie nam chodziło


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika





Obozowiska i jedzenie
Plan od początku był taki, że codziennie spływamy pontonami po kilkanaście kilometrów, a na koniec dnia rozbijamy wspólnie obóz. Różnie to wychodziło, na co wpływ miało wiele czynników. Efekt był taki, że spływaliśmy za dużo, łowiliśmy za mało, a obozy były rozbijane chaotycznie w dziwnych godzinach i do tego zaskakujących miejscach. Przewodnicy starali się jak mogli, aby chaos zwiększał się z dnia na dzień :)


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika




Głód, to jedna z rzeczy, która będzie mi się kojarzyć z tym wyjazdem. Cały dzień spływu połączonego z łowieniem i posiłek dopiero po dopłynięciu do obozowiska. Niestety często trzeba było dość długo na niego czekać. Dodatkowym problemem było to co jedliśmy. Mi osobiście monotonia spożywanego pokarmu nie przeszkadzała, ale wielu osobom żołądki zbuntowały się dość szybko. W takich momentach doceniam mój śmietnikowy organizm – jem wszystko :)

Na nasze szczęście rzeka była pełna lipieni, które stały się bardzo dobrym uzupełnieniem diety – zazwyczaj spożywane na surowo. Dodatkowo pobliskie zarośla obfitowały w jagody i grzyby, co skrzętnie wykorzystywaliśmy. Ja obżerałem się nimi na potęgę, do tego stopnia, że moje zęby jeszcze przez kilka tygodni nie potrafiły pozbyć się fioletowego barwnika.

Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika



Deszcz

Pogoda – czynnik, który zawsze ma największy wpływ na powodzenie wyprawy. Tym razem nam wybitnie nie sprzyjała. Popadywało od samego początku, ale od dnia czwartego zaczęła się prawdziwa ulewa i towarzyszyła nam już do końca spływu. Niestety Vivi i jej dopływy momentalnie zmieniły się w płynące błoto ...

Mętna woda zredukowała szanse na złowienie tajmienia do zera. Nawet lenoki przestały żerować. Jedynymi rybami, jakie meldowały się na naszych wędkach, były lipienie. Dodatkowo zrobiło się mokro i chłodno, a im dalej na południe tym noce stawały się ciemniejsze. Dość często zatrzymywaliśmy się podczas spływu i biegaliśmy wzdłuż brzegu, aby się rozgrzać. Bywało ciężko ;)


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Nadzieja umiera ostatnia ...


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Poziom wód rósł błyskawicznie


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Namoty trzeba było przestawiać kilka razy w ciągu nocy


Dołączona grafika
Rozgrzewacz


Dołączona grafika
Dobre humory, mimo wszystko, nas nie opuszczały




Pierwsze „zimowle” zauważyliśmy gdzieś w połowie naszego spływu. Okazało się, że tych chatek będzie coraz więcej. Zasada jest prosta – masz prawo skorzystać, ale musisz pozostawić całość w stanie nietkniętym. Jeśli na przykład zużyłeś drewno na opał, to masz obowiązek zebrać i pozostawić nowe zapasy. Chatki są traktowane jako wspólne i przejściowe lokum wędrujących myśliwych. Jednogłośną decyzją zaliczyliśmy się do tej grupy :) Po całym dniu płynięcia w deszczu ogrzanie się w ciepłej izbie było zbawienne. Zazwyczaj udawało się nawet podsuszyć ubrania.


Dołączona grafika
Pierwsze napotkane zimowle, ukryte w tajdze


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Sprzęt można było wypożyczyć ... ne wiem po co tyle wędek braliśmy ze sobą ;)


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Najbardziej wypasione zimowle, w jakim dane nam było przebywać


Dołączona grafika
... a do tego bania





Rzeki, rzeczki i bagna



Płynące błoto skutecznie uniemożliwiało łowienie w Vivi, ale nikt nie był w stanie siedzieć bezczynnie. Część ludzi podjęła próby namierzenia dopływów, które niosłyby czystszą wodę. Jak się okazało udało się nawet takowe znaleźć, niestety były to nieduże rzeczki płynące przez skaliste podłoże. Woda też była zmącona, ale dawała jakiekolwiek rokowania. Były w nich ich ryby, ale tylko lipienie i lenoki. Na bezrybiu ...



Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Podmyta wieczna zmarzlina ... ciekawe rzeczy można znaleźć poniżej


Dołączona grafika


Dołączona grafika




Padł też pomysł, aby pójść poszukać szczupaków na pobliskich jeziorach. „Wystarczy” znaleźć wodę wystarczająco głęboką, aby nie zamarzła do dna przy temperaturze -50 utrzymującej się przez kilka miesięcy. Idealnie byłoby, gdyby zbiornik był przepływowy. Brzmi prosto ?

Dwukrotnie odszukaliśmy na mapie potencjalne miejsca, gdzie była szansa na jakiekolwiek życie i ruszaliśmy w drogę. Scenariusz wyglądał podobnie – kilka kilometrów po trzęsawiskach, kilogramy potu, potężne zmęczenie i na koniec bajoro o głębokości ledwo przekraczającej metr. Mimo wszystko warto było. Widok Pawła przechodzącego po dywanie z bagiennej roślinności – bezcenne :)

Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika




Ryby

Nadszedł czas, żeby napisać coś o łowionych przez nas rybach. Niestety nie będzie to długi rozdział. Przyczyna jest prozaiczna – nie połowiliśmy :)
Warunki do łowienia mieliśmy przez pierwsze cztery dni i nikt nie spodziewał się armegedonu, który miał nadejść. Liczyliśmy głównie na odcinek z licznymi dopływami, do którego mieliśmy dotrzeć za kilka dni i z tego powodu nie było wielkiego ciśnienia. Aczkolwiek ... nie spodziewaliśmy się, że przez pierwsze 2 dni nikt nie będzie miał kontaktu z tajmieniem. Było bardzo dużo małego lipienia, który nie przekraczał 35 cm i atakował wszystko co się rusza. Moją najskuteczniejszą przynętą był Salmo Executor 9 cm w kolorze pstrąga. Trafiały się przepiękne blisko 70 centymetrowe lenoki i to o dziwo głównie na muchę. W przeciwieństwie do lipieni, „kropkowańce” nie interesowały się dużymi przynętami. W dole rzeki miały na nas czekać wielkie szczupaki...


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika



Przełom nastąpił dnia trzeciego. Munio już wcześnie rano zameldował 80 centymetrowego tajmienia. Pomyśleliśmy, że to przypadek, ale to co działo się do końca dnia zdecydowanie wykluczyło taką ewentualność. Przed południem spotkaliśmy Andrzeja z ekipą, który zdał nam relację ze spotkania „3 stopnia”. Ryba uderzyła w dużą obrotówkę ściąganą z dryfującego pontonu. Tajmień momentalnie odjechał kilkadziesiąt metrów w górę rzeki, praktycznie nic nie robiąc sobie z 30 funtowego zestawu. Próba zatrzymania ryby skończyła się stratą przynęty ...
Po godzinie napotkaliśmy następny ponton i usłyszeliśmy podobną relację. W tym przypadku łowca (Marek) przynajmniej widział rybę, ponieważ wzięła na płytkiej i przezroczystej wodzie. Niestety finał był identyczny.
Po tym fakcie skupiliśmy się mocno na łowieniu, a rozbawienie ustąpiło miejsca skupieniu. Niewiele zdołaliśmy przepłynąć, gdy na naszej drodze stanął genialny wlew. Rzeka zwężała się mniej więcej dwukrotnie, by z wielkim impetem wyżłobić piękną i ogromną banię. Poniżej ciągnęła się głęboka rynna. Stanęliśmy na samym początku i biczowaliśmy wlew we czterech. Aleks dość szybko zaczął schodzić w dół, a ja z resztą uparcie czesaliśmy banię. Dziesiątki rzutów i nic ! Jednak nie traciłem wiary w tę miejscówkę i w pewnym momencie założyłem 120g wielką wahadłówkę. Pierwszy rzut, blacha mocno kolebiąc spływała wzdłuż bani, gdy nagle poczułem potężne szarpnięcie. Nie było to typowe agresywne uderzenie, ponieważ wybrzuszona 40 funtowa plecionka skutecznie tłumiła impet, ale bardzo mocne i głębokie pociągniecie. Sumowy kij momentalnie wygiął się po korkową rękojeść i tyle. Oczywiście zaciąłem i stałem tak patrząc na kolegów, a oni na mnie. Wiedziałem, że zaraz się zacznie i czułem ekscytację połączoną z przerażeniem. Na drugim końcu linki był „przepotwór”! W pewnym momencie rzuciłem ze śmiechem: „może to drzewo” . Dokładnie w tym momencie targnęło zarówno wędką jak i całym mną. Ryba zeszła kilkanaście metrów z prądem i ... wypięła się!
Mimo, że straciłem chęć do łowienia, to zmusiłem się do jeszcze kilkunastu rzutów i powoli zaczęliśmy schodzić w dół rzeki. Dość szybko natknęliśmy się na Aleksa, który w tym samym czasie co ja, przeżywał podobną przygodę. Trafił stado pięknych lenoków na płytkiej wodzie i niewiadomo skąd pośród tej gromadki znalazł się król rzeki. Mimo równie potężnego zestawu ryba odjechała kilkadziesiąt metrów i najzwyczajniej w świecie się spięła.

