No i kolejna wizyta w Kanadzie za nami. Kolumbia Brytyjska 2015 przechodzi do historii rodzinnej jako pierwszy wyjazd, w którym udział wzięła przedstawicielka płci pięknej. Nie znajdziecie mojej Stokrotki na zdjęciach, gdyż albo znajdowała się po przeciwnej stronie soczewki albo akurat padało. Stokrotka nie lubi deszczu, a że padało prawie codziennie, to musieliśmy sobie radzić bez niej. Zresztą ja do zdjęć ostatnio też nie mam szczęścia, załapałem się na dwa.
Las deszczowy strefy umiarkowanej.
Samotne drzewo nad brzegiem Lakelse Lake.
Kitimat – bez szans.
A skoro już jesteśmy przy temacie deszczu. Podobno zeszły rok był wyjątkowo mokry i mieliśmy pecha. Okazuje się, że może być jednak jeszcze mokrzej i bardziej pechowo. Od początku sierpnia z nie spokojem czytałem raporty o deszczowej pogodzie i brudnych rzekach. W dniu naszego przylotu, zachodnie wybrzeże Ameryki Pόłnocnej uderzył huragan. W dorzecze Skeeny wiatry nie dotarły, ale za to załatwiły nas opady.
Dolina Skeeny.
Nasza kwatera.
Widoki z tarasu.
Pomyślałem sobie, że koniec świata to to nie jest jak skreślimy kilka dni zanim rzeki się wyczyszczą. Tylko, że dalej lało i dopiero po tygodniu okoliczne dopływy wrόciły do stanu pozwalającego łapać na muchę. Skeeną płynęło jednak błoto przez dwa tygodnie i nawet nie mieliśmy okazji na niej połowic.
Błoto.
Sporo kanadyjskich win przetestowaliśmy. Tych dwόch akurat nie polecam. Najlepsze z całego wyjazdu to zdecydowanie Black Sage.
Co nie znaczy, że pierwszy tydzień poszedł na straty. Żona miała konie do dyspozycji, my rozbijaliśmy się na quadach, zwiedzanie okolicy, gotowanie pyszności (steki z łosia), wina... Wędkarsko zostaliśmy zmuszeni do dłuższych wyjazdόw w poszukiwaniu czystej wody. Niekiedy po 200km w jedną stronę, a raz poniosła mnie fantazja i pognaliśmy 300km na pόłnoc, 5 godzin mieszania czystej (!!!) wody i powrόt na kwaterę. Były pudła, ale też i strzały w dziesiątkę. Sporo zobaczyliśmy, a nowe wody to nowe doświadczenia.
Zastygła lawa powoli porastająca tajgą w Parku Nisga'a.
Nareszcie czysta woda.
Papa Broda i jego ulubiony zestaw – Sage Z-Axis 13'4" #8 z intermedialnym skagitem.
Najlepszym strzałem w dziesiątkę bez jedynki z przodu (i tu muszę zacytować powtarzane hasło powyborcze wielu partii "przegraliśmy, ale tak naprawdę zwyciężyliśmy"), z ktόrego teraz zrywamy boki ze smiechu, to rodzinna wycieczka gόrską szutrόwką. Pόłltorej godziny trzęsiawki i ostatni mostek na strumyku, od ktόrego dzieliły nas już tylko ze trzy kilosy od łowiska, okazał się nieprzejezdny. Drzewo zwalone w poprzek i tabliczka z informacją "Droga zamknięta". Mόj doskonały pomysł pieszej wycieczki ze wszystkimi tobołami i dzieciakami na dokładkę został odrzucony miażdżącą większością. Czarę goryczy przelał alternatywny dojazd, ktόry zaprowadził nas co prawda w pobliże rzeki, ale tu znowu zaszła potrzeba wspinaczki. Mapy i zdjęcia satelitarne swoje, a przyroda i drogowcy swoje. Tak więc zostałem zmuszony do odwrotu z podkulonym ogonem.
Droga do nikąd.
Kolumbia Brytyjska jest naprawdę piękna.
Wyrąb lasu.
Ze mnie już się pośmialiśmy, pora na Papę Brodę. Trafił się strzał w dziesiątkę, tym razem z jedynką z przodu. Rzeka średnio czysta i z łososiami. Nie ma stalogłowych, ktόre były naszym głόwnym celem, ale nie będziemy kręcić nosem na coho. Tym bardziej, że okazały się całkiem godnym przeciwnikiem i zmazały słabe wrażenia po alaskańskich coho, ktόre miały w sobie tyle waleczności co spasiony kot-kastrat. Chłopcy łowili na korbę, senior na muchę, a ja asystowałem, rozplątywałem zestawy, zmieniałem przynęty, fociłem, czyli tradycyjnie pełniłem obowiązki opiekuna sekcji młodzikόw.
Coho na korbę.
Coho na muchę.
Przyujściowy odcinek Skeeny
Podczas przerwy na posiłek, tata na sępa wyskoczył zrobić parę rzutόw i w ostatnim wbił sobie hak w przedramię. Hak bardzo ostry, bo dopiero co zmieniony, i wbrew przepisom, z zadziorem – w gapiostwie tata zapomniał go usunąć. Ponieważ hak zadomowił się w tkance głęboko i zatrzymał dopiero na kości, nie było innej opcji jak wizyta w szpitalu. Pakowanie, godzina jazdy, czekanie w kolejce, rejestracja, procedury, opłata... Tak, opłata, bo raz, że dokument potwierdzający ubezpieczenie został na kwaterze, a dwa, ze ubezpieczenie z Europy i tak ich nie interesuje. Trzeba bulić, a ubezpieczalnia zwόrci kasę po powrocie do domu. Standardowa opłata za usługi wszelkie (grypa, biegunka, złamania, zawał serca...) to jedyne 970 dolarόw kanadyjskich. Skalpel, ekstrakcja i dwa szwy. Wielkie mi halo. Aha, i zastrzyk przeciwko tężcowi, za darmo! Będzie miał teraz Papa Broda natręctwo sprawdzania hakόw, jak ta małpka z dowcipu, co połknęła kulę bilardową, a potem wszystko przed konsumpcją przymierzała do odbytu...
Materiał na muchy.
Też materiał na muchy.
A z tego dałoby radę coś ukręcić?
Z żony nie wypada publicznie drwić, ale dzieci mi wybaczą. Wielu atrakcji dostarczyły nasze Żbiki. Nie było wyjazdu, bez przygody. Delikatne moczenie, to w zasadzie na porządku dziennym. Maksio podszedł jednak do tematu ambitnie. Zdążyłem przygotować mu wędkę i od razu pognał za dziadkiem nad rzekę. Wziąłem się za drugi zestaw, gdy usłyszałem komunikat od żony:
- Twoje dziecko właśnie się skąpało!
- Jakim cudem, przecież dopiero, co zszedł do dziadka? Mocno?
- Po szyję...
Most na Kitimat
Maksio w ubraniu zapasowym
Jeszcze tylko 150 rzutόw Benia i moja kolej.
Steelhead na kulkę.
Benio nie chciał pozostać w tyle i dwa dni pόźniej rozerwał nowiuśkie krokodylowe spodniobuty wdrapując się na drzewo (no bo do tego przecież służą wędkarskie gumiaki), po czym zapakował się do wody z wiadomym skutkiem. Ale żeby nie było niejasności, chłopcy sporo łowili (bywały dni, że ja nie miałem nawet okazji rozłożyć swojej wędki!), a wszystko za sprawą niezawodnej metody. Mam trochę wątpliwości, czy to był dobry pomysł, żeby ich zapoznać z "czarną magią" łowienia na kulkę pod spławikiem.
Urokliwy zakręt na środkowym odcinku Copper
Stalogłowy na jedynie słuszną metodę
Speyowanie pod tęczą
Maks przekonał się w zeszłym roku, jak skutecznie można kusić na kulki stalogłowe, sieje i palie, i nie chciał nawet spojżeć na muchόwkę. W tym roku było nie inaczej. Wszystko, co w wodzie pływało, żerowało na ikrze łososi, ktόre właśnie miały tarło lub wstępowały do rzek w celu jego odbycia.
Bulltrout z niepozornej Kitwangi. Tego dnia Maks wypunktowal nas na kulki.
Sieja.
Steelhead.
Dobraliśmy się rόwnież do steelheadόw, ale muszę przyznać, że wystawiły nas na prόbę cierpliwości. O trudnej pogodzie, już wspomniałem. Dodam jeszcze, że tegoroczny ciąg stalogłowych był dużo słabszy niż zazwyczaj. Napracowaliśmy się na każdą rybę, ale satysfakcja była olbrzymia. Nie poszliśmy na łatwiznę w postaci korby i blachy i do końca pozostaliśmy wierni dwuręcznym muchόwkom.
W takich miejscach aż chce się łowić.
Morski tęczak z Bulkley.
Duża woda, długie rzuty, waleczne ryby na muchę – tak wygląda idealne wędkowanie taty.
Wedle wszelkich zapowiedzi 2016 ma być rekordowy pod względem wielkości ciągu morskich tęczakόw na Skeenie, więc wstępnie jest plan na kolejną wyprawę. Oby tylko październikowa pogoda nas znowu nie załatwiła, ale z nią nie ma negocjacji. Wrzesień może być pod tym względem bezpieczniejszy, jednak też bez gwarancji, co udowodnił ten rok.
Niezawodna mucha.
Papa Broda w akcji.
Ostatnia i zarazem największa ryba wyjazdu złowiona w dosłownie ostatnim rzucie. Uwielbiam takie zwroty akcji.
Jeszcze jeden rzut okiem przez obiektyw i wypuszczamy (w całym dorzeczy Skeeny obowiazuje C&R na steelheady).
Na miesiąc przed wyjazdem, brytyjskie linie lotnicze sprawiły nam prezent w postaci zmiany godziny wyloty z Terrace, co spowodowało ośmiogodzinną przerwę w podrόży w Vancouver. Początkowo wściekłem się okropecznie i już chciałem zmieniać przewoźnika (cały misterny plan z niską ceną biletόw ległby w gruzach), ale zdecydowaliśmy wykorzystać ten czas na zwiedzenie centrum miasta i mini-zakupy żony w ramach rekompensaty za cierpliwość i spolegliwość.
Pόłnocna Kolumbia Brytyjska = gόry, lasy, rzeki, jeziora.
Vancouver od strony wody.
Cantrum Vancouver = szkło, stal, beton.
W ciągu jednego dnia podrόżowaliśmy samochodem, samolotem, kolejką i promem. Miasto, jak to miasto. Głośno i tłoczno. Za to ceny w babskich sklepach robiły wrażenie i to w negatywnym tego słowa znaczeniu. Serce stanęło mi w gardle, jak żona oglądała torebki od Gucciego, Pakorobala, i innych homosiowych typkόw, z metkami od tysiaka dolcόw w gόrę. Na szczęście Stokrotka wykazała niebywały rozsądek w zakupach, dzięki czemu nie wrόciłem do domu jako bankrut.
Całkowicie nie moje klimaty.
Obowiązkowe pocztόwki z życzeniami dla dziadkόw i pradziadkόw.
Jaki był ten wyjazd? To zależy kogo spytacie. Żona powie, że ultra wędkarski, ja powiem bardzo rodzinny, a prawda pewnie leży gdzieś po środku. Najważniejsze, że dzieci zadowolone i proszą o więcej!
Łukasz Materek @Lukomat
Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł