Close call, czyli tym razem było naprawde blisko
Upadki, gleby, zgubiony sprzęt.
Jednak jeśli chodzi o przebojowość, to ciężko przebić to co potrafi zaoferować kajak na irlandzkim wybrzeżu.
Ale, zacznijmy od początku.
Strasznie mnie korciło, by po kilkudniowej przerwie powiosłować sobie. Jako ze z łowów wróciłem późno i nie chciało się mi ściągać kajaka z dachu, rano bananowozem odstawiłem dzieci i popędziłem nad wodę.
Pizga wiater, jak to mawiają, ale w stronę brzegu, więc - płynę.
Odpływam kawałek od brzegu, zaczynam dryfować, wywalam wiec kotwę, mocuje przez burtę na rufie i zaczynam grzebać w sprzęcie.
I to mnie zgubiło, znałem to miejsce dobrze, więc - po co się zastanawiać...
Kotwica, mimo że ciężka jak, cholera ślizgała się cały czas po dnie, kiedy w końcu zahaczyła się o skały prawie mnie przewróciło. Już sięgałem po nóż by chlasnąć linkę, kiedy mocowanie na rufie strzeliło, obróciło mnie burtą i... poszedłem pod wodę. W locie zobaczyłem ze wyrywa się mocowanie wiosła, złapałem je i zdążyłem jeszcze muchówkę złapać, nim lodowata woda zamknęła się mi nad głową.
Złapałem się kajaka wolną ręką, prąd natychmiast zaczął wciskać mnie pod niego.
Szybko zrozumiałem, ze tym razem to jest naprawdę walka o życie i jak coś dalej źle pójdzie to po mnie.
Bez szans na re-entry w tak rwącym nurcie, więc skuliłem się koło kajaka, który urwał się z kotwicy i sięgnąłem po telefon. Na brzegu poruszenie wśród golfistów, krzyczą do mnie. Dzwonię pod 112, przełączają mnie do najbliższej RNLI, po drugiej stronie zatoki. Tam słyszę - "już wiemy, heli w drodze z Waterford, mamy Ciebie na oku, łódka rusza w Twoją stronę. Trzymaj się koleś, zaraz cię wyciągniemy".
Mijają kolejne minuty, zaczynają boleć mięśnie, pojawia się senność i słabość.
Po jakimś czasie słyszę w oddali ciuf ciuf ciuf - klekocą łopaty wirnika. Przez ten głos przebija się jazgot silnika potężnej mocy - w moją stronę pruje RIB. Podpływają, kilka pytań w jakim jestem stanie, wyciągają mnie na pokład. Najpierw podaję wędkę - śmieją się - "kolo, musisz kochać tą wędkę, ze idzie pierwsza". Wreszcie jestem i ja na pokładzie, dopiero teraz czuję jak woda wlewa się mi w nogawki. Widzę jak biało-pomarańczowy wieloryb zawraca w powietrzu do bazy.
Szybki check, czy kontaktuję, w jakim jestem stanie. Wszystko ok, dość zmarzłem, ale czuję sie coraz lepiej. Butelka wody na przepłukanie gardła z soli i po kilkukrotnych upewnieniach ze jest ok i prośbach z mojej strony, na moją odpowiedzialność odstawiają mnie na parking z którego wyruszyłem. Pomagają sie mi wytaskać z wody, zanoszą kajak na dach, wrzucają i przypinają. Jeszcze raz upewniają się czy wszystko jest ok, czy jestem w stanie prowadzić. Pouczają co zrobić po przyjściu - gorące napoje, gorący prysznic, a i tak odchoruję pewnie słoną wodę i zimno. Śmieją sie, ze jutro będzie lepiej.
I n koniec - tak wyglądają ludzie, którzy uratowali mi dzisiaj życie:
- tofik, Meme, Dagon i 7 innych osób lubią to
Sytuacja dramatyczna, ale wątek z wędką mnie rozwalił.
Przypomniała mi się anegdota, którą zasłyszałem od kolegi, otóż kiedyś wartki nurt Wisły porwał wędkarzy łowiących na lodzie, płynęli tak sobie na krze we trzech. Wkrótce nad nimi pojawił się helikopter i po kolei zaczęli miłośników przerębla wciągać do środka, niestety problem pojawił się z ostatnim wędkarzem, który zaparł się, wykłócał i krzyczał, że owszem, wsiądzie, ale bez roweru nie leci.