Tak, system nerwowy mi się uspokoił, natomiast rumieńce wstydu dalej gorzeją na moim szczerym licu.
Jak powyżej napisałem, połowiłem trochę...
Przed zejściem z wody podreptałem na taki spokojny odcinek, dość głęboki, coś tam w wodzie się poruszało, jakieś falki.
Zmieniłem przypon na mocniejszy, z końcówką z żyłki 0,26, zawiązałem muchy: prowadząca silver march brown na haku nr 8, skoczek red tag, mniejsza.
Zacząłem łowić, tak raczej klasycznie. W lewej ręce kilka zwojów linki, rzut, branie i... eksplozja w wodzie. Naprawdę ogromny diabeł.
Diablisko miało pysk jak u buldoga, i różowy pas wzdłuż ciała, płetwy wielkości dłoni. Tęczak. Wystrzelił świecą w powietrze, zademonstrował swoją potęgę i urwał przypon. Nie zdążyłem wydać linki z lewej ręki, aby holować z kołowrotka, było to błyskawiczne.
Czort na pożegnanie wyskoczył kilka razy pod prąd, jakby mi urągając, i znikł w toni. Spatałaszyłem, jak nowicjusz.
Zerwane ryby często wydają się nam większe, tego jednak szacuję na jakieś 70 cm, może więcej. Gruby, wspaniały. Na pewno byłby największym moim tęczakiem w życiu. Całe zdarzenie odbyło się blisko mnie, może 5 metrów.
Cóż, takie jest wędkarstwo...
Miejsce niefortunnego połowu zapamiętałem, ale nic to chyba nie da. Podobno pstrągi tęczowe nie przywiązują się do miejscówki.
Inna sprawa: ale musiał być zły na mnie Dobrze mu tak!