To był dla nas całkiem spory szok – 4 wielkie ryby w tak krótkim czasie i żadnej nie udało się wyholować. Niestety tego dnia nie było nam więcej dane zmierzyć się z takim klamotem. Złowione zostały co prawda 4 tajmienie, ale żaden nie przekroczył 80 cm.

Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Wszystkie tajmienie wróciły do swojego królestwa


Dołączona grafika
Walka


Dołączona grafika
Hol niedużego tajmienia


Dołączona grafika
Próba podebrania


Dołączona grafika
Współczucie i wsparcie kolegów w trudnych chwilach ... :)




Niespodziewany gość
Czwartego dnia mimo deszczu woda była jeszcze klarowna, ale oprócz lipieni nie mogliśmy nic złowić. Zagadka wyjaśniła się pod koniec dnia – natknęliśmy się na lokalnego myśliwego, który prowadzi skuteczną „racjonalną gospodarkę rybacką” na tym odcinku. Mieszka tam samemu już 18 lat i jedynie noc polarną spędza w Turze. Początkowo traper podchodził do nas bardzo nieufnie, ale atmosfera szybko się ożywiła i niespodziewany gość uraczył nas wieloma opowieściami ze swojego życia, a także obdarował wędzonymi siejami (rewelacja!).

Starszy myśliwy okazało się, że nie dysponował za mocną głową (tak tak, też byliśmy zaskoczeni) i zanim uciekł do swojej łodzi chwiejnym krokiem, wskazał nam kilka miejscówek w dole rzeki, a także powiedział jakie tajmienie pływają w Vivi – jego rekord wyjęty z siaty to ryba ponad 180cm. Czy któryś z „potworów” z dnia ubiegłego mógł być aż tak wielki? Nigdy się niestety nie dowiemy ...


Dołączona grafika


Dołączona grafika




Następnego dnia przyspieszyliśmy nasz spływ, aby oddalić się jak najbardziej od przełowionego odcinka. Dość szybko pojawiły się pierwsze ryby. Ja ponownie spiąłem „tajmyszkę”, która wzięła na tę samą wahadłówkę, ale tym razem był to jedynie podrostek, więc nawet mnie to nie zasmuciło. Niestety tak jak szybko pojawiła się nadzieja, tak samo szybko pojawiło się błoto...


Różne takie ...
Misie były wszędzie. Ich ilość na początku była przerażająca. Jednak szybko oswoiliśmy się z ich obecnością. Mimo, że co chwile pojawiały się nowe ślady, w tym pojagodowe odchody, to nie udało mi się żadnego niedźwiadka zobaczyć. Były nieagresywne i trzymały bezpieczny dystans.

Dołączona grafika


Dołączona grafika



Kilka fotek z komentarzem lub bez ;)


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Lektura na deszczowe dni


Dołączona grafika
Jedno ze znalezisk


Dołączona grafika
Co to może być? Długo się zastanawiałem, czym jest ta wypłukana skamielina. Dopiero przewodnik uświadomił mi, że to ząb mamuta.


Dołączona grafika
Takich „znalezisk” nie należy dotykać. Można za to zapłacić wysoką cenę ...


Dołączona grafika





Powrót

Nie wiem od kiedy zaczął się „powrót” dla nas. Czy to był moment gdy dotarliśmy do ujścia Vivi, czy może już od 5’ego dnia odliczaliśmy dni do końca ... Deszcz padał non stop, woda wzbierała i w pewnym momencie zadaliśmy pytanie przewodnikowi, czy nie będzie problemu na dole z przekroczeniem wielkiego wlewu zwanego „Wrotami Vivi”. Miejsce to ma na swoim koncie ponad 400 odnotowanych ofiar. Co prawda wielkie wiry, powstają tam tylko po wiosennych roztopach, ale co będzie jeśli deszcz nie przestanie padać?

