Pierwszy dzień sezonu, czyli sentymentalna wycieczka do kraju przodków
Mi w to graj, bo wbrew forumowym plotkom rozsiewanym przez co poniektórych sprzedawców raczej lubię ludzi, szczególnie jak lowią na muchę.
Wymiana maili, wypada ze Daniel, bo tak nazywa się ten znajomy, będzie miał tylko dzień na łowienie, ale wraz ze swoją żoną, również zapaloną muszkarką. Wypada, że będzie to 16 czerwca, więc cel może być tylko jeden - sea bass.
Niestety, o ile wspaniała pogoda jaką mieliśmy podczas moich kajakowych łowów rozpieszczała, utrudniając łowienie lubiących "Doom & Gloom" pollocków, o tyle, gdy zaczęło zbliżać się łowienie bassów, jak to zwykle bywa, nad horyzontem zgromadziły się ciemne chmury, popędzane porywistym wiatrem. Kilka dni było naprawdę spektakularnych, jeśli ktoś lubi wyjący w kominie wicher i huczące o okna dachowe ulewy. I mimo, że dzień przed przyjazdem Dana z żoną było już w miarę, to rozhuśtane, wzburzone morze niezbyt dawało nadzieję na cokolwiek po za zmoknięciem.
Dzień rozpoczął się dość radośnie - słońce wyjrzało, jak się później okazało tylko na chwilę, i radośnie popędziliśmy nad wodę. Cała drogę Dan opowiadał o ostatniej wyprawie na tarpony do Costa Rica, o potężnych, wyrywających ręce braniach i odjazdach potężnych śledzi, zabierających wszystko co mogły, o staraniach przewodników, by wylądować ryby i wreszcie o 11 rybach, które w ciągu 3 dni łowienia "wyskoczyli" na swojej łodzi. Z jednej strony - słuchałem niczym 4 latek, prawie ze z rozdziawioną paszczą, z drugiej strony, opowieść Dana i wcześniej opowieść jego uroczej małżonki o doświadczeniach z bonefishami na Keys, powodowały u mnie coraz większy ścisk dołu pleców - coraz bardziej byłem świadom, że nawet jeśli w tak niesprzyjających warunkach uda się coś złowić, na co szanse, szczególnie na muchę były nikłe, to bardzo trudno będzie na moich gościach zrobić większe wrażenie.
Gdy zjeżdżaliśmy w dół "magiczną drogą", która już jutro, razem z kilkoma kolegami z PL będziemy jechać na bassy, o przednią szybę zabębniły pierwsze krople deszczu. Zdecydowanie za wcześnie, wg prognozy i "radaru" miało lać dopiero od ok 14...
Szybko przebieramy się i ruszamy, ślizgając w dół po chybotliwych skałkach. Ocean na dobre kilkaset metrów zabrudzony, sens łowienia na muchę chyba nie wielki, ale, chce pokazać moim gościom jedno z najładniejszych miejsc jakie znam, plus jest tu szansa na naprawdę piękną rybę.
Zaczynamy łowić, w warunkach dalekich od idealnych
I dosć szybko moi goście przekonują się, ze lejący deszcz to będzie chyba najmniejsze zmartwienie.
Z każdą chwilą wzmaga się wiatr i dość szybko mamy dobre 20-30km prosto w twarz, tu nie pomaga nawet dwuręczna armata i głowice, rzucenie pod taki wiatr wymaga zdecydowanie lepszego skilla, od posiadanego przez naszą trójkę.
Szybka decyzja, zmieniamy miejsce. Jest taka zatoczka ostatniej szansy, gdzie nawet jak leje, wieje i wszelkie plagi, to da się ustawić by mieć wiatr choć trochę z boku, nie w twarz i woda bywa czysta.
Kilkadziesiąt minut jazdy i wita nas nadal wzburzone, ale tym razem niebieskie, nie brunatne morze.
Szybko rozkładamy ponownie wędki i suniemy nad wodę. Wicher nieustawny, jakby się nie obrócił - wieje w twarz.
Udaje się nam rzucać po nędzne kilkanaście metrów, z najwyższym trudem do głowicy dokłada się 5-6 metrów runningu.
Ale, mimo to, pełni nadziei, póki muchy w wodzie - wszystko może się wydarzyć.
W wodzie oczywiście kompletna studnia, dzieje się jedno wielkie całkowite nic.
Moi gości po kilkudziesięciu minutach totalnie przemoczeni, zasoleni, zmarznięci i o kalafiorowato rozmoczonych palcach siadają na żwirze zniechęceni, przekonani że "coś robią źle" ale, naciskają - ty łów dalej, może tobie coś weźmie i chociaż rybę zobaczymy.
Włażę w końcu na skałki, rzucam i metr od miejsca gdzie wpadły moje muchy - wynurza się foka. Nie zauważa mnie początkowo i daje się podziwiać dobre naście sekund, nim rzuci mi przerażone spojrzenie i z wielkim chlupnięciem panicznie znika pod wodą.
Tajemnica braku brań rozwiązana, chyba niezbyt jest po co się tutaj dalej kręcić, polująca tuż przy brzegu foka zwykle powoduje nieobecność ryb...
Wracamy z dość zmęczonymi minami, choć dopiero - co minęło południe.
po drodze Daniel dochodzi do wniosku, ze jednak to nie głód i brytyjska okupacja wygnała jego przodków z tego jakże uroczego kraju, a wspaniała pogoda.
Ku naszemu zdumieniu mijamy w lejącym deszczu sporo spacerujących ludzi, joggingujących w t-shirtach i obleśnych obściskach, nawet rodzinki na rowerowych spacerach. My zamotani w "texy" po czubki nosa, oni w t-shirtach i dresach. Ani chybi, impregnowani tłuszczem foczym, rozkoszują się krótki irlandzkim latem, chyba tylko lodów im brakuje i okularów przeciwsłonecznych
- Tomek.M i Dienekes lubią to
Kuba robiłeś coś ze zdjęciami - konwersję jakąś do odcieni szarości? Czy to Irlandia taka szara była lajf?
A blog niezmiennie fajoski...