1
Bassowy ban - fly fishing for Salmon
Napisane przez
Kuba Standera
,
29 maj 2013
·
2409 Wyświetleń
Jeśli ktoś obecnie zapytałby się mnie - standerus, do wyboru tylko jeden typ łowienia - bez wahania odpowiem solanka.
Chociaż... jest coś, co jak robaczek delikatnie podgryza od środka.
Łowienie, którego nie rozumiem, ledwie liznąłem je przez szybkę, złowiłem kilka małych ryb, jednak swoim klimatem wciągnęło mnie zupełnie. Jeśli miewam "mokre sny" wędkarskie to właśnie jest to szum rzeki, rzut, w ręce pętla z linki gotowej do oddania w razie czego, krok w dol, rzut, krok w dół, rzeka szumi... Po co komu sny erotyczne, jak może się mu przyśnić łowienie łososi na muchę
Cóż, są szanse, by sen zamienić w jawę i o ile bardzo wątpliwe są dziko mruczące, prężące się w łożu laski, o tyle pojechać na łososie, szczególnie mieszkając w Irlandii, jest umiarkowanie łatwo
Wspomniany wcześniej na blogu, poznany na promie do Szwecji Krzysiek od kilku lat z powodzeniem łowi trocie i łososie na muchę, a że traf chciał i miotnęło mnie życie w +- podobna okolicę, dość szybko udaje się mi skorzystać z zaproszenia i dołączyć do niego nad wodą. Przyznam, że brak możliwości pogoni za bassem, przy każdej okazji, po skałkach i plażach dość skutecznie zniechęcił mnie do taplania się w morskiej wodzie. Mullety potrafią przyprawić o siwiznę i mimo bycia pacholęciem niemalże przez te blacie mam już miejscami siwą brodę. Dlatego też szansa wyrwania się nad wodę łososiową była okazją, której nie chciałem zaprzepaścić.
Godzina dostojnego toczenia i już w uroczym miasteczku, gdzie chyba nie ma jednej płaskiej drogi i co chwilę albo sunie się pod górę ledwo posapując silnikiem, albo pikuje w dol niczym dziadek Tuska w stukasie, wtaczam się do pubu, by kupić licencję. Tuż przed spotykam Krzyśka, który robił sobie akurat przerwę od mielenia wody. W środku brygada podchmielonych lekko aborygenów i klimat trochę westernowy. Co prawda brakowało pianisty urywającego w połowie fałszywym dźwiękiem, jednak mur spojrzeń, bardziej zaciekawionych niż wrogich. Gałkami ocznymi manewrując lokalni odprowadzają nas do baru, gdzie pytam o licencję. Barman, sprzedawca licencji, lokalna skarbnica wiedzy w jednym kiwa głowa i nadal, spokojnie, powolnie - nalewa kolejne piwa. Patrząc na gibkość i prędkość jego ruchów nieuchronnie przed oczami staje "Odyseja kosmiczna", tam czynności wykonywano w podobnym tempie
W końcu prawie że ze słyszalnym trzaskiem zrywa korzenie, przecież niechybnie wrósł w ziemię za tym barem, i rusza po swojego brata, by ten wypisał mi licencję. Wrażenie dziwne, bo znika za kotarką i po chwili wychodzi z powrotem. Albo brat jest identycznie wyglądającym bliźniakiem, albo kazał mu zająć się sprawą samemu.
Sękatymi rękoma sięga pod bar, wygrzebuje spory zeszyt, lepiący się z kurzu, osadów barowego powietrza, guinnessa i cholera wie jeszcze czego. Ostatnie kilka sezonów zmagań wędkarzy zapisane jest w nim koślawym pismem i w kolejnej linijce pojawia się i mój ślad, szybka wymiana "jojos" i dostaję licencję.
Ruszamy nad wodę.
Podążam za autem mojego przewodnika i z coraz większym niedowierzaniem spoglądam na wodę. Wolno płynąca zielonkawa woda ciemnieje pod drugim brzegiem przechodząc w głęboką rynnę. Cisza, miejsce trochę oddalone od drogi, od miasteczka. Brak śmieci, śpiewają ptaki i ten zapach. Podmokła łąka, kwitnące kwiaty i drzewa, przełamane zapachem wody z rzeki i czosnkiem niedźwiedzim. Jednym słowem wszystko to, co napełnia energią i daje ciemną, zimna i mokra zimą nadzieję i odsuwa myśli samobójcze.
Szybko rozkładamy sprzęt i kierujemy się w dół rzeki. Całe stada jelców i małych pstrążków kotłują się przy brzegu, choć odnoszę wrażenie ze woda jakby zamarła, czekając na nadchodzący powoli przypływ. Krzysztof ustawia mnie przy szybkiej rynnie, za olbrzymim korzeniem, usypała się żwirowa wysepka, po obu jej stronach rwący nurt, łączący się za wysepką zgodnie w szerokiej rynnie. Mój przewodnik schodzi niżej, ja zaczynam łowienie, lub tez raczej radosne podrygi z muchówką. Śmigam, śmigam, mało mi oczy nie wyjdą z wysiłku, co oczywiście jest oznaką klasy rzutowej i tego ze na pewno wiem co robię. Chwilę później na drugim brzegu roznosi się głośne ujadanie - to mój moroniasty futrzany przyjaciel uciekł od rodzinki i szukając mnie wpadł na stadko byków.
Woda niesie sporo glonów, co rzut - co drugi czyszczenie muchy, trochę to męczące.
Chwilę później z głośnym szuraniem po skarpie na drugim brzegu spada mój pies, a na skarpie, pilnując żeby nie wylazł stadko byków.
Woda zaczyna rosnąć dość szybko, dziad sam stamtąd nie wyjdzie, na pewno nie z rogatymi nad głową.
Gwizdami i przywoływaniem motywuję dziada by wskoczył do wody, w rynnie nurt znosi go trochę na dół, jednak dzielnie daje rade przepłynąć i już jest przy mnie, posapując ze zmęczenia i chyba trochę ze strachu. Niestety, to dopiero połowa drogi. Powyżej wyspy nurt nieco zwolnił, jednak poszedł już w górę a do przejścia dobry kawałek. Switch w jedną rękę, pies za obrożę w drugą i tak suniemy razem, starając się zejść z wyspy przed przypływem.
Psa odstawiam rodzince a sami ruszamy w górę, na wyższy odcinek.
Miejsce jak z bajki, most łukowatymi przęsłami, ruiny na obu brzegach, miejsce wystrzyżone, ławeczki, stoliki z uchwytami na wędki - piękna sprawa. Czekamy chwilę na wyższą wodę rozmawiając o łowieniu, muchach. Wokół fruwają jętki co pewien czas zbierają je pracowite pstrążki i jelce.
Wreszcie zaczynamy łowić. Krzysztof puszcza mnie przodem, staram się dość szybko obławiać wodę i schodzić w dół. Idę przy samym brzegu, woda od kolan do pasa, miejscami wiszą gałęzie. Szybko dogania mnie mój kompan, pokazuje co zmienić w rzucie i schodzimy jeszcze kawałek wspólnie, jednak jedne z najwyższych pływów w roku wygania nas z wody, dalej iść się już niezbyt da.
Jeszcze krótki spacer do auta, zadrzewioną drogą, z całymi kępami kwitnącego czosnku i... czas wracać.
Chociaż... jest coś, co jak robaczek delikatnie podgryza od środka.
Łowienie, którego nie rozumiem, ledwie liznąłem je przez szybkę, złowiłem kilka małych ryb, jednak swoim klimatem wciągnęło mnie zupełnie. Jeśli miewam "mokre sny" wędkarskie to właśnie jest to szum rzeki, rzut, w ręce pętla z linki gotowej do oddania w razie czego, krok w dol, rzut, krok w dół, rzeka szumi... Po co komu sny erotyczne, jak może się mu przyśnić łowienie łososi na muchę
Cóż, są szanse, by sen zamienić w jawę i o ile bardzo wątpliwe są dziko mruczące, prężące się w łożu laski, o tyle pojechać na łososie, szczególnie mieszkając w Irlandii, jest umiarkowanie łatwo
Wspomniany wcześniej na blogu, poznany na promie do Szwecji Krzysiek od kilku lat z powodzeniem łowi trocie i łososie na muchę, a że traf chciał i miotnęło mnie życie w +- podobna okolicę, dość szybko udaje się mi skorzystać z zaproszenia i dołączyć do niego nad wodą. Przyznam, że brak możliwości pogoni za bassem, przy każdej okazji, po skałkach i plażach dość skutecznie zniechęcił mnie do taplania się w morskiej wodzie. Mullety potrafią przyprawić o siwiznę i mimo bycia pacholęciem niemalże przez te blacie mam już miejscami siwą brodę. Dlatego też szansa wyrwania się nad wodę łososiową była okazją, której nie chciałem zaprzepaścić.
Godzina dostojnego toczenia i już w uroczym miasteczku, gdzie chyba nie ma jednej płaskiej drogi i co chwilę albo sunie się pod górę ledwo posapując silnikiem, albo pikuje w dol niczym dziadek Tuska w stukasie, wtaczam się do pubu, by kupić licencję. Tuż przed spotykam Krzyśka, który robił sobie akurat przerwę od mielenia wody. W środku brygada podchmielonych lekko aborygenów i klimat trochę westernowy. Co prawda brakowało pianisty urywającego w połowie fałszywym dźwiękiem, jednak mur spojrzeń, bardziej zaciekawionych niż wrogich. Gałkami ocznymi manewrując lokalni odprowadzają nas do baru, gdzie pytam o licencję. Barman, sprzedawca licencji, lokalna skarbnica wiedzy w jednym kiwa głowa i nadal, spokojnie, powolnie - nalewa kolejne piwa. Patrząc na gibkość i prędkość jego ruchów nieuchronnie przed oczami staje "Odyseja kosmiczna", tam czynności wykonywano w podobnym tempie
W końcu prawie że ze słyszalnym trzaskiem zrywa korzenie, przecież niechybnie wrósł w ziemię za tym barem, i rusza po swojego brata, by ten wypisał mi licencję. Wrażenie dziwne, bo znika za kotarką i po chwili wychodzi z powrotem. Albo brat jest identycznie wyglądającym bliźniakiem, albo kazał mu zająć się sprawą samemu.
Sękatymi rękoma sięga pod bar, wygrzebuje spory zeszyt, lepiący się z kurzu, osadów barowego powietrza, guinnessa i cholera wie jeszcze czego. Ostatnie kilka sezonów zmagań wędkarzy zapisane jest w nim koślawym pismem i w kolejnej linijce pojawia się i mój ślad, szybka wymiana "jojos" i dostaję licencję.
Ruszamy nad wodę.
Podążam za autem mojego przewodnika i z coraz większym niedowierzaniem spoglądam na wodę. Wolno płynąca zielonkawa woda ciemnieje pod drugim brzegiem przechodząc w głęboką rynnę. Cisza, miejsce trochę oddalone od drogi, od miasteczka. Brak śmieci, śpiewają ptaki i ten zapach. Podmokła łąka, kwitnące kwiaty i drzewa, przełamane zapachem wody z rzeki i czosnkiem niedźwiedzim. Jednym słowem wszystko to, co napełnia energią i daje ciemną, zimna i mokra zimą nadzieję i odsuwa myśli samobójcze.
Szybko rozkładamy sprzęt i kierujemy się w dół rzeki. Całe stada jelców i małych pstrążków kotłują się przy brzegu, choć odnoszę wrażenie ze woda jakby zamarła, czekając na nadchodzący powoli przypływ. Krzysztof ustawia mnie przy szybkiej rynnie, za olbrzymim korzeniem, usypała się żwirowa wysepka, po obu jej stronach rwący nurt, łączący się za wysepką zgodnie w szerokiej rynnie. Mój przewodnik schodzi niżej, ja zaczynam łowienie, lub tez raczej radosne podrygi z muchówką. Śmigam, śmigam, mało mi oczy nie wyjdą z wysiłku, co oczywiście jest oznaką klasy rzutowej i tego ze na pewno wiem co robię. Chwilę później na drugim brzegu roznosi się głośne ujadanie - to mój moroniasty futrzany przyjaciel uciekł od rodzinki i szukając mnie wpadł na stadko byków.
Woda niesie sporo glonów, co rzut - co drugi czyszczenie muchy, trochę to męczące.
Chwilę później z głośnym szuraniem po skarpie na drugim brzegu spada mój pies, a na skarpie, pilnując żeby nie wylazł stadko byków.
Woda zaczyna rosnąć dość szybko, dziad sam stamtąd nie wyjdzie, na pewno nie z rogatymi nad głową.
Gwizdami i przywoływaniem motywuję dziada by wskoczył do wody, w rynnie nurt znosi go trochę na dół, jednak dzielnie daje rade przepłynąć i już jest przy mnie, posapując ze zmęczenia i chyba trochę ze strachu. Niestety, to dopiero połowa drogi. Powyżej wyspy nurt nieco zwolnił, jednak poszedł już w górę a do przejścia dobry kawałek. Switch w jedną rękę, pies za obrożę w drugą i tak suniemy razem, starając się zejść z wyspy przed przypływem.
Psa odstawiam rodzince a sami ruszamy w górę, na wyższy odcinek.
Miejsce jak z bajki, most łukowatymi przęsłami, ruiny na obu brzegach, miejsce wystrzyżone, ławeczki, stoliki z uchwytami na wędki - piękna sprawa. Czekamy chwilę na wyższą wodę rozmawiając o łowieniu, muchach. Wokół fruwają jętki co pewien czas zbierają je pracowite pstrążki i jelce.
Wreszcie zaczynamy łowić. Krzysztof puszcza mnie przodem, staram się dość szybko obławiać wodę i schodzić w dół. Idę przy samym brzegu, woda od kolan do pasa, miejscami wiszą gałęzie. Szybko dogania mnie mój kompan, pokazuje co zmienić w rzucie i schodzimy jeszcze kawałek wspólnie, jednak jedne z najwyższych pływów w roku wygania nas z wody, dalej iść się już niezbyt da.
Jeszcze krótki spacer do auta, zadrzewioną drogą, z całymi kępami kwitnącego czosnku i... czas wracać.
- szczuply_maciek, tpe, lukomat i 3 innych osób lubią to
Dobre. Ktoś bloguje o łowieniu. Wątki na forum zdominowane przez sprzęt.