Zazwyczaj spokojny i wyluzowany Stas stwierdził, że już o tym myślał i nie wie jak będzie. Jego plan był taki, że dopłyniemy na miejsce, wdrapiemy się na górę i ocenimy sytuację. Jeśli będzie duże zagrożenie, to porzucimy pontony i dalej pójdziemy przez góry.


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Nie jest źle, jest jeszcze spory zapas. Można spokojnie płynąć.


Dołączona grafika
I po strachu – poniżej Wrót


Dołączona grafika
Chwila na rozluźnienie




Cały wyjazd nie mogliśmy wyciągnąć informacji na bieżąco od przewodników, co potęgowało wrażenie chaosu i utwierdzało nas w przekonaniu, że nie do końca wiedzą co robią. Jedyne co słyszeliśmy to: „Spokojna, budziet haraszo”. Tylko, że wiele razy nie było. Tak się traci zaufanie i wiarygodność.

Nie inaczej było, gdy dotarliśmy do ujścia. Zamiast dużego „katiera”, który miał przetransportować nas 200km w górę Niżnej Tunguski, czekały na nas dwie motoróweczki i dwóch zdziwionych kierowców, którzy nie spodziewali się tak dużej grupy. Szybko powiadomili nas, że nasi organizatorzy nie zapłacili za tyle osób i taką ilość sprzętu. Atmosfera zrobiła się dość nerwowa, głównie pomiędzy dwoma rosyjskimi ekipami. Negocjacje trwały jakiś czas aż w końcu ruszyliśmy. Był to dwudniowy wariacki rejs w ślizgu. Nowoprzybyli kompani dość szybko stracili kontakt z rzeczywistością za pomocą kilku buteleczek. Po drodze najrozsądniejszy z Rosjan (a w zasadzie Ewenek) – Stas - obraził się na resztę i dalej nie ruszył w drogę. Zastanawialiśmy się co będzie, jeśli nie zdążymy na samolot. Kilka tygodni/miesięcy w Turze?

Dołączona grafika


Dołączona grafika
Biały kot, czarny kot


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika


Dołączona grafika
Byli więksi pechowcy niż my, na przykład łoś


Dołączona grafika


Dołączona grafika





O dziwo do Tury dotarliśmy 2 dni przez planowanym odlotem. Z jednej strony ucieszyło nas to, z drugiej pojawił się problem z noclegiem, a w zasadzie jego brakiem. Na hotel nie było nas stać, do schroniska dla byłych alkoholików tym razem nas nie przyjęto, a alternatyw nie było widać. Wtedy nastąpiła kumulacja chaosu - wszyscy się zgubili. Małe grupki wylądowały w losowych miejscach. Część osób w jakiejś melinie, część na jakiejś kwaterze, ja wraz z trzema innymi osobami w mieszkaniu jakiejś przypadkowej osoby, jeszcze inni na komisariacie :)

Przez 3 dni działo się dużo, ale nie miejsce i czas żeby to opisywać. Mi jedynie nasunęły się skojarzenia z „Mad Maxem”, tyle że w wersji rosyjskiej ... to miasto i ludzie je zamieszkujący. Dobrze że wszyscy cali i zdrowi wsiedliśmy na pokład samolotu. Ba, niektórzy nawet z „łupami” w postaci munduru rosyjskich służb specjalnych wymienionego za polar, noży używanych przez rosyjskich komandosów wymienionych za zegarek, niektórzy z wielkim kacem, ale wszyscy z wielką dawką wspomnień.

Dołączona grafika
Tu nas nie wpuszczono... :)


Dołączona grafika
Kuchnia, łazienka i ubikacja w jednym


Dołączona grafika
Skąd wy jesteście, co wy jesteście?



Czy żałuję, że wybrałem się w tę podróż? Oczywiście, że nie. Była to wielka przygoda. Kosztowała nas masę nerwów i stresu, ale było warto!

Dołączona grafika
Może kiedyś bym tu wrócił ... taaak, bardzo chętnie, ale kiedyś ... :)




PS. Ani jedna tuba z wędkami nie doleciała do Warszawy. Wszystkie zostały w Moskwie. Tak żeby na koniec nie było za łatwo ... ;)

Hlehle, 2012

Click here to view the artykuł




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych