Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Alaska 2010 – Wyprawa Lukomata cz. II – “Konkurs XX-lecie Fishing Center”


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 03 październik 2012 - 14:47

Poniedziałek 2 sierpnia

 

 

Wyjeżdżamy z Soldatna do Cooper Landing. Droga wiedzie wzdłuż Kenai River i im bardziej oddalamy się od wybrzeża tym bardziej krajobraz zaczyna nam się podobać. Josh kieruje i opowiada jak skutecznie dobrać się dolly varden do płetwy tłuszczowej, a my saczymy zimne piwko i cieszymy oczy widokami.

 

 

Dołączona grafika
Przegląd techniczny nie jest obowiązkowy, stąd większość szyb wygląda jak powyżej

 

 

Dojeżdżamy na miejsce i zaczynają się pierwsze problemy. Mieliśmy zarezerwowany domek nad samym brzegiem rzeki, ale recepcjonistka wpisała źle datę. Na szczęście Josh ma w tej okolicy sporo znajomych i znajduje dla nas pokój w małym motelu. Robimy zakupy w lokalnym sklepie wędkarskim i ruszamy nad rzekę.

 

Dołączona grafika
Josh w poszukiwaniu dolly varden

 

 

Stajemy w osłupieniu z wytrzeszczonymi gałami, a szczęki z hukiem opadają nam na ziemię. Trochę czasu mija zanim dochodzimy do siebie, a nasz gospodarz niewzruszony pakuje się pomiędzy stadko nerek i wypatruje malm, które podążają za łososiami z oceanu na tarliska. O tej porze roku malmy wyglądają jeszcze nie pozornie, ale w miarę trwania tarła łososi, napychają się ikrą przybierając na wadze, i same odbywają tarło, po czym spływają spowrotem do swojego naturalnego środowiska.

 

Dołączona grafika
Przyłów

 

 

Łapiemy metodą podobną do nimfy: 12-sto stopowy przypon z indykatorem brań na połączeniu z linką, na końcu bezzadziorowy haczyk nr 12, 5cm nad nim koralik imitujacy ikrę, a 50cm powyżej ołowiana śrucina, żeby sprowadzić zestaw do dna. Początkowo rzucamy trochę na pałę i naszą zdobyczą padają nerki i gorbusze w pięknej szacie godowej.

 

Dołączona grafika
Pomimo nie dużych rozmiarów malmy walczą dzielnie

 

 

Łososi jest tak dużo, że ich widok zupełnie nas rozprasza i zlokalizowanie szaro-srebrnych dolly varden sprawia nam mały kłopot. Ale pół godziny pod okiem mistrza wystarcza, żeby załapać o co chodzi i też zaczynamy wyjmować te przeurocze rybki.

 

Dołączona grafika
Kolejny gatunek zaliczony

 

 

Powyżej ujścia strumyka namierzamy stado dużych nerek, a poniżej nich kilka dorodnych malm. Staram się skusic jedną z nich, ale zamiast tego bierze mi spory sockeye. To już nie ta sama srebrna torpeda z dolnego Kenai, ale i sprzęt, którego używamy jest o 2-3 klasy lżejszy. Staram się rybę szybko wyprowadzić z nurtu na płytszą wodę, żeby skrócić czas walki do minimum.

 

Dołączona grafika
Szybka fotka i ryba wraca do wody

 

 

Kiedy pozuję do fotki, Josh nagle odkłada aparat, podrywa się, wrzeszczy i macha rękami. Początkowo myślę, że coś jest z seniorem nie tak, ale kiedy mój kolega wyciąga z kabury rewolwer już wiem, że mamy problem. Odwracam głowę i widzę niedźwiedzia grizzly zawracającego w kierunku lasu.

 

Dołączona grafika
Niedźwiedzica powracająca po swoje dzieci

 

 

Bez namysłu chwytam za aparat i chcę biec za niedźwiedziem, ale Josh łapie mnie za ramię i przypomina, że nie jesteśmy na wycieczce w ZOO. W tym czasie z zarośli wychodzą trzy młode niedźwiadki, a samica po nie wraca z drugiej strony strumyka i zabiera w zarośla.

 

 

Dołączona grafika
Magnum 44 na wolności

 

 

Jeszcze przez chwilę stoimy i czekamy, ale miśki na szczęście nie wracają. Wtedy przypominają mi się historie opowiedziane wcześniej przez Josha o bliskich spotkaniach trzeciego stopnia. Podobno najgorszy wariant to znaleźć się w strefie pomiędzy samicą i małymi, który najczęściej kończy się atakiem. Uff, było blisko... No ale my tu gadu gadu, a ryby czekają.

 

Dołączona grafika
Rekordowa dolly varden?

 

 

Dołączona grafika
Niestety, fałszywy alarm...

 

 

Dołączona grafika
Zmykaj

 

 

Oglądamy miejsce, gdzie zawróciła niedźwiedzica. To było nie całe 10m ode mnie. Zdarzenie skłania mnie do przełożenia gazu pieprzowego z plecaka do zewnętrznej kieszeni, tak na wszelki wypadek. Do tej pory uważałem go za zbędny balast, ale zmieniłem zdanie.

 

Dołączona grafika
Odcisk niedźwiedziej łapy

 

 

Przechodzimy przez mały dopływ, w którego ujściu odpoczywa sobie krwisto-czerwony king, taki metr z okładem. Nasza obecność mu się po dłuższej chwili nudzi i odpływa w górę, a my wskakujemy do rzeki i katujemy dalej malmy. Trochę z zazdrością obserwuję, jak Josh kosi rybę za rybą, tak od niechcenia, jakby karasie łapał w przydomowym stawku.

 

Dołączona grafika
Dolly varden

 

 

Moje morale znacząco rośnie, kiedy korzystając z prawa frajera łapię rybę dnia, a jak się później okazuje też i wyprawy.

 

Dołączona grafika
Cieżko uwierzyć, ale do października ta ryba prawie podwoi swoją masę

 

 

Tata zamyka dzień n-tą malmą i postanawiamy się już zbierać do motelu, bo grafik na dziś mamy napięty. Szybkie przebieranie i jedziemy do lokalnego baru na lajf mjuzik, zimne piwo i mordobicie w westernowym stylu, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.

 

Dołączona grafika
Pub na brzegu jeziora

 

 

W normalnych warunkach zapewne nie doceniłbym talentu muzyka i dałbym mu raczej do kapelusza, żeby zrobił sobie chłopak przerwę, ale magia miejsca działa.

 

Dołączona grafika
Janko muzykant

 

 

Proszę kelnerkę o piwo dla tego pana, a on się odwdzięcza i śpiewa piosenkę o kingach z Kenai River. Jest pięknie. A może być jeszcze lepiej, bo Josh nas ciągnie w inne miejsce gdzie serwują podobno najlepszą w okolicy margaritę.

 

Dołączona grafika
Widok na jezioro

 

 

Nie smakuje co prawda tak jak w Teksasie, ale obskakują nas znajomi Josha i zostajemy tam do zamknięcia lokalu. W między czasie tata wpada na pomysł, żeby przejść na tequillę, następnie na podwojna tequille, a potem... To był długi dzień i jeszcze dłuższa noc.

 

Wtorek 3 sierpnia

 

Okrzykiem „Do bo-ju Pooools-kaa, o o!” zachęcam towarzyszy do wstawania, ale jakoś nikt nie podziela mojego optymizmu, co przeczy jakoby tezie postawionej poprzedniego dnia, że alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach... Nie mają wyboru, bo na Josha już czekają klienci, a tata w końcu nie przyjechał tu dla relaksu, tylko do ciężkiej tyrki.

