Tupot wielkich stóp - Vision Loikka
Jednak - kolejka moim zdaniem ciekawych sprzętów do opisania nieubłaganie wydłuża się, stąd - zapraszam do lektury, tym razem - o butach do brodzenia.
Temat powraca na forum chyba równie często jak temat wyboru śpiochów.
Sam szukałem dość długo, już prawie stanęło na simmsach rivershed, gdy po przeanalizowaniu wszelkich opcji puknąlem się w głowę - tysia za buty? No bez jaj...
Szukam dalej i wreszcie zdecydowałem sie na powrót do "źródeł", czyli do krakowskiego sklepu - Vision.
Jakiś czas temu uznałem, że oszaleli zupełnie, oferując jako buty różowe trampki na słoninie:
Ale, poprzednie ich buty działały naprawdę przyzwoicie, wiec może jednak warto?
Szukam po stronie, nie trudno nie zauważyć nowego, oliwkowego modelu - Loikka.
Czytam opis i chyba już tylko żelaznego wilka tam brakuje, paktu z diabłem i pofrunięcia na kogutku na księżyc
A niech tam, zaryzykuję.
Jak zwykle z wysyłką z PL chwilę czekam aż dojdą, wreszcie przyjeżdżają ponad 2 tygodnie temu.
Oglądam je i widzę podobne rozwiązania jak własnie w rivershedach - ogumowane, dobrze pomyślana podeszwa, jak to w Visionach - schowane w gumie kolce. Co ciekawe - brak tych cholernych dziurek na bokach butów - przez które przy każdym kroku zasysany do środka jest piasek. Wreszcie ktoś o tym pomyślał!
Po założeniu pierwsze wrażenie - to jak ciasno i pewnie trzymają w kostce.
Sunę na skałki i dość czujnie próbuję jak sprawiają się podeszwy.
I.. jest dobrze, tak jak w poprzednich - dość lepka guma w połączeniu z kolcami trzyma perfect, czuję się jakbym sunął an gąsienicach.
Jednak - jest jeden zonk - w przekonaniu, że mogę wejść wszędzie, niczym kozica na przyssawkach prawie wywijam orła - na wąskich i śliskich skałkach. Środek stopy nie ma kolców, są jak chyba w każdych butach na pięcie i z przodu buta i trafienie tym fragmentem na oglonione skałki lekko przyspiesza mi puls
Sunę sobie między skałami, w stronę żwirowej plaży. W strefie przyboju, wodę mam raz po kolana, sekundę później cofa się metr - dwa ode mnie by zaatakować ponownie z większą siłą. Jest przypływ i każda fala idzie ciut dalej. W przybrzeżnej wodzie ledwo coś widać - wymieszany żwir, piach, poszatkowane glony, muszle - cały przybrzeżny śmietnik wiruje jak w pralce.
Śmigam, śmigam, nie za wiele się dzieje.
W końcu - woda zatrzymuje się i chwilę później - zaczyna się cofać.
Nagle z mgły i chmur wychodzi słońce, coraz ostrzejsze, z każdą chwilą.
Pojawiają się olbrzymie stada drobnicy.
Ten widok jest trudny do opisania - wyobraźcie sobie kilkadziesiąt - kilkaset metrów kwadratowych jasnego żwiru i piasku który nagle ciemnieje od ryb. Dosłownie - dna nie widać, zmienia kolor na ciemno-niebiesko-szary. Jedynie okolice kamieni i glonów świecą żółtym piachem - rybki omijają je, bojąc się drapieżników. Również wokół mnie jest metrowe jasne koło - ryby starają się mnie omijać.
Wygląda to jak olbrzymi stwór - wysuwający macki w stronę brzegu.
Jednak dopiero po chwili zaczyna się prawdziwy spektakl.
Na płyciznę wpada stado makreli - woda zaczyna się dosłownie gotować! Małe rybki i makrele zaczynają fruwać w powietrzu, wygląda to jakby na raz podrywało się do lotu gigantyczne stado ptaków, rozpędzając się po powierzchni, chłoszcząc powierzchnię wody skrzydłami.
Nie wiedzieć skąd od razu pojawia się też stado mew, z krzykiem nurkując w wodę i maltretując małe rybki. Pikują jak małe stukasy, z rozpędu wbijając się w wodę, porywając rybki, startując i atakując raz jeszcze, i raz, i raz.
Truchtem niczym hipopotam cwałuję w tą stronę,w biegu wymieniam przynętę - pada na black fiish minnow, przynętę masakrycznie skuteczną na tutejsze ryby. Rzucam w kocioł i natychmiast czuję brania makreli. Coś jakby przez wędkę prąd przepływał - ostre, mocne trzepnięcia. Ryby nie zapinają się, bo przynęta nie na nie.
Któryś z rzutów kończy się potężnym braniem i ryba z gwizdem hamulca odchodzi z płyciutkiej wody, sięgającej ledwo kolan.
Tego gwizdu za wiele nie ma, bo i ryba rozmiarem nie przytłacza, ale i tak, banan na twarzy mam, że prawie mi dyńka odpada.
Jest dobrze!
Woda jednak cofa się nieubłaganie i czas zwijać się do chaty.
Jeszcze małe zdziwko przy przebieraniu się przy aucie - zero piachu i żwiru w butach! Może zero to przesada, ale zwykle wszystko mam wypanierowane w piachu, a tym razem - pojedyncze ziarenka. Reszta zebrała się nad kostką, tam gdzie nogę mocno ściska but.
Podsumowując - buty są bardzo dobre. Dobrze pomyślane, wykonane. Trzymają nogę w kostce, tak ze bez strachu można śmigać po skałkach. Dobrze uszczelnione, nie zbierają śmieci. Łatwo się je zakłada, łatwo się "otwierają" po poluzowaniu sznurówek.
To co, tylko chwale i biję brawo?
Jak dla mnie - sa trochę drogie. Niby tylko ciut ponad połowa ceny simmsa, ale - zawsze chciało by się mieć więcej szelestów w kieszeni.
Czy jestem z nich zadowolony?
Bardzo.
Czy są warte swojej ceny?
Moim zdaniem tak, mało mają sobie równych.
Co do trwałości - tylko czas pokaże. Po dwóch tygodniach haratania po skałach i żwirze - nie ma na nich śladów zużycia, po za lekkim przebarwieniem białych podeszw - od glonów. Z jednej strony - nie długo je mam, z drugiej - jest to zużycie które wielu robi w ciągu połowy sezonu, a miejscowe warunki - ostre skały, żwir, słona woda - są chyba najtrudniejszym środowiskiem dla butów, jakie można sobie u nas wyobrazić.
- lukomat, Dienekes i siwypike lubią to
Namalowałeś kapitalny obraz tamtejszej, drobnej ichtiofauny. Klasa. Test również, choć nie buty mnie tu przywiodły a nadzieja na opis czegoś, dla mnie, egzotycznego