 

Dołączona grafika
Przepraszam, że przeszkadzam, ale ja tu tylko po malmę

 

 

Z rana trochę bez formy tata zacina pod rząd kilka nerek, ale pozwala im się natychmiast odpiąć albo sam prostuje hak, żeby nie tracić czasu i niepotrzebnie męczyć ryb zajętych tarłem. A ja sam nie mogę się zdecydować czy wędkować, czy robić zdjęcia, bo to dopiero drugi taki słoneczny dzień i nie wiadomo kiedy zacznie znowu padać.

 

Dołączona grafika
W rynnie poniżej krzaka stało stadko nerek, a zaraz obok nich kilka malm podjadających ikrę. Tata skutecznie je wypunktował

 

.

Dzisiaj łapiemy na odcinku przyujściowym. Rzeczka się poszerza i nurt znacznie zwalnia. Im bliżej ujścia tym trudniej oszukać malmy plastikową kulką.

 

Dołączona grafika
Kolejny udany hol

 

 

Dochodzimy do jeziora i robimy przerwę na kanapki z kiełbasa z łosia i piwko. Ale czuję się trochę nie swojo, bo mam wrażenie, że ciągle jestem obserwowany z krzaków i to bynajmniej nie przez jakichś zboczeńców.

 

Dołączona grafika
Ujście Quartz Creek do Kenai Lake

 

 

Wracamy do mostu, od którego zaczęliśmy dzisiaj łapać i tym razem idziemy w górę rzeki. Po drodze napotykamy masę grzybow. Nikt ich tu nie zbiera.

 

Dołączona grafika
Dublet z leśnej polanki

 

 

Nie wiadomo skąd pojawiają się ołowiane chmury i zaczyna padać. To trochę nam pomaga, bo ryby stają sie aktywniejsze i co chwilę ktoryś z nas holuje malmę. Brzeg staje się coraz bardziej niedostępny. Widać, że mało kto się tutaj zapuszcza. Przedzierając się przez zarośla kilkukrotnie nadziewamy się na niedźwiedzie barłogi, w pobliżu których znajdujemy odchody zawierające kości. Sądząc po rozmiarach nie były po królikach. Hmm, może już czas wracać do motelu?...

 

Dołączona grafika
Średniak z Quartz Creek

 

 

Wracając w ulewie do mostu, przy ktorym już czekał na nas Josh, płoszymy... kłusowników. Przecieram oczy ze zdziwienia, kiedy widzę w jednej z odnóg gościa zagarniającego trąca się nerkę do wielkiego kaszora. Pomaga mu w tym może 10-cio letni synek, a parę kroków za nimi mamuśka już ostrzy kosę do filetowania. Przecież tu obowiazuje całkowity C&R! Ta meksykańska rodzina raczej nie przyjechała na odludzie dla rozrywki. Podchodzę bliżej i głośno się witam. Zaskoczone towarzystwo pospiesznie pakuje swoje graty i ewakuuje się do samochodu. Opowiadam później to naszemu gospodarzowi, a on zdegustowany krótko komentuje: „white trash”.

 

 

Dołączona grafika
Kenai Lake

 

 

Wieczorem niebo znowu się rozpogadza i jedziemy nad jezioro. Skoro już tu jesteśmy to dlaczegoby nie zapolować na lake trout. Okres letni nie jest najlepszy na ten gatunek, szczególnie z brzegu, ale spróbować zawsze warto. Urządzamy sobie mały piknik nad brzegiem. Zjeżdżają się znajomi Josha. Od czasu do czasu machamy kijami, ale bardziej nas interesuje sushi z tunczyka. Ktoś w końcu wyciąga fajkę i w powietrzu roznosi się charakterystyczny zapach (Alaska jest jedynym stanem w USA, gdzie zalegalizowano marihuane)... Palii jeziorowej niestety nie udało się dodać do listy z zaliczonymi gatunkami, ale złapałem tłuściutką malmę, którą zaprosiliśmy na kolację.

 

Środa 4 sierpnia

 

W nocy zaczęło padać, a rano była już prawdziwa ulewa. Ale nie ma nawet mowy o odpuszczeniu. Jedziemy nad rzekę. Dziś nastawiamy się na łowienie selektywne, interesują nas tylko ryby od pięćdziesiątki w zwyż. Nie jest łatwo, bo woda się podniosła i trochę zmętniała. Josh dobiera odpowiedni kolor kulki i do dzieła.

 

 

Dołączona grafika
To jest to!

 

 

Namierzam prawdziwy okaz, grubo ponad 60cm. Biczuję rynnę przez godzinę i wyjmuję wszystkie mniejsze dolly tylko nie szefową. Powracam w to miejsce po małej przerwie i udaje mi się ją przechytrzyć. Ryba szaleje na końcu zestawu, ale powoli opanowuję sytuację i wyprowadzam ją na płytką wodę. Chcę sam podebrać ręką, ale mi się to nie udaje i niestety dolly ucieka. Fotki nie będzie tym razem.

 

 

Dołączona grafika
Pięćdziesiona

 

 

Idziemy w górę gdzie woda jest trochę mniej trącona. Zaliczamy po kilka ładnych sztuk, ale jest coraz trudniej i poziom w rzece wyraźnie się podnosi. Pewnie gdzieś tam wyżej musi ostro padać. Z żalem podejmujemy decyzję o opuszczeniu Cooper Landing i powrocie do Soldatna.

 

Dołączona grafika
Guns’n’rods

 

 

Co wcale nie oznaczało końca wędkowania na dzisiaj. Wrzuciliśmy graty do domku, szybka przekąska i już wracamy nad wodę, bo do Kenai River mamy przecież tylko 5km, a do zmierzchu daleko. Elegancko wypachniony i ogolony Josh zmyka na randkę, a my z parkingu, przez jakiś plac budowy, dochodzimy do lasu i już widzimy koryto rzeki, a tu jakieś barierki i zakaz wstepu: stromy brzeg, grozi zawaleniem, bla bla bla... Partyzantki nie będziemy odstawiać i decydujemy się obejść, przecież gdzieś te barierki się muszą skończyć. No i kończą się, jeszcze wyższym ogrodzeniem! Kubuś Puchatek powiedziałby, że trudna rada, trzeba wracać do domu. Ale my się nie poddajemy, tylko wracamy na plac budowy i zagadujemy pierwszego napotkanego tubylca o droge, a za 5 minutek już jedziemy rozpadającym się fordem w miejsce gdzie można zejść do wody. Życzliwość mieszkańców Alaski jest dla nas lekko szokująca i to nie pierwszy raz. Nie dość powiedzieć, że ostatecznie lądujemy w jeszcze lepszym miejscu, to ze wskazówkami gdzie rzucać. Broda jak zwykle z pesymistycznym nastawieniem, że to się nie uda, bo woda wysoka i brudna, a na dodatek zimno. Ale ponieważ co jakiś czas widzę spławiające się ryby, co prawda poza zasięgiem rzutu, to młócę wodę bezlitośnie kolejnymi przynętami. No i warto było, bo mam branie na karlinkę i od razu odjazd na kilkadziesiąt metrów. Tak, bez wątpienia to jest king, po sezonie co prawda, ale nie będę się za to obrażał, że wziął zamiast coho, na które się nastawialiśmy.

 

Dołączona grafika
Najbardziej wypracowana ryba wyjazdu

 

 

Po kilku minutach walki oddaję wędkę tacie. Pewnie i tak się nie uda wyjąć tej ryby z brzegu, to niech chociaż ma chwilę zabawy, bo już plecionka zaczyna się kończyć. Tata cierpliwie odzyskuje metr po metrze, a nie jest łatwo, bo łosoś umiejętnie wykorzystuje silny nurt. Zostało jeszcze jakieś 20 metrów i wędka wraca do mnie jak granat bez zawleczki: „Spadnie, to będzie na Ciebie” wykręca się senior. I tak „wespół w zespół” jakoś nam się udaje. King jest mniejszy niż początkowo sądziliśmy, ale to srebrniak z przywrami w okolicy ogona, co tłumaczy jego waleczność. Robimy szybko kilka fotek praktycznie bez wyjmowania z wody i king odpływa w nurt.

 

Dołączona grafika
No i co panie Broda, można było?

 

 

Wystarczy. Wracamy do domu, bo trzeba się doprowadzić do porządku. Jutro czeka nas wyprawa łodzią po najmniejszego z łososi pacyficznych, pink salmon, zwanego też humpback’iem.

 

Czwartek 5 sierpnia

 

„Humpy fest”, tak reklamuje ten dzień nasz gospodarz. Sezon 2010 to duży ciąg tarłowy gorbuszy, a 2011 będzie należał do kiżuczy i tak na zmiane. Podobno w szczytowym okresie ciągu, ryby jest tyle, że wprawny wędkarz stówkę powinien zaliczyć dziennie bez problemów. Kwestia tylko jak szybko będzie holował i odczepiał. My trafiamy dopiero na początek ciągu, ale narzekać na ilość brań nie możemy. Faktycznie tłok na rzece rozładował się przez te kilka dni. Na miejscówce, gdzie w sobotę wieczorem było kilkadziesiąt łódek, dzisiaj jest tylko pięć. Zakładamy największe woblery, które normalnie używa się na kingi. Nie odstraszy to mniejszych gorbuszy od podjęcia próby ataku, jednak nie powinny się zapinać. I faktycznie sporo brań jest pustych, ale jak już się coś uwiesi, to wyjeżdża na pokład.

 

Dołączona grafika
Najskuteczniejszą przynętą jest różowo-seledynowy tygrysek

 

 

Rozmiarami nie porażają, zresztą po kingach wszystko wydaje się małe, ale używamy delikatniejszego sprzętu i trochę zabawy jest. Ojciec Josha, trzyma wędkę w rękach, przez co traci 50% ryb ze wzgledu na zbyt wczesne zacięcie, ale jak twierdzi, zabawa jest lepsza jak się czuje branie. Reszta załogi woli nie zacinać, pozostawiając wędki w uchwytach i czerpać radość z holi.

 

Dołączona grafika
Srebrniak prosto z oceanu

 

 

Ekipa łowiąca po drugiej stronie rzeki idzie na ilość. Używają małych przynęt i lekkich wędek. Dosłownie co kilka minut coś holują, mają nawet potrójne hole. Nam też trafiają się co jakiś czas dublety, wszystko z tego samego rocznika.

 

Dołączona grafika
Niezły garbus. Mam tu na myśli rybę oczywiście

 

 

Tata przypomina mi, żeby robić fotki, tylko jak tu skupić się na pstrykaniu gdy woda gotuje się od ryb? Płyniemy trochę w górę rzeki i tam znajdujemy super miejscówkę. Każdy dryf kończy się braniem.

 

Dołączona grafika
Pozorny spokój, bo ryby biorą jak w amoku

 

 

Za każdym razem i w tym samym miejscu, przynajmniej jedna ryba daje się wyjąć. Mamy też podwójne hole, a raz nawet trzech z nas jednocześnie walczy z rybami. Trafia się też mały coho, ale Eric w tempie expresowym doprowadza rybę do łodzi i bez zbędnej zabawy odczepia go w wodzie.

 

Dołączona grafika
Ojciec Josha już czeka w kolejca na podebranie swojej ryby z drugiej strony

 

 

Kilka łośków ucierpiało w trakcie holu i postanawiamy zabrać je na grilla. Pieczone z serem i papryka jalapeno smakują całkiem nieźle, jednak dolly varden była bez porównania lepsza.

 

Dołączona grafika
No to ile takich dzisiaj już wyjęliśmy? Trzy... Czter... Pięćdziesiąt? Nie liczyłem.

 

 

Kapitan anonsuje, że spłyniemy z tej miejscówki jak złapiemy jakiś ładny okaz, i że długo na to czekać nie będziemy. No i Josh oczywiście ma rację – kilkanaście lat w zawodzie robi swoje. Eric wyjmuje rybę dnia. To już nie jest patelnia tylko deska do snowboard’u.

 

 

Dołączona grafika
Pink salmon rozmiar XXL

 

Łapiemy jeszcze kilka ryb powoli spływając do przystani. Było super, a za dwa tygodnie będzie tu można przejść po grzbietach ryb na drugi brzeg. Jeszcze ani razu tak wcześnie nie skończyliśmy wędkować, więc po skonsumowaniu garbusów robimy sobie małą wycieczkę nad ocean.

 

Dołączona grafika
Kamienista plaża nad Pacyfikiem

 

Znakiem firmowym Alaski są łosie kręcące się wzdłuż dróg, więc wracając do domu, na moja prośbę, Josh zatrzymuje się na chwilę, a ja szybko pstrykam kilka fotek. Zwierzak zupełnie nie zwraca na nas uwagi zajadając jakieś kwiatki. Za cztery dni zaczyna się sezon łowiecki i pewnie ktoś go przerobi na kiełbasę.

 

Dołączona grafika
Młody łoś

 

Na kolację mamy królewskiego kraba, a dokładnie nogi, bo tułów jest mało atrakcyjny kulinarnie, i krewetki, też king size. I znowu jesteśmy bogatsi o nowe doświadczenie, bo już wiemy, że przepyszne mięso kraba jest warte swojej ceny.

Piątek 6 sierpnia

 

To ostatni dzień wędkowania. Do wyboru mamy powtórkę z rozrywki z gorbuszami, licząc przy okazji na coho, których niestety jest jak na lekarstwo, lub wycieczkę na środkowy odcinek Kenai w celu zaliczenia po dzikim tęczaku na muchę. Wybieramy opcję nr 2. Dzisiaj Eric bierze nas na swoją łódkę, a Josh łapie z klientami. Możemy się przekonać jaką rożnicę robi pływanie z profesjonalnym przewodnikiem, bo jego ekipa w tych samych, paskudnych warunkach połowiła o niebo lepiej. Ale po kolei.

 

Dołączona grafika
Turkusowa woda Kenai na zawsze zostanie mi w pamięci

 

Metoda ta sama jak na dolly varden, tylko przypon jeszcze o metr dłuższy, no i łapiemy z łódki. Początek mamy bardzo udany. Obławiamy głębokie odnogi z szybkim nurtem. Udaje się wyjąć kilka ryb z przedziału 40-50cm i jednego grubaska z fotki poniżej, dla którego zeszliśmy na chwilę na ląd.

 

Dołączona grafika
Dziki alaskański tęczak

 

Po majowym tarle pstrągi powoli dochodzą do kondycji, jednak do optymalnej formy jeszcze sporo im brakuje. Pogoda znowu nas nie rozpieszcza i winą za spadek ilości brań obarczamy przechodzące fronty atmosferyczne. Zmieniamy miejsca, kolory i rozmiary kulek, głębokość i prędkość prowadzenia, czyli klasyczne rzeźbienie. Naszą zdobycz stanowią tęczaki i malmy do 40cm i kilka obiecujących zaczepów „rybopodobnych” (określenie zaporzyczone od wędkarza-działacza-dziennikarza spotkanego dawno temu nad małą pstrągową rzeczką).

 

Dołączona grafika
Eric policjant w akcji – holuje, steruje, pierze, tańczy i gotuje. Lubi kawe „black and strong, just like my girlfriend...”

 

Koło południa robimy przerwę na jedzonko i sptykamy się z ekipą Josh’a. Pokazuję mu fotkę naszego największego tęczaka, a Josh nazywa go średniakiem i wylicza, że mieli dzisiaj 5 takich, 3 większe i sporo mniejszych. No cóż, on się tym zajmuje zawodowo, a Eric tylko w przerwach między pościgami za gangsterami. Postanawiamy zmienić taktykę i płyniemy na odcinek z głęboką i spokojną wodą. Nastawiamy się na jakość a nie ilość i w stosunkowo krótkim czasie najpierw ja tracę 60-taka przy samej łódce, a następnie tata zacina małą łódź podwodną, której nawet nie udało nam się zobaczyć, bo przypon nie wytrzymał kolejnego zrywu. Potem przez godzinę nie mamy nawet skubnięcia i zgadzamy się zmienić miejsce, co z perspektywy czasu uważam za błąd.

 

Dołączona grafika
Dziki brzeg rzeki

 

Znowu bierzemy się za mniejsze pstrągi i dolly varden licząc, że trafi się wśród nich coś z piątką lub szóstką z przodu. I tak mija nam całe popołudnie, niestety bez spotkania z dużym tęczakiem.

 

Dołączona grafika
Zawsze głodne i chętne do współpracy, czyli dolly varden

 

Ostatni dzień nad wodą dobiega końca. Zwijamy się do przystani i wracamy do Soldatna, bo Eric jeszcze dziś musi wrócić do Anchorage. Szału nie było, ale dzisiejsze wędkowanie i tak traktujemy na luzie, choć wyniki na drugiej łódce potwierdziły, że można wycisnąć z rzeki dużo więcej. Cieszymy się, że wogóle nadażyła się okazja połowić tęczaki z łódki, bo z brzegu na tym odcinku raczej skazalibyśmy się z góry na porażkę.

 

Dołączona grafika
Szybki zjazd do bazy i już nas nie ma

 

Sobota i niedziela 6-7 sierpnia

 

Pierwszy raz od dwóch tygodni tak sobie pospaliśmy, że aż Josh musiał nas wyciągać z łóżek na siłę. Jedziemy na późne śniadanie i małe zakupy. Potem pakowanie i lot z Kenai do Anchorage, a tu już czeka na nas Eric i zabiera najpierw do siebie, a potem na przejżadżkę po mieście i kolację w barze sushi. Jeszcze ostatnia noc na Alasce i w niedzielę rano wylatujemy do Polski.

 

Przychodzi czas na małe podsumowanie. Czy było warto? No jasne, że tak! Wyjazd zostanie w pamięci do końca życia. Żałuję tylko, że brak doświadczenia w fotografii okazał się czynnikiem ograniczającym w wielu sytuacjach nad wodą i sporo fotek poszło do śmietnika. Niemniej jednak dużo się nauczyłem, co mam nadzieję powinno zaprocentować w przyszłości.

 

W samolocie towarzyszą mi mieszane uczucia. Cieszę się na myśl o powrocie do domu, bo stęskniłem się za żoną i synkami, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że to już naprawdę koniec naszej wspaniałej przygody. Dzielę się przemyśleniami z tatą, a w odpowiedzi słyszę: „nie marudź tylko daj mi ten przewodnik po rzekach Alaski, bo trzeba zacząć planować wyjazd na steelheady...”

 

PODZIĘKOWANIA

 

Dla mojej kochanej żony za wyrozumiałość, a dla Josh’a za całą resztę, bo bez jego pomocy byłoby dużo trudniej. Zapraszam też na jego stronę
www.alaskatroutguides.com

 

Josh, Jessica & Eric: thanks for everything, folks!!!

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum

 


<script type="text/javascript">
</script>
<script type="text/javascript"
src="http://pagead2.googl...d/show_ads.js">
</script>


Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych