Skocz do zawartości

Artykuły

Manage articles
  • remek

    Fotografia wędkarska

    Przez remek, w Catch and Release,

    Udało się! Nareszcie nasz okaz, na który tyle polowaliśmy, znalazł się na brzegu. Jest piękny, ogromny i cudownie ubarwiony. Wołamy kolegę, również go podziwia. I nagła konsternacja, co teraz? Część z nas wypuści rybę i zachowa wspomnienia dla siebie, nie przejmując się tym, że nikt i tak nie uwierzy. Część weźmie swoją zdobycz do domu, by pochwalić się przed innymi. Jednak i w tym przypadku pamięć po cudownym trofeum rozpłynie się wraz z ostatnim kęsem w naszych ustach. O przepraszam, niektórzy jeszcze wykonają „piękne” zdjęcie na tle meblościanki z kotkiem i pieskiem przy nogach i obowiązkowo z naszą pociechą, jeśli takową posiadamy.


    Istnieje jednak sposób na zachowanie zdobyczy w naszej pamięci na wiele, wiele lat, w dodatku bez uszczerbku na jej zdrowiu. Wykonajmy zatem zdjęcie nad wodą, bezpośrednio na łowisku. A oto kilka podstawowych zasad, którymi warto się kierować.

    Magia pikseli, czyli dwa słowa o sprzęcie
    Każdy początkujący fotoamator z pożądliwością najpiękniejszej kobiety ogląda supercyfrowe lustrzanki z matrycami wielu milionów pikseli, tkwiąc w przekonaniu, że jeśli staną się posiadaczami tego sprzętu, to super zdjęcia zrobią się same. Wiem, że tak jest, bo i ja byłem jednym z nich. Naszą przygodę z fotografią cyfrową proponuję zacząć od popularnej „małpki”, czyli od sprzętu prostego i taniego, którym da się wykonać poprawne zdjęcia, a który nie obarczy nas skomplikowanymi ustawieniami. W tej gamie produktów każdy producent ma bogatą ofertę, a ceny zaczynają się już od 500 zł. Matryca takiego aparatu ma najczęściej ponad 4 mln pikseli, więc jest wystarczająca do zdjęć nawet formatu 15X20, nie mówiąc już o standardowej odbitce 10X15, czy publikacji w internecie. W tego typu aparatach najczęściej nie ma ustawień manualnych, jednak liczba programów tematycznych daje nam szanse na odnalezienie się prawie w każdej sytuacji. Zaletą tego typu sprzętu jest cena i niewielkie rozmiary.



    Drugim przykładem nieco bardziej zaawansowanych aparatów fotograficznych jest połączenie „małpki” z lustrzanką. Sprzęt taki popularnie nazywany jest hybrydą. Ceny takiego sprzętu zaczynają się od 1500 do około 3000 zł. Dysponujemy tu zwykłym programami tematycznymi dla amatorów, które pomogą nam wykonać poprawne zdjęcie. Dodatkowo w przeciwieństwie do prostych aparatów mamy także do dyspozycji nieskończoną liczbę ustawień manualnych. Matryce w tego typu sprzęcie zaczynają się z reguły od 6 milionów i na dzień dzisiejszy dochodzą nawet do 10 milionów pikseli. Uważam, że tego typu sprzęt jest obecnie najlepszy do naszych celów ze względu na względnie zwartą budowę, niezły zoom optyczny oraz świetne obiektywy. Dodatkowym plusem jest praktycznie brak osprzętu dodatkowego, który musielibyśmy nosić, a w naszym przypadku (spinningiści) waga ma ogromne znaczenie.
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/002.jpg


    Ostatnią grupa aparatów są klasyczne lustrzanki. Tutaj nie mamy żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o jakość, ogniskową, ustawienia itp. Lustrzanki posiadają dwie ogromne wady. Jedną z nich jest cena potrzebnego zestawu, a drugą waga sprzętu. Przeglądając ceny, ktoś powie, że dobra hybryda kosztuje 2500 zł, czyli podobnie jak lustrzanki uznanych firm, więc pomęczę się z noszeniem i kupię sobie lustrzankę. Nic bardziej błędnego. Kupując hybrydę, mamy zestaw na każda okazję ze względu na obiektyw. Kupując zaś body lustrzanki, mamy dopiero najtańszą część ekwipunku. Z moich doświadczeń wynika, że aby odnaleźć się niemal w każdej sytuacji nad wodą potrzebne będą minimum 3 obiektywy i lampa błyskowa, a to znacznie zwiększa ciężar zestawu. Wiem, ponieważ sam noszę taki zestaw, a cena całego kompletu jest znaczna. Obiektywy dołączone do tak zwanych „kitów” są plastikowe i bardzo słabej jakości, więc praktycznie ich nie używamy.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/003.jpg


    Podsumowanie rozważań sprzętowych

    Wędkarzy robiących do tej pory zdjęcia w łazience, na parkingu, w przedpokoju itp., zdecydowanie zachęcam do kupna aparatu choćby za 500 zł. Zwykłego, prostego, który zmieści się w każdej kieszeni, a pozwoli na wykonanie świetnego zdjęcia naszej zdobyczy zaraz po wyjęciu jej z wody. Wtedy nasz okaz prezentuje się najpiękniej. Dla kolegów, którzy mają odrobinę zmysłu fotograficznego i chwalą się swoimi zdjęciami czy to w internecie, czy w prasie wędkarskiej, którzy chcą się rozwijać i starają się pokazać coś więcej na fotografiach, polecam „hybrydy”. Mają niewiele ograniczeń. Pozwalają natomiast na naukę kolejnego hobby po wędkarstwie - fotografii.

    W takim razie, dla kogo lustrzanki? Dla tych, dla których zrobienie dobrego zdjęcia jest równie ważne, a może i ważniejsze od złowienia pięknej ryby. Dla tych, dla których pasja zaczyna się po wyjęciu zdobyczy na brzeg, dla miłośników fotografii, którzy przy okazji wędkują.

    Dzień przed wędkowaniem

    Szykujemy sprzęt, przeglądamy nasze woblerki, zmieniamy żyłki na nowe, ostrzymy kotwice, szykujemy ubranie, by nie obudzić domowników o 4 rano. Planujemy łowisko, ostatnie esemesy z kolegami, gdzie się spotkamy, itd. I teraz w czasie tych całych przygotowań chcę Tobie zająć dosłownie 5 minut, tylko 5 z całego wieczoru. Sprawdźmy, czy mamy naładowane baterie. Jeśli nie, to podłączmy je na noc. Obejrzyjmy kartę, czy nie zostały nam jeszcze zdjęcia z ostatnich imienin teściowej. Jeśli tak, to zgrajmy do komputera, żebyśmy później nad wodą nie mieli dylematu, co ważniejsze – ryba, czy… sami wiecie. Jestem w stanie się założyć, że powyższe czynności nie zajęły nawet pięciu minut prawda? Dzięki temu jesteśmy gotowi na uwiecznienie naszej wyprawy. Proponuję zatroszczyć się jeszcze o miejsce, gdzie będziemy przechowywać nasz aparat w trakcie wędkowania. Najlepsze są do tego specjalne torby, które są względnie odporne na warunki atmosferyczne jak deszcz, śnieg. Musimy pamiętać, że nasz sprzęt bardzo nie lubi wody.

    Złowiliśmy rybę

    Nad wodą mamy dwa możliwe scenariusze. Pierwszy, gdy jesteśmy z kolegą. Nasz znajomy właśnie zaciął rybę. Normalnie w takiej sytuacji rzucamy wszystko i śpieszymy koledze na ratunek. STOP! Kolega jest wytrawnym wędkarzem i na pewno sobie poradzi bez naszej pomocy, ale możemy zrobić mu miłą niespodziankę. Szybko wyciągamy aparat, zajmie to nam łącznie z uruchomieniem kilka sekund. Oceniamy sytuację i zaczynamy pstrykać pierwszą serię zdjęć podczas holu. Uważam, że są to najciekawsze ujęcia, jednak chyba najtrudniejsze do wykonania. Moment podebrania ryby jest kolejnym ciekawym elementem do uwiecznienia. Zauważmy, że zanim ryba znajdzie się na brzegu, mamy już dwie serie zdjęć. Teraz możemy podejść do wędkarza i uwiecznić zdobycz z dumną i uśmiechniętą miną łowcy. Kilka kolejnych klatek zajmie nam ok. minuty. Następnie uwieczniamy delikatne wypuszczenie rybki i już możemy podziwiać nasze pierwsze zdjęcia w pełni naturalne i myślę, że bardzo ciekawe. Zdobycz i emocje związane z jej wyjęciem pozostaną na zawsze. Proste? Myślę, że tak. Jednak oglądam wiele zdjęć wędkarskich i naprawdę mało z nich spełnia te kryteria, a szkoda.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/019.jpg

     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/020.jpg

     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/021.jpg



    Drugi scenariusz - jesteśmy sami. Niestety, w tym przypadku możliwości mamy bardzo ograniczone i sprowadzają się one raczej do zdjęć portretowych. Od razu powiem, że nie musimy nosić ciężkiego statywu, choć jest on bardzo pomocny. Doskonałym jego zastępstwem może być nasz plecak, kawałek pnia, lub usypane kamienie. Zakładam, że chcemy, by nasza zdobycz wróciła żywa do wody. Można szybko wyjąć rybę i delikatnie ułożyć ją na trawie – NIE W PIASKU CZY NA KAMIENIACH, a następnie szybko przygotować aparat, ustawić na statywie (będę tak umownie nazywał naszą podporę do aparatu), włączyć samowyzwalacz i pstryknąć kilka zdjęć. Osobiście jednak postępuję nieco inaczej. Zaciętą rybę doholowuję do brzegu i jej nie podbieram. Luzuję żyłkę i kładę wędzisko na brzegu. (Wiem, że teraz wszyscy specjaliści od łowienia załamują ręce.) Następnie spokojnie ustawiam aparat. W miarę możliwości mogę dobrać odpowiedni plener. Mam na wszystko troszkę więcej czasu, a gdy wszystko jest gotowe, wyciągam rybę z wody i wykonuję szybko kilka zdjęć.
    Pamiętam, gdy kiedyś chodziłem za kleniami po Odrze. Regularnie, co kilka główek spotykałem ustawione wieżyczki z kamieni. Przyznam, że wtedy to dziwnie wyglądało, aż do pewnej rozmowy z Andrzejem Lipińskim, który opowiadał, że właśnie w taki sposób mocuje aparat. Nie muszę chyba mówić, że na kolejnym wypadzie doskonale wiedziałem, które główki są lepsze, a które gorsze.

    Pamiętajmy o kilku podstawowych rzeczach, które nam pomogą. Na pierwszym miejscu jest bezpieczeństwo ryby. Wszystkie czynności musimy wykonywać sprawnie i szybko. Bardzo pomocnym elementem w fotografii jest pilot samowyzwalacza do aparatu, bo dzięki niemu nie musimy odkładać ryby i biegać do statywu. Ponadto ostrość zawsze będzie dobrze ustawiona. Gdy nie korzystamy z pilota, ustawmy sobie kijek w miejscu, gdzie będziemy pozować. Pozwoli to nam ustawić poprawnie ostrość i kadr. Gdy na rybach jesteśmy sami, nigdy nie wykonamy tak ciekawych ujęć jak w towarzystwie kolegi, co nie znaczy, że nie warto próbować.

    Zanim naciśniesz
    Rozejrzyj się, dokładnie oceń miejsce, w którym wykonasz zdjęcia, czy na brzegu nie ma śmieci, reklamówek, butelek oraz innych elementów, które będą przykuwały uwagę widza, a niekoniecznie będą niezbędnymi elementami zdjęcia. Jeżeli łowisz w pięknej okolicy, pokaż ją na zdjęciu. Niech oglądający poczuje się tak, jakby tam był. Wykonaj to jednak z umiarem. Pamiętaj, że motywem przewodnim jest zdobycz, chyba że chcesz pokazać okolicę. Zrób to wtedy w taki sposób, żeby postać na fotografii była tylko dodatkiem. Musimy określić, co chcemy pokazać. Nie jesteśmy bowiem w stanie pokazać wszystkiego, bo wtedy osiągniemy w kadrze tylko chaos i bałagan. Niestety, często tak bywa, że okolica, w jakiej łowimy, jest mało estetyczna, wtedy właśnie kadrujmy ciasno, stosujmy małą głębię ostrości, a na tło dajmy wodę lub krzaczek. Róbmy wszystko, by zdjęcie wyszło jak najbardziej naturalne.

     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/004.jpg

    To zdjęcie wykonałem w centrum miasta. Ciasny kadr pozwolił mi na ujęcie, które wygląda, jakby było zrobione na Alasce.
    Kolejna zasada - pamiętajmy, że ryba na fotografii musi być żywa. Jeśli decydujemy zabrać zdobycz, uśmierćmy ją i od razu przystąpmy do zdjęć. Ktoś pewnie powie, że po wykonaniu ujęć mogę ją zabić. Tak, ale pamiętajmy, że przecież jesteśmy etycznymi wędkarzami-fotografami, więc po co mamy męczyć rybkę?
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/005.jpg

    Jak ważne jest, by ryba była żywa, doskonale widać na tej fotografii. Było idealne światło, doskonały model i wielki boleń, jednak zdjęcie w efekcie jest nie do przyjęcia. Właśnie ze względu na martwą rybę najpierw dostrzegamy uśmiech, a zaraz później widzimy trupa. Gdybym w tej sytuacji miał żywą rybę i ułożył ją na skraju wody (dzieciak by jej nie uniósł), wyszłoby kapitalne zdjęcie, a tak jest bardzo słabe.
    Zdjęcia akcji przykuwają uwagę widza najbardziej. Jednak by były on rzeczywiście ciekawe, trzeba troszkę się namęczyć. Uważam, że nie wystarczy wejść na skarpę i pstryknąć koledze kilka fotek z daleka, byle jak, bez zastanowienia. Musimy tak pokazać holowaną zdobycz i wędkarza, aby oglądający wczuł się w sytuację, aby przeżył ten hol, jakby on uczestniczył w akcji. Nie muszę dodawać, że idealnie będzie, gdy do ujęcia dodamy dynamikę walczącej ryby.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/006.jpg

    To zdjęcie było zrobione w paskudny zimowy dzień. Jest ciemne. Należy pamiętać, że brak słońca to nasz wróg. Wykonując je, postanowiłem wykorzystać warunki, które zastaliśmy. Zdjęcie doskonale oddaje klimat tego dnia - padający śnieg, pochmurne niebo. Można oczywiście było je rozjaśnić, ale skoro taki był dzień, to po co miałbym to robić? Ujęcie wykonałem leżąc na brzuchu niemal w rzece. Tylko po to, aby widz był bardzo blisko sytuacji. W tym ujęciu nie razi nawet ucięta wędka. Gdybym chciał ją pokazać, zmuszony byłbym inaczej kadrować, a wtedy zdjęcie zostałoby przytłoczone przez mało ciekawe niebo.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/007.jpg

    Hol tego szczupaka uwieczniłem, wychylając się za burtę mojej łodzi tylko po to, aby widz znowu mógł być blisko akcji. Oczywiście mogłem wygodnie sobie stanąć, ale w ten sposób uzyskałbym mało ciekawy efekt.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/008.jpg

    Szczupak na tym ujęciu wygląda jak „kłoda”, a kto był jego łowcą możemy się tylko domyślać. Pamiętajmy, że zdjęcie wędkarskie to łowca i jego zdobycz. Widziałem wiele zdjęć, gdzie wędkarz trzyma rybę, a jego głowa jest ucięta mniej więcej na wysokości ramion. Takie zdjęcia są dobre może do kronik policyjnych, ale nie żeby je komuś pokazywać.
    Kolejnym ważnym elementem w naszej fotografii jest szacunek dla zdobyczy. Zdjęcie musi pokazywać, że podziwiamy naszego przeciwnika i dbamy o jego dobro. Zdjęcia z paluchami w skrzelach lub w oczodołach nie są dla widza estetyczne, a uważnemu obserwatorowi powiedzą tak naprawdę, z kim mamy do czynienia. Tak więc należy w tym przypadku uważać podwójnie. Poza tym propagujmy nowoczesne wędkarstwo, gdzie większość ryb wraca do wody. Nie wiem, czy ktoś z was chciałby, aby podnoszono go za oczy, a następnie w podzięce otrzymać buziaka, by w końcu być wypuszczonym. Drastyczne, prawda?
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/009.jpg


    Najzwyklejsze zdjęcie leszcza, jednak widać, jak wielkim szacunkiem i troską wędkarz darzy swoją zdobycz. Nie muszę dodawać, że po takiej sesji ryba cała i zdrowa, w doskonałej kondycji wraca do wody. Ktoś powie, po co przejmować się głupim leszczem, przecież pełno ich w wodzie? Wtedy to ja zapytam, po co przejmować się nim? Przecież pełno nas, brutalne? Może, ale to, jak postępujem,y określa nas, nasze człowieczeństwo. Pokażmy zatem, że jesteśmy ludźmi, że dbamy o przyrodę.

    Portret ryby. Kolejny problem. Osobiście uważam, że jedynym dopuszczalnym portretem ryby bez wędkarza są zdjęcia podwodne, gdzie fotografujemy zdobycz w jej naturalnym środowisku. Zdjęcia na trawie, na piasku, na ziemi itp., na tle naszego supersprzętu są kiepskim żartem fotograficznym i niczym więcej.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/010.jpg

    Portret. Mały okonek. Na zdjęciu chciałem pokazać okonia. Wypełnia on większość kadru, jednak widać, że nie znalazł się on na trawie, bo lubi sobie spacerować w terenie. Widać natomiast, że ktoś go złowił na określony sprzęt. Jednak głównym motywem zdjęcia jest cały czas okoń i o to chodziło. Ponadto jak widać, ryba wcale nie musi leżeć na ziemi.
    Niebo. Wypalone niebo to kolejny problem w naszych fotografiach. Często nasz amatorski sprzęt nie radzi sobie z kontrastami. Jak zatem rozwiązać ten problem? Najprostsze z możliwych to takie, byśmy go nie pokazywali wcale, zwłaszcza jeśli jest szare-bure.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/011.jpg

     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/012.jpg

    Na zdjęciu powyżej mamy paskudne niebo, które aż razi po oczach, a wystarczyło tylko inaczej się ustawić z aparatem i mamy już ładną jesień i ciekawe kolorowe zdjęcie.

    Błyskać, czy nie? To pytanie zadaje sobie pewnie wielu z was. To, czy stosować lampę, czy nie, zależy od warunków, jak również od własnych preferencji. Osobiście uważam, że należy maksymalnie wykorzystać warunki zastane. Jeśli natomiast mimo to nic nie możemy poradzić, dopiero wówczas sięgnijmy po lampę błyskową – to ostateczność.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/013.jpg

     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/014.jpg

    To samo zdjęcie, górne, bez lampy błyskowej - widać cienie na twarzy, które przysłaniają modela. Na zdjęciu dolnym twarz oraz cienie zostały rozświetlone lampą. Sami oceńcie, które zdjęcie jest ładniejsze. Osobiście doświetlam zdjęcie tylko wtedy, kiedy jest to naprawdę niezbędne. Pamiętajmy, że lampa to nienaturalne źródło światła i jako nienaturalny element będzie widoczny na zdjęciu.
    „Szeroko czy wąsko” – czyli kilka słów o ogniskowej. Temat trudny i często wywołujący dylemat podczas wykonywania kolejnych zdjęć. Z jednej strony chcemy, by nasza zdobycz była pięknie widoczna, z drugiej zdajemy sobie sprawę, że możemy spotkać się z krytyką – małą rybę „wciskamy” w obiektyw, by była większa. Klasyka fotografii mówi, że powinniśmy użyć obiektywu ze średnią ogniskową i lekko wyciągnąć łokcie przed siebie, ale czy na pewno? Uważam, że obecnie fotografia cyfrowa stwarza tak ogromne możliwości, że nie powinniśmy bać się eksperymentów. Kiedyś kadr centralny był uważany za błąd. Była ogólnie znana zasada złotego podziału, mocne punkty zdjęcia itp. Dzisiaj powinniśmy wręcz unikać schematów. Kiedyś zdjęcia robiło bardzo mało osób. Dzisiaj, aby nasze prace zostały zauważone, muszą się czymś wyróżniać, muszą być inne, budzić emocje. Tak więc, jeśli uważasz, że pokazanie ryby szerokim kątem jest godne uwagi, zrób tak. Ja stosuję najczęściej szeroki kąt w przypadku, kiedy oprócz wędkarza i zdobyczy chcę pokazać okolicę. Mała ogniskowa powoduje ponadto, że osiągamy sporą głębię ostrości, co powoduje, że w efekcie cały kadr jest ostry. Teleobiektywu używam natomiast w sytuacjach, gdy chcę wyłuskać temat, gdy chcę pokazać tylko pewien fragment na zdjęciu, coś podkreślić. Wadą „długich” obiektywów jest ich spora cena oraz najczęściej słabe światło w przypadku aparatów kompaktowych. Powoduje to – niestety, wydłużenie czasu naświetlania, co z kolei prowadzi często do poruszenia zdjęcia. Musimy też pamiętać, że łatwiej poruszyć zdjęcie, gdy operujemy właśnie długą ogniskową.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/016.jpg

    To zdjęcie było wykonane szerokim kątem. Ryba jest tu doskonale wyeksponowana. Jest to tylko „potoczek”, a wygląda na ogromną zdobycz, dlatego, że jest po prostu ładnie wyeksponowana. Możemy tu również zauważyć okolicę - rzekę, drzewa. Tło nie przytłacza głównego tematu. Obserwator jednak doskonale dostrzeże, w jakiej okolicy i w jakich warunkach została złowiona ryba.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/017.jpg

    Ta sama ryba, inny obiektyw. Okolica jest już mało czytelna, płatki śniegu są o wiele bardziej widoczne, a ryba „mniejsza”. Jest to typowy portret. Proponuję na początek powtarzać ujęcia tej samej sceny, zmieniając ogniskową. Zobaczycie, że tylko dzięki temu prostemu zabiegowi uzyskamy różne ujęcia tematu.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/018.jpg


    Sztuczka na tej fotografii, jaką zastosowaliśmy, polega na tym, że pomimo wyciągniętej ręki w stronę obiektywu (ryba jest postrzegana na większą) uzyskany efekt nie razi nas tak bardzo. Zauważmy, iż Andrzej jest również pochylony w stronę obiektywu, co stwarza pewne złudzenie, że ryba jest w tej samej płaszczyźnie co on. W rzeczywistości jest ona jednak dużo bardziej z przodu.

    Kolejnym rodzajem fotografii, która może nas zainteresować, jest krajobraz. Pewnie wiele razy byliście nad wodą, gdzie piękno okolicy powodowało, że nawet nie chciało się rozkładać sprzętu. Chcieliśmy wtedy chłonąć ten widok i nie robić innych rzeczy, by nie zakłócić jego piękna. Tak wspaniałe, a zarazem ulotne chwile możemy równie pięknie uwiecznić naszym aparacikiem. Jednak wbrew pozorom, nie jest to wcale takie proste. Nie dam Wam – niestety, jedynej słusznej porady, jak idealnie uwiecznić pejzaż. Wynika to z jednej prostej przyczyny. Różnorodność otaczającego nas świata jest tak ogromna, że nie sposób tego zapisać w sposób matematyczny i jedynie słuszny, ale należy bezustannie próbować, robić kolejne ujęcia.
     
    http://jerkbait.pl/art/images/00061/015.jpg


    Kilka słów na temat programów graficznych. A teraz wyobraź sobie, że są narzędzia, które pozwolą Tobie zapomnieć o wszystkim, co napisałem. Reklamówki, okolica, niebo - to wszystko można przecież zmienić. Jest sporo osób, które zachłysnęło się tymi narzędziami i ich prace zamiast nad wodą powstają w zaciszu domowego komputera. Zapytasz więc, po co mam uczyć się kadru, tematu itp.? Z prostej przyczyny. Musisz wykonać setki dobrych zdjęć po to, abyś kiedyś, gdy opanujesz programy i zaczniesz obrabiać gorsze zdjęcie, wiedział, do czego dążysz. Musisz mieć przed oczami zdjęcie, które chcesz osiągnąć. Nie zrobisz tego, jeśli wcześniej nie opanujesz podstawowych zasad fotografii. Zapamiętaj jedną podstawową zasadę: idealnie obrobione zdjęcie jest wtedy, gdy nikt się nie zorientuje, że jest nienaturalne.
    W niniejszym artykule nie opisałem wszystkiego. Podałem tylko kilka podstawowych zasad, które być może kiedyś przydadzą się, gdy kolega złowi rybę życia. Być może wtedy przypomnisz sobie kilka uwag z mojego tekstu i wykonasz piękne zdjęcie. Wszystkich, którzy już robią zdjęcia, może razić prostota tekstu. Jednak jest on napisany przez amatora dla amatorów i z założenia miał być prosty i przystępny. Celowo pominąłem elementy techniczne, obsługę aparatu itp. Te informacje znajdziecie w każdej książce o fotografii. Życzę przyjemności w robieniu kolejnych zdjęć naszym ulubionym rybom.

    Podsumowanie
    Miej zawsze aparat przy sobie Fotografuj ryby żywe Pokaż szacunek, jakim darzysz zdobycz Rób zdjęcia bezpośrednio na łowisku Pokaż radość, jaką daje Ci łowienie Uśmiechnij się - przecież jest super A ... reszta? Resztę sam wymyślisz ...  

    Tomek Wojda (tomek_w), 2006


    Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.
     

  • tpe

    Troć wędrowna z Sanu.

    Przez tpe, w Relacje,

    27 luty 2025.
    Znowu jesteśmy nad Sanem. Realizując decyzję RDOŚ kolejny dzień tej zimy tropimy i polujemy z kolegą myśliwym na kormorany. Udaje nam namierzyć ich noclegownię w bardzo ciężkim i niedostępnym terenie. Jest 15.00, zmrok zapada po 17, mamy trochę czasu, aż ptaki głębiej zasną . Postanawiamy połowić klenie lekkimi zestawami. W moim wypadku to Dragon Sugoi Ultra 198 do 5g., kołowrotek wielkości 2500, linka 0.4 PE i przypon 0,18 mm.
     
     
     
     
     
    Pierwszy fajną kluchę łowi Grzesiek. Zmieniam gumkę na większą (całe 5 cm) na główce wolframowej 4,5 mm i bezzadziorowym haku nr 4. Pierwszy rzut na środek Sanu, pierwszy opad, podnoszę przynętę z dna i pod palcem na dolniku wyczuwam delikatny pstryk. Zacinam. Na końcu zestawu mam coś dużego. Ryba długo walczy na środku rzeki, cały czas trzymając się dna. W końcu daje się podprowadzić pod brzeg. Naszym oczom ukazuje się wielka troć wędrowna! Grzesiek biegnie do samochodu po podbierak, ja staram się powstrzymać troć przed zaparkowaniem pod lodowym nawisem przy brzegu powyżej mnie.
    Udaje się, ryba słabnie, Grzesiek sprawnie pakuje ją do podbieraka.
     
     
     
     
     
    Szybki pomiar, 80 cm z paroma milimetrami. Pobieram kilka łusek jak nam się wydaje samicy troci wędrownej. Chwilę przytrzymuję rybę głową pod prąd. Trotka szybko odzyskuje siły i żwawo znika w nurcie Sanu.
    Szybko zapada zmrok, jedziemy na noclegownię kormoranów. Po kilkunastominutowym marszu dochodzę do noclegowni i skutecznie płoszę ptaki na Grześka, który jak zwykle nie pudłuje.
    Kontaktuję się z Marcinem Sułkowskim „Bigosem”. Od niego otrzymuję namiary na dr inż. Adama Lejk z Morskiego Instytutu Rybackiego. Do niego wysyłam pobrane z troci łuski.
    Oto ekspertyza jaką otrzymałem od Adama:
    Na podstawie obrazu łuski można z 100% pewnością stwierdzić, że mamy do czynienia z anadromiczną formą Salmo trutta, znaną powszechnie jako troć wędrowna. Samica, kelt pierwsze dwa lata spędziła w rzece po czym rozpoczęła smoltyfikację oraz migrację do morza. Pierwsze dwa duże przyrosty wskazują na przebywanie w morzu (pierścienie roczne S1 oraz S2). Dyskusję mogą wywołać pierścień S3 oraz krawędź łuski oznaczona jako S4. Celowo przy nich postawiony jest znak zapytania. W tym momencie należy zaznaczyć, że punkt S4 nie wskazuje pierścienia rocznego (obejmującego cały roczny przyrost), gdyż ryba została złowiona pod koniec lutego, a u ryb łososiowatych przyjmuje się 1 kwietnia jako dzień urodzenia. Natomiast rocznikowo można już temu osobnikowi „dodać” rok.
     
     
     
     
     
    Wracając do punktów S3 oraz S4. Należy wyjaśnić, że ryby w momencie dojrzewania płciowego większą część energii uzyskanej z pokarmu przeznaczają na wytworzenie gonad, więc przyrosty ryby w roku migracji tarłowej są znacznie mniejsze. Oba punkty wskazują granice pomiędzy dwoma niedużymi przyrostami, więc spełniają powyższe kryterium. Niestety, na dostarczonych łuskach nie można zaobserwować tzw. znaków tarłowych - ubytki w strukturze łuski powstałe w wyniku resorpcji, powstające najczęściej po bokach łusek, które jednoznacznie wskazywałyby na obycie tarła jesienią 2023 roku. Wynika to z faktu, że boczne krawędzie dostarczonych łusek zostały znacznie „nadgryzione” w wyniku resorpcji związanej z tarłem jesienią 2024 roku. Można domniemywać, że punkt S3 wskazuje pierścień dodatkowy (fałszywy pierścień roczny). Jednocześnie, pojawia się on na wszystkich 5 dostarczonych łuskach i jest bardzo wyraźny, co nie jest typowe dla pierścieni dodatkowych (zazwyczaj pojawiają się na pojedynczych łuskach). Szkoda, że pobrano tak mało łusek.
    Pozostaje pytanie, czy istnieje fizyczna możliwość by ta samica odbyła tarło jesienią 2023 roku, następnie spłynęła wiosną 2024 roku do morza, po czym ponownie w tym samym roku po raz drugi w życiu pokonała (migrując w górę) stopień wodny we Włocławku i popłynęła do Sanu? Trzeba podejść ostrożnie do takiego twierdzenia biorąc pod uwagę odległości.
    Być może:
    - ryba odbyła tarło jesienią 2023 r. w jednym z dolnych dopływów Wisły, a dopiero jesienią 2024 r. popłynęła do Sanu,
    - ryba obyła tarło w 2023 r. w Sanie, po czym pozostała w rzece stając się formą osiadłą,
    - faktycznie dwukrotnie podjęła wędrówkę tarłową do Sanu, będąc tym samym największą farciarą wśród troci,
    Lub
    - pierścień S3 jest pierścieniem dodatkowym i ta troć odbyła tylko jedną wędrówkę tarłową jesienią 2024 r.
    Nigdy nie dowiemy się jak było naprawdę. Reasumując, ryba na zdjęciu to troć, a nie rekordowy pstrąg.
     
    Dr inż. Adam Lejk
    https://www.facebook.com/share/1EmnGfBEto/
     
    Okręg PZW w Krośnie od ponad 20 lat prowadzi zarybienia wylęgiem żerującym troci wędrownej dopływów górnej Wisłoki i dopływów Sanu biorąc udział w programie "Zarybianie polskich obszarów morskich". Każdego roku wędkarze meldują o trociach łowionych w Wisłoce, Sanie i dopływach. Tylko w tym roku widziałem już kilkanaście zdjęć złowionych w Sanie trotek, w tym złowionego przez znajomego, 1 stycznia b.r. 80 cm, grubego samczura.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Ciągle jest też szansa na złowienie w Wisłoce i w Sanie łososia atlantyckiego. Programy dzięki którym zarybiano dopływy Wisłoki i Sanu zakończyły się ponad 10 lat temu. Jednak pojedyncze łososie ciągle wracają.
    Jak widać natura pokonuje wszelkie przeszkody, nawet takie, które wydają się niemożliwe do pokonania. Ciężko sobie wyobrazić, jakie ryby odbywały by tarło w rzekach na południu Polski gdyby nie było zapory we Włocławku….
    I jeszcze prośba. Po złowieniu w Sanie, czy Wisłoce ryby, która może być trocią wędrowną bardzo proszę o pobranie kilkunastu łusek z nad linii bocznej, pomiędzy płetwą grzbietową,
    a tłuszczową i dostarczenie ich do Okręgu PZW w Krośnie lub bezpośrednio do Adama.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Tomek Ekert tpe

  • Friko
    Jak wyglądał wędkarski świat w 2005 roku? Jak się zmienił w ciągu ostatnich 20 lat? Czy jest jakiś symbol tej zmiany, który pasuje do jerkbait.pl? Takie pytania sobie zadawałem kiedy szukałem jakiegoś pomysłu „dla uczczenia okrągłej rocznicy istnienia naszego przedsiębiorstwa” mówiąc Bareją. Może zamówić jakiś sprzęt na ali… z logo jerkbaita? To by pasowało jako znak zmian, niestety… ale dwadzieścia lat to nie jest jeszcze taki wiek, żeby popadać w defetyzm, więc szukajmy pozytywów
     
     
    Niewątpliwie pozytywnym symbolem dwudziestolecia wędkarstwa w Polsce i na naszym forum jest rozwój wędkarskiego rzemiosła – lurebuildingu i rodbuildingu, które jerkbait.pl promował od swojego zarania. Doczekaliśmy się targów rękodzieła, doczekaliśmy się polskiego producenta blanków więc cóż może być lepszym symbolem naszej „dwudziestki” niż jerkbait lures & jerkbait blanks? Zatem do rzeczy, pozwólcie, że przedstawię Wam:
     
    Rocznicowe jerki
     
     
    Jeden model, za to w dwóch wersjach kolorystycznych – znany i lubiany mały glider „Terror Janusz” 7cm długości & 12,5g wagi. Malowanie w kolorach nawiązujących do barw portalu, czyli niebieskiego, białego i czarnego stylizowane na pstrąga oraz okonia. Autor Piotr „Hesher” Prażmowski – Twórca bardzo długo związany z portalem, bardzo aktywny na forum, chętnie dzielący się wiedzą. Jeden z najlepszych symboli jerkbaitowego rękodzieła jakie przychodzą mi do głowy.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    My zamówiliśmy u Piotrka – a jakże, dwadzieścia sztuk, które zamierzamy przeznaczyć jako nagrody na specjalne okazje i wyróżnienia dla wyjątkowych Forumowiczów. Jeśli i Wy chcielibyście swojego rocznicowego jerkbaita to po prostu skontaktujcie się Piotrkiem i wykona takiego również dla Was.
     
    Rocznicowe blanki
     
     
    Kiedy dwadzieścia lat temu ktoś zapytałby mnie o polskie blanki zapewne odpowiedziałbym, że to piękne ale raczej utopijne marzenie. No cóż, marzenia czasem się spełniają – a to spełniło się stosunkowo szybko, w zeszłym roku Fishing Art obchodził swoje piętnastolecie. Mam naprawdę ogromną osobistą satysfakcję, że naszą rocznicę możemy uczcić polskimi blankami. Z Krzyśkiem Zielińskim przygotowaliśmy dla Was dwie propozycje – z jednej strony podobne do siebie ale z drugiej strony bardzo się różniące i uzupełniające. Zacznijmy od podobieństw.
     
     
     
     
     
     
    Oba blanki są jednoczęściowe w zbliżonych długościach: 6’8” (203cm) oraz 6’9”(206cm). Oba są konstrukcjami o dużej zbieżności oraz stosunkowo cienkościennymi – co oznacza, że są dobrze wyważone, dobrze leżą w ręku, mają fajną dynamikę oraz dobrą czułość. W przypadku obu blanków zrezygnowaliśmy ze szlifowania aby nieco podnieść ich odporność na uszkodzenia mechaniczne. Dolniki obu blanków w odległości 55-57 cm od dołu malowane są kolorem „jerkbait blue” nawiązującym do barw jerkbaita – jest to kolor ekskluzywny dla tej rocznicowej serii blanków nie występujący w stałej ofercie Fishing Art. Zresztą oba blanki również nie mają odpowiednika w ofercie FA – zostały zaprojektowane specjalnie na naszą rocznicę. I na koniec jeszcze jedno, bardzo miłe, podobieństwo – oba blanki Forumowicze jerkbait.pl mogą nabyć z 20% zniżką w stosunku do ceny katalogowej. Składając zamówienie u Krzyśka Zielińskiego wystarczy się powołać na fakt bycia zarejestrowanym na forum i podać swój nick na jerkbaicie.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    A teraz przejdźmy do różnic.
     
     
     
     
     
     
    69MHXF to bardzo szybka uncjówka. Elektryczna szpada, która stanowi dobrą propozycję na kij do twicha, lekką jerkówkę lub cięższy kij na sandacza. Podczas rzutu i operowania przynętą ugięcie jest typowo szczytowe co widać na załączonym obrazku.
     
     
     
     
     
     
    Komfort rzutowo-czuciowy w zakresie główka od 12 do 28 gramów + guma. Twich 10-13cm. Jerkbait, kogut – do 30 g. Pod obciążeniem kij wchodzi w głębsze ugięcie, moc blanku przyrasta stopniowo. Poniżej na zdjęciach wędka pod obciążeniem odpowiednio 150 i 500 gramów.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Oczywiście waga gotowej wędki zależy od wyboru komponentów. W naszym przypadku kij uzbrojony w przelotki SIC w zwykłej stalowej ramce (poczynając od KLH#20), uchwyt kołowrotka z maty węglowej oraz rękojeść dzieloną z maty węglowej i pianki EVA waży równe 90 gramów.
     
     
     
     
     
     
    68MLF to szybka konstrukcja o niekończącym się ugięciu. Takie właściwości zawdzięcza materiałowi z którego w całości jest wykonana – najnowszej generacji s-glass pod nazwą Nanoflex. W zasadzie bez uprzedniej informacji można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z blankiem wykonanym z prepregu węglowego (blank jest szybki, responsywny) jednak pod obciążeniem daje osobie znać charakterystyczna gładkość i pełnia ugięcia „szkła”. Fani starych Seekerów czy nowych Zentronów powinni być zachwyceni. Podczas wyrzutu blank ugina się głębiej ale bardzo szybko gaśnie po wyrzucie i naprawdę zaskakująco daleko rzuca - podczas testów osiągaliśmy odległości rzutowe podobne lub większe w porównaniu z dłuższymi o stopę (!) spinningami uznanych japońskich marek co przyznam szczerze nie do końca potrafię wytłumaczyć.
     
     
     
     
     
     
    Blank stanowi materiał na bardzo uniwersalną wędkę do lżejszych zastosowań – szczupak na lekko, sandacz z płytkiej wody, okoń i pstrąg na ciężko, boleń na zaporówce i kto wie co jeszcze. Komfort rzutowo-czuciowy w zakresie główka od 5 do 15 gr + guma (można i ciężej ale trudniej będzie o ostrzejsze podbicie). A poza tym chatterbaity, cykady, crankbaity, obrotówki a nawet małe poppery i twiche. Ugięcie wędki jest zdecydowanie progresywne, do samego dolnika. Poniżej wędka pod obciążeniem odpowiednio 150 i 500 gramów.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Waga wędki uzbrojonej w SIC w zwykłej stalowej ramce (poczynając od KLH #16), lakierowany nylonowy uchwyt kołowrotka oraz rękojeść dzieloną na piance EVA wyniosła 104 gramy.
     
     
    Jak łatwo zauważyć para blanków stanowi propozycję wzajemnie się uzupełniającą i taki też był zamysł. Jako zestaw dwóch wędek łódkowych – jeziorowych czy zaporówkowych – jest w stanie pokryć bardzo szerokie spektrum przynęt, technik i gatunków ryb. W naszym przypadku obie wędki testowe zdecydowaliśmy się wykonać w wersji spinningowej ale jestem przekonany, że byłyby również świetne w wersji pod multiplikator.
     
     
    Na koniec kwestia – czy niniejszy artykuł zawiera lokowanie produktu. Ze względów formalnych potwierdzam - tak, zawiera. Ale nie jest to płatna reklama. Portal również nie zarobił ani nie zarobi złotówki ze sprzedaży – jeśli zdecydujecie się coś zamówić cały dochód trafi bezpośrednio do Piotrka i Krzyśka. Naszą „prowizją” będzie wyłącznie satysfakcja jeżeli na stronach jerkbait.pl będziemy mogli zobaczyć Wasze zdjęcia ryb złowionych na rocznicowe jerki oraz wędki na rocznicowych blankach. Taka fota, jak wiadomo, daje bonus +100 do prestiżu na forum i automatycznie kasuje wszystkie punkty ostrzeżeń – okazja raz na 20 lat

     
    @friko, 2025

  • Del Toro
    Zjawiska wulkaniczne leżą u podstaw powstania Islandii. Wyspa nie bez powodu nazywana jest 'Krainą Lodu i Ognia' - setki wulkanów, dziesiątki lodowców, tysiące wodospadów oraz ciągła walka żywiołów determinująca życie kraju.
    Zapraszam na krótką podróż do Islandii, mniej wędkarską, bardziej turystyczną, mam nadzieję, iż równie ciekawą.
    Odkrywca, wiking Naddog, nazwał ją Snaeland - Krainą Śniegu. Pierwsi osadnicy, gdy zobaczyli rozlegle lodowce, ochrzcili ją Island - Krainą Lodu. Jednak to siła drzemiąca pod powierzchnią stworzyła ten skrawek lądu. Ponad 100 wulkanów i kilkadziesiąt systemów wulkanicznych, gejzery, tysiące ciepłych źródeł. Konsekwencje tego geologicznego zróżnicowania struktur są poważne – od początku osadnictwa wyspę nawiedziło prawie 200 wulkanicznych erupcji.
     
    Lodowa brama prowadzi nas do lodowca Mýrdalsjökull, jednego z największych na wyspie. Jego śniegi i lody przykrywają kilka wulkanów. W tym wulkan Eyjafjallajökull, sławny ze sparaliżowania ruchu lotniczego w Europie kilka lat temu. To jednak maluszek.
    Prawdziwy potwór wulkan Katla, największy aktywny wulkan na Islandii, który regularnie przypomina o sobie co 40-80 lat. Ostatnia dużą erupcję miał w 1918 roku, ale właśnie zaczyna się budzić…
     
    Lodowa sceneria iście bajkowa.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Tuż obok wodospad Skógafoss, jeden z największych na wyspie - 60 metrów wysokości, w odległych czasach klif morski, obecnie oddalony od morza o jakieś 5 kilometrów.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Na bazę wybraliśmy jezioro Thingvallavatn. To największe jezioro na Islandii i jedno z najczystszych na świecie, z przejrzystością na kilkadziesiąt metrów. Skrywające wędkarskie marzenia, największe pstrągi potokowe, lub jak kto woli, trocie jeziorowe na świecie. Oryginalnie trocie wędrowne, którym powrót do morza został odcięty 10 tysięcy lat temu wskutek wybuchu wulkanu i ruchu tektonicznego.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Warunki do łowienia fatalne, zacinający deszcz i porywy wiatru do 70 km na godzinę. Pochowani za skałami, walczymy bardziej z pogodą niż z rybami. Wreszcie przytrzymanie i jazgot kołowrotka przerywa monotonność padającego deszczu. Dwa długie odjazdy na sprzęcie mocno łososiowym i torpeda melduje się na brzegu.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Przez jezioro przebiega granica między płytami tektonicznymi, euroazjatycką i północnoamerykańską.
    Można przespacerować się Kanionem Silfra, właściwie szczeliną między dwoma płytami, lub... wybrać nurkowanie/snorkeling w szczelinie. Thingvallavatn to prawdziwa mekka dla nurków, niesamowita przejrzystość daje uczucie lotu między skalami. Mimo lodowatej wody niektóre ściany skalne są cieple, wręcz gorące. Lawa nigdy nie pozwala o sobie zapomnieć.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Na płyciaku co chwila pokazują się duże ryby, dosłownie przepływają między nogami a ich grzbiety przecinają taflę wody. Stare grube cwaniaki niejedną przynętę już widziały... Trochę kombinowania, sporo spadów, ale wreszcie sukces. Chłopaki łowią piękne ryby na muchę.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Wodospad Seljalandsfoss, jeden z najładniejszych i najbardziej znanych wodospadów na Islandii. Spadek około 65 metrów.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Gullfoss, kaskadowy wodospad na rzece Hvita, niedaleko parku narodowego Thingvellir.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    W przerwach od zwiedzania ciągle walczymy z arktycznymi pstrągami. Takich wyścigowych można złowić całkiem sporo, ale nie po to się tam przyjeżdża. Choć zabawa przednia.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Gejzer Strokkur wybucha średnio co 5-10 minut na wysokość 20 metrów. Jest jedna z największych atrakcji turystycznych Islandii. Obok niego znajduje się Geysir (Grear Geysir), obecnie mało aktywny dużo większy gejzer. Potrafi wystrzelić wodę na wysokość ponad 70 metrów.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Kirkjufjara czarna plaża. Na horyzoncie Dyrhólaey "the hill island with the door hole"
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Reynisfjara jest najsławniejszą z islandzkich czarnych plaż. Piękna i zarazem zdradliwa, nieprzewidywalne morskie fale już wielokrotnie porwały nieświadomych turystów ku ich zgubie.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Krzysio jak zwykle konczy wyjazd największą ryba, prawdziwym arktycznym królem jeziora.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Położony w południowo-zachodniej części wyspy, półwysep Reykianes, jest najmłodszym jej fragmentem. Charakterystyczny marsjański krajobraz z równinami lawowymi ciągnącymi się po horyzont, na których poza mchem nic nie jest w stanie przetrwać.
    Przez ponad 6 tysięcy lat dolina Fagradalsfjall była uśpiona, by wybudzić się w najbardziej spektakularny sposób. Kiedyś najniższy punkt w dolinie, teraz góruje nad pobliskimi górami i wzgórzami. Tak powstał wulkan Fagradalsfjall.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Ktoś wygrał drugą szansę…
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Islandczycy w najlepsze pieką sobie kiełbaski na zastygającej lawie.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Matka natura przypomina nam o swojej sile. Sile destrukcyjnej, ale i twórczej zarazem. Przypomina nam, jak nieznaczący jesteśmy przed jej obliczem.
     
    Islandia 2021
    Del Toro

  • Banjo

    Mrówki na Podlasiu

    Przez Banjo, w Sprzęt wędkarski,

    Jest to tekst nawiązujący do artykułu: „Regionalizm tworzenia woblerów w Polsce” [1], a dotyczy historii powstania pierwszego woblera do łowienia powierzchniowego kształtem przypominającego mrówkę. Nie zdawałem sobie sprawy, że Mrówka jest znana już od dwudziestu pięciu lat, ale po kolei. Poniżej relacja z tego, co przekazał twórca Mrówek.
    Pierwsze woblery o nazwie Mrówka, pod koniec lat 90. XX w., zaczął tworzyć Tomasz Ignatowicz z Bielska Podlaskiego. Miał On już doświadczenia w wykonywaniu woblerów, których korpusy przypominały kształtem ryby, gdyż tworzył je od 10 lat, ale przynęt powierzchniowych, owadopodobnych wcześniej nie strugał.
    Podejmując się wykonania woblerów owadopodobnych postawił sobie duże wyzwanie. Na żywo widział dosłownie kilka sztuk takich woblerów, dużo więcej na fotografiach w czasopismach wędkarskich. W tamtych czasach nie można było ich tak, po prostu kupić, obejrzeć lub połowić na próbę. Dostęp do Internetu był utrudniony, a telefonia komórkowa dopiero rozwijała się w Polsce. Pojedyncze egzemplarze woblerów powierzchniowych koledzy przywozili z ogólnopolskich zawodów spinningowych, od strugaczy znad Odry. Ryby, które łowili na te przynęty na jego, podlaskich łowiskach oraz ich cena i brak dostępności na rynku były impulsem dla Tomka, aby zacząć je strugać.
    Jak sam Tomek twierdzi, początki były bardzo trudne. Bazując w zasadzie na fotografiach z wędkarskiej prasy, obliczał wymiary przyszłych korpusów woblerów i ich proporcje. Wyobrażał sobie jaki kształt trójwymiarowy może mieć dany korpus woblera, który widział tylko z jednej, płaskiej perspektywy. Starał się "zapisać w głowie", gdzie powinny być umieszczone oczka do mocowania agrafki i kotwiczki, jaki ma być kształt, wielkość oraz miejsce i kąt osadzenia steru. Największą i nienamacalną niewiadomą było umieszczenie i ilość obciążenia. Jedyną kwestią, z którą wiedział, że sobie poradzi, było malowanie.
    Swoje przemyślenia konsultował z wędkarzami mieszkającymi w tej samej miejscowości, którzy też tworzyli różne woblery od wielu lat, czyli z Wojciechem Biszczukiem (woblery „Wobi”) i Pawłem Parfieniukiem (woblery „Parf”).
    Zanim powstała ostateczna wersja Mrówki to, Tomasz Ignatowicz przerobił i przetestował nad wodą kilkadziesiąt prototypów owadopodobnych woblerów o różnych kształtach korpusów, wielkościach, wariantach obciążenia oraz kształtu, kąta położenia, miejsca osadzenia i wielkości steru. Wszystko to w poszukiwaniu tego jedynego, zbliżonego do jego ideału woblera powierzchniowego.
    Pierwsze egzemplarze nie były jakimś nowatorskim rozwiązaniem. Były to kopie woblerów znanych twórców, m.in.: Dariusza Mleczki, Jarosława Gusmana, Andrzeja Lipińskiego itd., stworzone w/g jego wizji na podstawie zdjęć z czasopism wędkarskich. Niemniej swoje kopie, bardzo łudząco podobne do woblerów wspomnianych twórców, Tomasz Ignatowicz podpisywał: „Tomi”.
    Po kilku sezonach testów Tomek wiedział już, że żaden model nie spełnia w 100% założeń jego idealnego woblera. Jedne świetnie pracowały w spokojnych uciągach, ale w szybszym nurcie nie radziły sobie zupełnie. Inne były za lekkie do podania na dalsze odległości, lub zbyt mało wyporne, aby je solidnie uzbroić. Tomkowi, pod kątem łowienia kleni, zależało, aby można były zastosować dużą kotwicę, której kleń swoim pyskiem nie rozegnie. Zatem wobler musiał być bardzo wyporny w stosunku do swojej wielkości. Tomasz Ignatowicz spróbował połączyć najlepsze cechy wszystkich modeli, które do tej pory stworzył i tak powstała pierwsza ... MRÓWKA.
    Nazwa nie była przypadkowa, bo pierwsze egzemplarze w wielkości 22÷24 [mm] bardzo przypominały Jemu dużą, latającą mrówkę. Przez kilka kolejnych sezonów wobler ten znacznie ewaluował. Kształt pozostał prawie niezmieniony, ale Mrówka proporcjonalnie urosła we wszystkich trzech wymiarach. Obecnie tworzone są egzemplarze w wielkościach 25÷50 [mm], a w fazie testów są modele 60÷70 [mm].
    Na zdjęciu 1 pokazane są Mrówki w trzech długościach korpusu. Od lewej Mrówka o długości 30 [mm], po środku 35 [mm], a po prawej o długości korpusu 40 [mm].
     


     
     


    Fot.1. Mrówki Tomasza Ignatowicza z Bielska Podlaskiego [2]
     
     
     

    Są bardzo starannie wykonane i w sposób charakterystyczny, wyróżniający je od innych pomalowane. Posiadają nóżki wykonane z gumki. Wykonane nożykiem do tapet nacięcia i sposób malowania powierzchni powstałych po nacięciach nawiązują do tworzonych przez Andrzeja Lipińskiego z Wrocławia owadopodobnych woblerów z drewnianymi korpusami. Obaj twórcy potwierdzają, że jest to czasochłonna i pracochłonna część pracy związanej z wykonaniem korpusu. Tomasz Ignatowicz próbował multiszlifierką nacinać rowki, ale nie był zadowolony z efektów jakie uzyskał. Warto tutaj podkreślić, że Tomasz Ignatowicz ręcznie struga korpusy oraz maluje je pędzelkami. Także, przez dobrych kilka lat stery były wycinane nożyczkami przez tego twórcę. Obecnie kupuje gotowe stery, wycięte za pomocą plotera.
    Dwadzieścia lat temu, kształt tego owadopodobnego woblera był bardzo charakterystyczny, zupełnie inny od wszystkich, znanych woblerów powierzchniowych na rynku. Wielu wędkarzy chciałoby zdobyć choć z jedną lub dwie sztuki do przetestowania na swoich łowiskach, ale podaż była i jest tak mała, że nieliczni mogą pochwalić się posiadaniem tej przynęty. Co roku, zimą Tomasz Ignatowicz tworzy tylko 30÷50 sztuk Mrówek. W związku z tym kolejka chętnych rośnie.
    Od jakiegoś czasu, kilku może kilkunastu twórców robi mniej lub bardziej udane kopie Mrówki. W jego rodzinnej miejscowości Mrówki wykonuje wspomniany wcześniej Paweł Parfieniuk (fot.2), a przez jakiś czas niewielki epizod z nimi miał Wojciech Biszczuk.
     


     
     


    Fot.2. Mrówka Pawła Parfieniuka z Bielska Podlaskiego [2]
     
     
     

    Do grona twórców tej udanej przynęty dołączyli wędkarze z pobliskich miejscowości: Leszek Fabjańczyk i Artur Kaczurak (Artfish) z Białegostoku, Adam Sobolewski z Brańska oraz Grzegorz Piechowski (Imago Lures) z Choroszczy. Mrówki przez Nich wykonywane są podobne do oryginałów, ale łatwo można dostrzec różnice w wielu aspektach.
    Fotografa 3 pokazuje Mrówki wykonane przez Leszka Fabjańczyka.
     


     
     


    Fot.3. Mrówki Leszka Fabjańczyka z Białegostoku [2]
     
     
     

    Są podobnie malowane, choć kolorystka jest bardziej uboższa niż w przypadku Mrówek Tomasza Ignatowicza. Ponadto różnią się kształtem korpusu: jest mniej pękaty i mniej wygrzbiecony. Posiadają imitacje nóżek wykonane z gumki. Obecnie oczy nie są malowane, a przyklejane. Także w kształcie steru można doszukać się różnic. Okrągłe oczko mocujące linkę jest dalej odsunięte od steru.
    Mrówka Artura Kaczuraka (fot.4) jest zbliżona kształtem do oryginału, ale mając w jednej ręce Mrówki obu autorów szybko znajdziemy różnice pomiędzy nimi i w kształtach, i w sposobie malowania. Nie posiadają nóżek. Mrówki Artura Kaczuraka sprzedawane są pod nazwą „Podlaska Mrówka”, a z etykiety można dowiedzieć się o jej długości z dokładnością do 0.01 [mm] i gramaturze z dokładnością do 0.01 [g]. Już choćby z tych informacji można wywnioskować, że wykonywane są ręcznie. Każda Mrówka różni się między sobą m.in. długością i wagą.
     


     
     


    Fot.4. Mrówka Artura Kaczuraka z Białegostoku [2]
     
     
     

    Natomiast na fot.5 pokazano Mrówki wykonane przez Grzegorza Piechowskiego. Jako jedyny poszedł w produkcję masową. Korpusy wykonywane są jako odlewy, dzięki temu wyróżniają się kształtem i wielkością w asortymencie Mrówek Grzegorza Piechowskiego. Nie sposób ich pomylić z Mrówkami innych twórców, powyżej omówionych. Główne różnice to: kształty korpusów z mniejszą lub większą liczbą szczegółów oraz sposób malowania. Nie posiadają nóżek, natomiast oczka mocujące linkę są dalej odsunięte od steru i nad wyraz wysunięte do przodu, co powoduje, że nie są okrągłe a podłużne.
     


     
     


     
     


    Fot.5. Mrówki Grzegorza Piechowskiego z Choroszczy [2]
     
     
     

    Zatem, po tak krótkiej analizie miejsc tworzenia Mrówek, można śmiało stwierdzić, że jest to regionalna przynęta związana z urokliwym Podlasiem.
    W latach 2015÷16 Tomasz Ignatowicz wspólnie z Tomaszem Cześnickim (Tomy) wykonali jedną partię Mrówek odlanych z żywicy, składającą się z kilkudziesięciu szt. (niecałe 100 szt.). Wspólne wykonanie Mrówek polegało na tym, że Tomasz Cześnicki odlewał z żywicy korpusy Mrówek z użyciem wcześniej wykonanej formy. Forma do odlewania korpusów z żywicy powstała na bazie wystruganego z drewna, przez Tomasza Ignatowicza, korpusu Mrówki. Odlane korpusy malował Tomasz Ignatowicz oraz Tomasz Cześnicki. Mrówki odlane przez Tomasza Cześnickiego, a pomalowane przez Tomasza Ignatowicza miały dwa podpisy. Z jednej strony Mrówki widniał napis: „TOMY”, a z drugiej „TOMI”. W zależności od sposobu malowania podpisy były umieszczane w okolicach głowy lub na odwłoku. Jak wspomniano wyżej współpraca nie trwała długo. Niemniej obaj przez jakiś czas wykonywali niezależnie od siebie Mrówki. Należy jednak zaznaczyć, że Mrówki z drewnianymi korpusami Tomasz Ignatowicz nadal wykonuje i są podpisywane: „TOMI”. Natomiast Mrówki odlane z żywicy i malowane przez Tomasza Cześnickiego nie były podpisywane, ale można je rozpoznać po sposobie malowania. Nie są już wykonywane przez Niego.
    Tomasz Ignatowicz nigdy nie opatentował tego kształtu, więc nie ma nikomu za złe, że powstają kopie jego Mrówki. Niemniej zrobiło się Jemu przyjemnie, gdy chyba ze trzech twórców z grzeczności zapytało Tomka o możliwość wykonywania kopi jego Mrówek.
    Z Tomkiem mieliśmy przyjemność brać udział na wspólnej imprezie, ba nawet rywalizowaliśmy ze sobą, nie wiedząc o tym. Otóż, startowaliśmy w Klubowych Mistrzostwach Polski, które były rozgrywane 2008 roku, w Grudziądzu. Nie było głośno wówczas o Mrówkach, ale to może z powodu, że w Wiśle łowiło się głównie okonie na przynęty gumowe, choć nie jest to niemożliwe, aby na Mrówkę połakomił się okoń.
     
    Spisał: Sławomir Bednarczyk
     
    [1] https://jerkbait.pl/topic/176057-artykuł-regionalizm-tworzenia-woblerów-w-polsce/
    [2] Archiwum Sławomira Bednarczyka.

  • wojto-ryba
    Decyzję o tym aby pojechać podjęliśmy w listopadzie 2022r. Ustaliliśmy że pojedziemy dwoma autami, po dwie osoby w aucie. Łukasz Grzybek i ja w jednym a Marek Honkisz i Łukasz Żaczek drugim. Nie było szans zabrać się w czterech jednym samochodem. Chcieliśmy być nieco krócej od chłopaków a poza tym mieliśmy tyle rzeczy, że auto było zapełnione pod sufit. Ja z Łukaszem G. wykupiliśmy tydzień pobytu w domku nad samym jeziorem z dostępem do 4 metrowych pontonów z 8 konnymi silniczkami. Marek z Łukaszem Ż. wykupili dwa tygodnie. Po tygodniu pobytu w domku mieliśmy zamiar spędzić jeszcze trzy dni na kempingu tylko do samego końca nie wiedzieliśmy gdzie to będzie :-) Nadszedł dzień wyjazdu 16.06, wszystko spakowane, startuję z Bielska, po drodze zgarniam Łukasza G. i jedziemy w kierunku Gdańska, skąd mamy wypłynąć promem o 18:00 do Nynäshamn. Chłopaki w drugim aucie wyruszyli z okolic Libiąża, dogadujemy się z nimi tak że widzimy się na miejscu pod terminalem. Szczęśliwie dojeżdżamy do Gdańska sporo przed czasem.
     


     
     
     

    Udajemy się do kantoru, przez telefon dowiadujemy się że mają w sprzedaży korony bo to wcale nie jest już takie oczywiste. W Bielsku w popularnych kantorach nie udaję się kupić koron, a trochę gotówki warto jednak mieć na takiej wyprawie. Nigdy nie wiadomo kiedy może się przydać. A tak w ogóle to Szwecja wycofuje się z gotówki :-(
    Odpływamy z Gdańskiego portu, mijamy Westerplatte.
     


     
     
     

    Chwila zadumy, czapki z głów dla bohaterów walczących z faszystami.
     


     
     
     

    Przed nami długi 18 godzinny rejs, było dużo czasu na to aby napić się kawy, wypić zimnego browara i pogadać o planach działania gdy już będziemy na miejscu. Wszystko przebiega zgodnie z planem i następnego dnia 17.06 koło godziny 12 dopływamy do Nynäshamn. Wyspani ruszamy w długa podróż, przed nami 1100km na północ aż pod koło podbiegunowe. Jedziemy znakomitymi drogami, prawie na całej trasie ogrodzonymi siatką, czujemy się bardzo bezpiecznie. Nie ma ciśnienia że nagle jakiś zagubiony zwierzak wyskoczy nam przed maskę samochodu. Podróż przebiega spokojnie, przy miłej dla ucha muzyce ze Spotify.
    Co jakiś czas robimy sobie przerwy na kawę i pogaduchy oczywiście o rybach?
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Docieramy na miejsce 18.06 o 4 rano. Jesteśmy w szwedzkiej Laponii gdzie o tej porze roku jest tutaj dzień polarny tj. białe noce. Latarki nie będą nam potrzebne ;-) Jesteśmy zmęczeni ale szczęśliwi, że już na miejscu. Idziemy spać a po kilku godzinach gdy już trochę się zregenerujemy, zbroimy się by wypłynąć na jeziorko do którego mamy około 50metrów. Czekają na nas pontony, wypływamy z Łukaszem G. chwilę przed chłopakami i zaledwie 200metrow po odpłynięciu od brzegu widzę dobre zapisy na echosondzie.
     


     
     
     

    Zatrzymujemy się i robimy pierwsze rzuty, są brania. Od razu łowimy ryby, na zmianę wyciągamy sandacze i szczupaki, gdzie nie wrzucimy przynęty jest strzał. Po 20 minutach łowienia Łukasz zacina dobrą rybę, robimy pierwsze fotki, mierzy 109cm to ogromny szczupak.
     


     
     
     

    Jak najszybciej uwalniamy go i cieszymy się z sukcesu. Po chwili Marek z Łukaszem Ż. też są na wodzie, opowiadamy co się wydarzyło. W tym dniu łowimy długo bo ryby biorą jak szalone a my jesteśmy w amoku. Głównie łowimy sandaczyki 40-45cm ale czasami biorą większe, takie do 60cm. Do tego wpadają także pojedyncze średniej wielkości okonie i duże szczupaki. Jakby zliczyć te ryby które złowiliśmy to myślę że samych sandaczy było koło 100szt., szczupaków koło 30szt. i trochę okoni. Tylu ryb dawno nie złowiłem :-)
     
    U chłopaków też było grubo, złowili również metrowego szczupaka :-) To był najlepszy dzień na jeziorku, każdy kolejny był trudniejszy ale zawsze udało nam się złowić spore ryby. W sumie 5 razy byliśmy na wodzie i złowiliśmy 5 szczupaków powyżej metra i bardzo dużo sandaczy.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Nie trafiliśmy takich dużych sandaczy jakie trafiły się Markowi i Łukaszkowi Ż. Piękne ryby, zobaczcie sami na zdjęciach.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Największy 80cm i kilka pod 80cm. Na okonie się nie nastawialiśmy ale jak gdzieś skubały nasze większe przynęty to brałem okoniówkę i robiłem kilka rzutów mniejszą przynęta i w ten sposób złowiłem trochę fajnych ryb, największy 44cm.
     


     
     
     

    Pogoda dopisywała aż za bardzo. W dzień upały do blisko 30 stopni a w„nocy” temperatura spadała do 15. Uznaliśmy że skoro trafiliśmy na taką falę upałów to będziemy łowić w „nocy” a w dzień będziemy spać. Były też momenty kiedy mocno lało i nawet burze przechodziły. Nie wspomniałem na początku tej relacji, że celem naszej wyprawy tak naprawdę był łosoś, ponad pół roku przygotowań po to aby udało nam się złowić tę rybę. Studiowanie tematyki dotyczącej łososi była na porządku dziennym. Szperaliśmy po szwedzkich i fińskich forach, analizowaliśmy statystyki z poprzednich lat, wypytywaliśmy kolegów z dużym doświadczeniem w tej dziedzinie o porady i wskazówki. To wszystko po to aby złowić pięknego dzikiego łososia, zrobić pamiątkowe zdjęcie, dać buziaka i zwrócić mu wolność :-) Tak, to się nazywa pasja, tego na pewno nie zrozumieją ludzie którzy większość czasu spędzają przed TV :-) Po wyłowieniu się na jeziorku w trzecim dniu naszego pobytu pojechaliśmy z Łukaszem nad rzekę Kalix, spróbować swoich sił w słynnym miejscu przy wodospadzie Jockfall.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Sam wodospad zapiera dech w piersiach i jest dużą atrakcją turystyczną.
     


     
     
     

    Siła wody która się przez niego przelewa jest nieprawdopodobna, to trzeba zobaczyć na żywo ;-)
     


     
     
     
     
     
     

     
     
     

    Tutaj zbudowano przepławkę dla ryb idących na tarło w górę rzeki.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Z mostu było widać dużo wędkarzy usiłujących złowić łososia. Ludzie przyjeżdżają tutaj z całej Europy i nie tylko „rozmawiałem” ze wparciem translatora z mieszkańcami Szwecji, Finlandii, Litwy i Estonii. Widzieliśmy też niemieckie rejestracje oraz czeskie. Spotkaliśmy też dwóch Polaków mieszkających już od 20 lat w Irlandii, bardzo pozytywni goście (pozdrawiam serdecznie Sylvester Sobczak oraz Marcel) przylatują do Szwecji samolotem. Po rozpoznaniu terenu kupuję przez internet licencję na łowienie https://www.ifiske.s...ke-jockfall.htm Bez problemu udało się kupić, zapłaciłem paypalem.
    Obok wodospadu jest restauracja w której jest sklep wędkarski, pamiątki, wypożyczalnia sprzętu. Można też kupić licencje za gotówkę lub płacąc kartą. Dniówka na nasze ~110zł.(250kc) i jest ważna od godziny do godziny, pełne 24h :-)
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Po przebraniu się w odpowiednie ciuchy, a tutaj trzeba być zabezpieczonym przed insektami bo chcą pożreć człowieka żywcem, jest ich tysiące :-) Udaliśmy się nad rzekę, znaleźliśmy fajne miejsce i nasze przynęty poleciały do wody.
    Robiliśmy sobie przerwy w łowieniu bo sprzęt którym się posługiwaliśmy był mocny, ciężki. W przerwach w łowieniu parzyłem kawę lub jak zgłodnieliśmy to grzaliśmy na kuchence zawekowane słoiki przygotowane w Polsce. Podawany był pyszny bigos i zupa meksykańska :-)
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Niewiele się wydarzyło. Łukasz G. miał jedynie mocne szarpnięcie w woblera ale nic z tego nie udało się zrobić, ryba okazała się sprytniejsza! Łowiliśmy w tym dniu od 21 do 6tej rano, dokąd starczyło „baterii”. W końcu przyszło duże zmęczenie i organizm upomniał się o odpoczynek. Do domku mieliśmy godzinę drogi, końcówkę jechałem na „zapałkach”. Musieliśmy się zatrzymać w pewnym momencie bo obraz zaczynał się rozmazywać. Butelka zimnej wody na ogoloną głowę poprawiła na chwilę samopoczucie. Żeby dostać się do domku musieliśmy się przeprawić darmowym promem przez jeziorko. Dotarliśmy do domku i padliśmy na twarz ze zmęczenia. Chłopaki jak się później okazało pięknie połowili na jeziorku, grube sandacze, przepiękne ryby. Zazdrościliśmy im, ale tak po koleżeńsku ;-)
    Jak odpoczęliśmy to czekał na nas tatar z sandacza, chłopaki przygotowali ucztę dla podniebienia.
     


     
     
     

    Następnego dnia ustalamy z Łukaszem G. że robimy dniówkę na jezioru aby sobie trochę odpocząć. Ryby brały ale trzeba było kombinować by osiągnąć dobry wynik. Kolejny dzień planujemy pojechać nad rzekę Ängesån, był tylko jeden problem, nie było do końca wiadomo gdzie kupić na nią licencję.
    W internecie była ale trzeba było mieć szwedzkie konto by za nią zapłacić. Później zorientowaliśmy się że można było ją nabyć we wspomnianej wcześniej restauracji na Jockfall oraz u jednego gospodarza z agroturystyką https://goo.gl/maps/mJvSSzSMqFvPE7M39
    Korzystniej było pojechać do tego gospodarza ponieważ mieszkał bliżej rzeki gdzie zamierzaliśmy łowić. Poszło w miarę sprawnie. Płatność tylko gotówką, więc w końcu się do czegoś przydała (24h 160kr).
     


     
     
     

    Miejscówki na rzece miałem zaznaczone na mapie już w Polsce tak więc po kolei sprawdzaliśmy je. Pierwsza nie spodobała się nam i pojechaliśmy dalej. Druga była już bardziej obiecująca, ale nic na nie nie mogliśmy złowić. Odwiedziliśmy trzecią i ona przypadła nam najbardziej do gustu bo pachniało w niej grubą rybą. Spotkaliśmy po drodze dwa białe renifery.
     


     
     
     

    Najpierw wzięliśmy lekkie spiningi by sprawdzić czy są pstrągi, lipienie i inne drobne ryby. Coś tam złowiliśmy ale bez szału, był jaź pod 50cm, kilka drobnych lipionków, a w spokojniejszej wodzie okonie i obcinka szczupaka. Jak tak sobie łowiliśmy w pewnym momencie zauważyłem w mocniejszym prądzie wyszła duża ryba, pokazała się kilka razy. Może było ich kilka, powyżej mnie stał Łukasz G. i też zauważył w innym miejscu spław dużej ryby. Obaj wiedzieliśmy że to nie może być nic innego jak łosoś.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Udaliśmy się po mocne wędki do auta, lekkie spiningi zostawiliśmy :-) Nasze wyobraźnie zostały mocno pobudzone. Może zaraz komuś weźmie i w końcu spełni się marzenie niejednego wędkarza. Niestety po kilku godzinach bezowocnego biczowania wody zeszliśmy z niej, pokonani. Niestety znowu się nie udało, sprawdziliśmy temperaturę wody w rzece, miała 20 stopni, Ci co jeżdżą na łososie wiedzą co to oznacza :-( Wróciliśmy zmęczeni całonocną wyprawą do domku aby naładować baterie, cały czas w nocy towarzyszyły nam meszki, komary i inne latające muszki. Ciekawe czy one też się zmęczyły atakowaniem nas :-) Jazda z powrotem przebiegała w dużej części szutrową drogą w otoczeniu pięknej dzikiej przyrody, wspaniały widok.
    Minął tydzień w domku więc musieliśmy się przenieść na pole namiotowe, padło na kemping przy wodospadzie Jockfall, za namiot zapłaciliśmy grosze, wyszło 30zł od osoby za dobę z dostępem do wszystkich mediów :-)
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Kolejne dni jednak nie przyniosły zmian, próbowaliśmy jeszcze dwie „noce” na rz. Kalix poniżej wodospadu, niestety nie udało się dorwać Laxa. Przez ten czas spędzony nad wodą nie widzieliśmy aby ktokolwiek złowił rybę.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    W jeden dzień jak byliśmy nad rzeką zaczęły się spławiać łososie. Nie mogłem w to uwierzyć że tyle ich jest, a my nie możemy złowić ani jednego! I to jest w tym wszystkim piękne. Jakby to było takie proste to by nas aż tak bardzo nie kręciło, a dwa tych ryb już by nie było bo kłusownicy i wędkarze zjedli by je wszystkie. Podsumowując, nie udało się dorwać łososia. Misja nie jest kompletna ;-) Połowiliśmy na jeziorku ogromne ilości ryb, 5 szczupaków ponad metrowych, chłopaki złowili chyba 4 powyżej metra no i przegięli pałę z dużymi sandaczami ;-) Grzech narzekać :-)
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Przyszedł dzień kiedy trzeba było wrócić do domu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o miejscowość Fällfors gdzie na rzece Byske zbudowana jest przepławka dla łososi.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Widzieliśmy ich tam kilka i nawet jednego nagrałem kiedy wyskoczył nad wodę
     
     
     
     

    https://youtu.be/7TZdaw6m2as 
     
     

    Kilka dni wcześniej przeszedł na tej przepławce łosoś mierzący 145cm, tak podał skaner :-)
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Czy jeszcze kiedyś się wybierzemy, tego nikt nie wie... Za naszą granicą dzieją się bardzo złe rzeczy, w rękach idiotów jest broń zagrażająca światu :-(
    Fajnie by było jeszcze pojechać, coś tam po cichutku trzeba jednak planować ;-) Dziękuję kolegom z którymi mogłem spędzić ten czas, że mogliśmy na siebie liczyć. Żonie i rodzinie dziękuję za wyrozumiałość. Kocham Was za to, i oczywiście nie tylko za to :-* Jakby ktoś był zainteresowany bliżej kosztami wyprawy, zapraszam na priv. Co wiem to przekażę, doradzę. Pozdrawiam Wojto
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    PS mam nadzieję, że nie było nudne i fajnie się czytało ;-)
    KONIEC

  • Kuba Standera
    Ech, połowili tak wspaniale na tej Saharze ostatnim razem. Przez 20 strony czytasz jak grubas jedzie na rowerze, narzeka na Arabów, Tuaregów, komunikację i nieprzyjemności sanitarne, żeby na koniec złowił jedną rybę. Tym razem ma być lepiej, ale kto by tam mu wierzył.
    Zapraszam Was do drugiej części (a jest szansa że i trzecia się trafi, bo już mnie pięty swędzą). Co będzie w tej? O nieznajomości lokalnych świąt i czy na pewno po szkodzie Polak jest mądrzejszy? O nocnym pościgu w Casablance. Czy warto nosić maseczki? O kleistym żulu i mistrzostwach w katarze. Ilu klownów zmieści się do jednago auta (autobusu). Czy „Yes, of course my friend” można wierzyć? Ile może być śmieci na pustyni i kto zgubił zęby? Dlaczego warto zabrać kogoś kto ogarnia rzeczywistość i na końcu o tym jak w godzinie próby z odsieczą nadchodzą Francuzi (doczekaliśmy się). Zapraszam Was do lektury opatrzonej zdjeciami wieloma, i moimi i Slidera. Myślę, że przy jego bardzo charakterystycznym stylu będziecie wiedzieć które są które, a jak nie – dobre są Slidera, reszta jest moja ???? . Jako ciekawostka – całość relacji zrobiona telefonami, aparaty zostały tym razem w domu. Pozwolę sobie też podlinkować trochę muzyki, również z Sahary, która towarzyszyła nam w drodze.
    Po poprzedni wyjeździe, zakończonym spektakularnym sukcesem, już szykowałem się na kolejny, na dogrywkę, na wyrównanie krzywd, rachunków i spełnienie marzeń. Panda niby też, ale jakoś tak słabo przekonany. Do idei zapala się za to znany Wam z forum Michał Slaider. Odzywa sie też Rado, mój dobry przyjaciel z Irlandii, doświadczony podróżnik pochądzący ze Słowacji. No dobra, paczka wybrana. Szukamy wysokich pływów we wrześniu, nawiązuję kontakt z Alim, poznanym rok wcześniej przewodnikiem. Ceny ma zaskakująco przystępne, dojazd w normalnych cenach, wyjdzie naprawdę do ogarniecia, w +- 800e zamkniemy tydzień w Maroku. Pewnie
     



     

    Zaliczka wpłacona, Rado ogarnia bilety na swój samolot, Slider na swój. Panda jednak nie ma czasu na takie pierdoły i nie jedzie. Nauczony poprzednimi „Sukcesami” tym razem pakuję się na lekko. Odpuszczam sprzęt foto, pudła przynęt. Wędki – dwa travele Shimano, dwie okumy BG. Dwa pudła i jakieś 30 przynęt. Ciuchy na słońce w duplikacie, wygodne gacie do autobusu i crocsy. Dzień wyjazdu zbliża się wielkimi krokami, podobnie jak Slider gdy spotykam go na lotnisku. Za każdym razem zdąrzam zapomnieć, że ma 2.20 wzrostu (albo i wiecej). Na każdy krok tej wieży ja musze zrobić z naście na moich tłustych nóżkach, nie ma łatwo. Przed przyjazdem Slider przysyła kurierem swoją wędkę – Konger 315cm, w dwóch kawałkach. Wielka paka krąży od Barceolony do Sevilli, do Madrytu, przez kraj basków, wreszcie po dwóch tygodniach udaje się jej dotrzeć wreszcie na miejsce.
    Ok, ekipa na miejscu, zwarci, gotowi. Terminy dograne, ruszamy po bilety na prom. Ustawiamy się na prom z dobrym zapasem, tak by nie uciekł nam bezpośredni autobus do Dakhli (tak tak, doświadczony przecież już ze mnie globtroter). Jak już obładowani tobołami lądujemy w terminalu – sorry, prom nie płynie, zepsuł się. Następny za dwie godziny, tłum zdenerwowanych Hiszpanów i Marokańczyków usiłuje przebukować bilety. My w bonusie bilety kupiliśmy w sklepie przed portem (po co stać w porcie w kolejce), więc biegiem, w jakimś apokaliptycznym oberwaniu chmury (w Andaluzji nie pada do połowy października, co nie?). Tam Pan Arab, z głębokim smutkiem w oczach i cwaniackim uśmieszkiem każe nam najpierw spadać na drzewo, później gadać w terminalu może nam bilet zmienią, a na końcu, dla pewności, wskazuje najbliższe drzewo i sugeruje zgęszczać ruchy. Dobra, w cholernej ulewie biegniemy ślizgając się po chodniku (crocsy jednakowoż nie są optymalne biegowo na mokro) w stronę terminalu. Dziarsko mijają nas dziady z tobołami, ich marokańskie cichobiegi z koziej skóry dają im wyraźną przewagę przyczepności nad Gringos w crocsach. Zagotowani (dobrze ponad +30 na budziku), z powyłamywanymi nogami, ale bez gleby, wracamy do terminalu, by stanąć na szarym końcu kolejki. Te dwie godziny zapasu na drugi prom mijają dość szybko. Pani w okienku kręci trąbą, tu nie może, chyba tylko dwa z trzech może przebukować. W końcu opiera się o „Pana Kierownika drogiego”, który co prawda 2 złote nie miał ???? ale wznosząc oczy ku brudnemu sufitowi z betonu, przyzywając Dios Mio i wszystkich świętych w końcu kliknął ENTER i maszyna wypluła nasze bilety. Wyrwałem je z drukarki i niczym Usan Bolt, bez nogi, z plecakiem, 30kg nadwagi, ale jednak niczym Bolt przez zakorkowane środmieście - pomknąłem w strone odjeżdżającego już autobusu na prom (autobus jedzie z Algeciras do Tarify, skąd płynie bezpośredni prom do Tangeru). Tam oczywiście dyskusja, że takiej wielkiej tuby jak wędka slidera to nie można, kto to widział, on już jedzie, nie ma czasu. Presja wywierana groźnym spojrzeniem, pokrzykiwaniem przez translator w telefonie i kurczowym trzymaniem się uszczelki drzwi w autobusie w końcu zadziałała, bagaże w luk, my na pokład. Widzę w tym wszystkim rosnący wkurw Rado. Człowiek spokojny niczym góra lodowa, potrafi chyba jednak na wkurwie zatopić transatlantyk. Chyba nie docenia chaosu południa Europy z domieszką lokalnego „Casi lo siento, no possible” (prawie mi przykro, nie da się). W końcu autobus wyczołguje się z portu i wiezie nas z zawrotną prędkością górami wzdłuż cieśniny, do Tarify, skąd płynie bezpośredni prom do Tangeru.
     
     
     
     
     
     
    Już mi schodzi ciśnienie, już zadowolony zaczynam cieszyć się z podróży. Kciuki do góry, poklepywanie po plecach, daliśmy radę, co nie?
     
     
     
     

     
     
     

    Nie.
    Dopływamy do Tangeru z jedynie 30 minutowym zapasem. Prom załadowany extra 50% człowieków, więc z taxi pod górkę, licytacje, wymachiwanie banknotami. Seńor, Sir! Krzyczy do nas lokalny ziomek. Wskazuje na swojego mercedesa, pamietającego czasy chyba nie tylko muru w Berlinie ale nawet przed jego wzniesieniem. Wrzucamy na szybko bambetle do taxi, tuba w poprzek kabiny. Wsiadamy, facet zatrzaskuje i rygluje z zewnątrz drzwi (od środka się nie da) i pędzimy na dworzec. Upał, huk, skwar. Lepi się do człowieka tapicerka drzwi wykonana z opon samochodowych, niebieski pocisk śmiga przez ruch, ciężarówki, osły ciągnące wózki, ludzi na skuterkach. Z powrotem w Maroku! Kocham w swój sposób to miejsce. Na dworzec wpadamy 10 minut przed odjazdem autobusu. Facet w okienku nie sprzeda nam biletów bo już za późno. Autobus stoi, ja się zaczynam powoli gotować (zajmuje mi to jakieś 2.5 sekundy). Nie, nie da się. Ile to moze kosztować żeby dało się? Nie da się. Ale może może? Tak ładnie prosimy i tak bardzo się staramy, długa podróż przed nami. Facet to rozumie, kierownik to rozumie, nawet zawołany kierowca to rozumie, biletów nam jednak sprzedać nie mogą – nie ma miejsc.
    Święto.
    Jakie święto do cholery? Ani Ramadan, ani Eid, o co tym razem. Nowy Rok. No tak, początek września, tego nie przewidziałem. Autobusy zapakowane po dach, na kolejnych dworcach facet ma podróżnych, jest kompletnie załadowany – nie da się. W dodatku na dzisiaj nie ma już biletów ani do Agadiru, ani do Marrakeshu, nawet do Casablanci nie pojedziemy.
    Autobus odjechał, nasze taxi odjechało, sterczymy jak najpierw zmoknięte a później obeschłe kurczaki na dworcu – czas na plan B. Pociąg. Sympatyczny taryfiarz zawozi nas nas na dworzec. Dworzec na pełnym pier..., nigdy wcześniej nie widziałem tak działającego i dobrze ogarniętego transportu w Maroku. Chwila zamieszania z biletami i jedziemy za 25e do Casablanci nowką funkiel TGV. Przyzwyczajony do dziesiątek godzin w dusznych, zatłoczonych i ciasnych autobusach ciężko uwierzyć, że suniemy 250km/h wygodnym klimatyzowanym pociągiem. Wypluwa nas na dworcu, jest już późny wieczór. Wiemy, że główny przewożnik autobusowy nas już nie weźmie na południe. Na dworcu wyłapuje nas sympatyczny gościu, kolejny taryfiarz. Za naście euro znajdzie nam autobus jadący na południe, w Casa jest kilka dworców i mnóstwo przewoźników. Facet się zangażował, ale odbijamy sie od dworca do dworca, wszedzie komplet. Jego mikro peżocik w dwunastym wcieleniu ledwo widoczny spod łuszczacej się i nakładanej chyba wałkiem farby mknie przez nocną Casa, podskakuje na torach tramwajowych, zakręty bieże prawie na dwóch kołach.
     


     
     
     
    Dziki nocny pościg za ostatnim autobusem jadacym jeszcze dziś na południe, na dworcu ostatniej szansy. Tam niestety odprawią nas z kwitkiem dosłownie - wysyłają pod adres napisany na karteczce. Tam jest jakieś nowe przedsięwzięcie, co jeździ do Agadiru. Problemu to nam nie rozwiązuje, ale jest to najlepsza ze złych opcji. Nasz taryfiarz ogarnia temat biletów, kosztują jakieś śmieszne pieniądze. Żegna nas czule, naprawdę, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi, Rado wpycha mu jeszcze spory napiwek – facet naprawdę wyrobił kilkaset procent normy. Zostajemy w środku nocy, z wypisanymi na kartce z notatnika „biletami”. Jakieś skrzyżowanie, wraki aut. Autobusu brak, ale ma być za półtorej godziny. Dochodzi północ więc czas na kawę. Zaspany barman serwuje nam 3 porcje płynnego asfaltu podlane przypalonym mlekiem. Cholera, jakbym znał to miejsce wcześniej to nie szarpał bym się z biletem. Dwie takie kawy i przed świtem dobiegłbym do Agadiru ...
    Stał się cud, autobus wtacza się spod wiaduktu. Zawalony ludźmi po dach. Prezentujemy kierowcy nasze papierki i ten o dziwo kiwa głową, wywala kogoś żeby zwolnić nam miejsca i ... ruszamy na południe!
    Rado ląduje wciśniety miedzy starą babę a królika w klatce, Slider gdzieś zniknął z tyłu. „Slider jesteś?” Ryczę na cały regulator by skomunikować się z kilkoma rzędami do tyłu. „Tak”. „Siedzisz?”... „Nie wiem”, pada wyduszone gdzieś z trzewi bestii zbiorowej komunikacji. Plecaki na kolanach, ledwo oddycham, Slider jeszcze z tą cholerną rurą gdzies się szamoce. Autobus swą podróż kończy już po kilku minutach, na jakimś wielkim targu. Kierowca wysiada, bez słowa idzie gdzieś fpisdu. Koło mnie budzi się jakiś lokalny kolo. Kim jesteś pyta po angielsku. Kuba. Acha, to dobrze. Facet jest chory na maxa, kaszle, charczy, spluwa, kicha i prztycha niczym stary diesel zimowego poranka, cholerny inkubator się mi trafił. W myślach przewijam wszelkie znane ustrojstwa jakimi można się zarazić od tego zioma, od tężca po heinego medina. Najsłynniejszego kaszlu swiata wtedy jeszcze nie znamy, maseczek niestety też. Mijają godziny, wpycham mu prawie siłą na paszcze chusteczki. Mimo mistrzostwa świata w katarze (a jakże, Maroko daleko zaszło) facet nawija jak nakręcony, pół historii życia już usłyszałem, jama pełna glutów nie zamyka się nawet na sekundę. Mija pół godziny, godzina – kierowcy nie ma. Autobus pełen ludzi, wyłączona wentylacja, powietrze można kroić. Standardowym zwyczajem, na pokład wsiadają sprzedawcy batoników, piszczących piłeczek, skarpet, świecących piłeczek, jeden skurczybyk ma nawet warczące i świecące UFO na patyku. Lezie, drze japę, nadupca tym UFO na patyku migającymi diodami ludzi po głowach, przed amputacją oka ratują mnie tylko okulary. Było blisko i do pełnego pirata brakowało by mi tylko gadającej papugi, choć pewnie jakbym zabrał SARSika z fotela obok to by się nadał, gada non stop. Sprzedawca UFO i batoników niewidomy, więc ludzie tylko go przepychają przez autobus. Kolejna godzina obnośnego jarmarku, bab płaczliwych i dziadów stękających i oto na horyzoncie pojawia się nasz oprawca i zbawca w jednej osobie – kierowca autobusu. Rusza, przy prawie-że owacji ludzi na pokładzie, włącza nawet wentylację, „lucki pon” z niego, ma gest. Reszta podróży to przysypianie, budzenie się na chopkach i zakrętach, przysypianie, jakieś dziwne twarze. Katarczyk wreszcie zasnął i przestał infekować, zadanie jak się okaze wykonał więć śpi snem spełnionego człowieka. Zjeżdżamy w środku nocy na postój, gdzieś w środku niczego stoi stacja, przy niej grill, tajiny i kebaby.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Gdy wreszcie koszmarna noc się kończy, o świcie – okazuje się że jesteśmy już za Agadirem. W d... jakiejś, Kierowca nas zawiózł trochę dalej bo „tutaj łapiecie wszystkie autobusy na południe, każdy bus tutaj staje”.
    Blady świt, smród dopalających się tajinów, spalin. Zmęczony, ledwo widzę na oczy. Z resztą, to co widzę to sterty śmieci i dziada w fartuchu sprzedającego bilety. Nie ma. Nie ma dzisiaj biletów, bo to proszę panów, mamy święto narodowe, wszyscy podróżują do rodziny i biletów nie ma. I nie będzie. Jasna cholera, jesteśmy w naprawdę dziwnym miejscu. Szybka narada. Z rzeczami, jako najmniej przytomny a jednocześci budzący największą grozę gabarytem zostaje Slider. Stoi smętnie przysypiając, wokól niego niczym hieny wokół żyrafy krążą lokalne cwaniaczki. My z Rado wycofujemy się strategicznie, obiecujemy powrót, po znalezieniu transportu lub miejsca do zatrzymania. Gdy wychodzimy z dworca mam przed oczami scenę, jak na kupce naszych gratów Slider ma swój last stand, odgania marokańskie zombi swoja tubą usiłując powstrzymać ich przed rozniesiem naszych bagaży. Zmęczenie na maxa, wyłażę na drogę i prawie rozjeżdża mnie brak bliżniak naszej poprzedniej taxi – antyczny niebieski mercedes. Przekopujemy oba dworce dostępne w tym uroczym „mieście bez nazwy na południe od Agadiru, gdzie zatrzymują się wszystkie autobusy jadące na południe”. Biletów nie ma. Może będą jak wrócimy wieczorem. Miejsc w hotelach nie ma. Nic nie ma. Hassan Kononowicz tu ogarniał zarządzanie ewidentnie. Wreszcie wychodzimy zza rogu na wielki nowoczesny hotel. Na szyldzie ma napisane jasno – nie stać cię. Rado jednak w desperacji wchodzi, gada. Wychodzi zadowolony. Za dość oszałamiającą jak na lokalne warunki kwotę 60e mamy pokój do zmroku, dla trzech. Wracamy po Slidera. Oparty o tubę usiłuje nie zasnąć, widać że ostatni płomyk nadziei, że wrócimy po niego zgasł w jego oczach dobre 15 minut temu. Pogodził się że tutaj będzie jego koniec, nawet już muchy po nim łażą, nie zwraca uwagi. Straszne co Afryka robi z ludźmi, mniej niż 24h... W hotelu zaliczamy lekkiego zonka. Zmieleni, wymięci, śmierdzący całonocnym budżetowym autobusem zostajemy wprowadzeni przez Pana W Mundurku do windy. Pomaga zapakować bagaże, pakuje nas do pokoju. W pokoju czysto, przyjemnie, łazienka z prysznicem i z normalnym kiblem, nie trzeba się skupiać „na Małysza” jak w każdym innym miejscu w Maroku (spróbujcie taką sztuczkę bez nogi zrobić, trzeba być bombardierem w poprzednim życiu żeby to ogarnąć celnie). Korzystamy z dobrodziejstwa cywilizacji i postępu (wi-fi) kiedy Rado oznajmia, że on w zasadzie to ma już dość (przed nami kolejne min 24h podróży w autobusie) i na powrót kupuje nam bilety na samolot. Nawet jak nie chcemy, nie zamierza się tłuc busikiem kolejne 2-3 doby. I tyle. Okazuje się, że bilety nie są aż tak drogie, 50% extra do dwóch dni autobusem i sprawę załatwiasz airbusem w dwie godziny. Brawo ja, mistrz organizacji. Dodatkowo na trasie do Dakhla nie pobierają opłat za bagaż, moze być dowolnych rozmiarów byle by nie przekroczył 30kg (kitesurferzy latają tam ze swoimi skrzydłami). Śniadanie w super czystej i ogarniętej restauracji i za całe 6e od głowy, najedzeni i zadowoleni idziemy spać. Tak, kolejny raz, śniadanie jem na kolację...
    Poranek, czy też wieczorek budzi nas kakofonią wrzasków, trąbień, ryku starych diesli. Widok z okna na dworzec.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wychodzimy wczesnym popołudniem. Spacer po targowisku i szybka przekąska w lokalnej knajpie.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Kebab (a jakże), z kukurydzą, oliwkami, mięsem z nie wiem czego. Zapraszają nas na górę, do „Jadalni” ewidentnie stworzonej na innych gabarytowo ludzi niż my.
     
     
     
     
     
     
     
    Wsuwamy nasze kebabcze jednocześnie obserwujac wspaniałość okolicy. Głowna droga, kolumna aut, smród spalin. Wózek, na nim zarżniete kozy i owce. Z wózka kapie krew, krew chłepce pies. Obok siedzi dziad proszący o kasę. Śmieci góry. Wracamy do hotelu po rzeczy. Koło hotelu – hałda gruzu, śmieci, po jej środku – zajezdnia lokalnej komunikacji krótkodystansowej. Ściśnięci ludzie w autobusikach, dziesiątki ludzi sortujące gruz i śmieci, dosłownie 5 minut mojego kuśtykania od głównej drogi miasta.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Słońce zachodzi, przedziwny zachód słońca skąpany w smogu autobusów z dworca.
     
     
     
     
     
     
     
    W pierwszych ciemnościach wracamy na dworzec. Bilety – są. 3 ostatnie bilety do Dakhli! Pan w brązowym fartuchu sprzedaje je, waży nasze bagaże, kupujemy osobne bilety na bagaż, bagaże ladują na wózku, autobus będzie za około godzinę.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Przyczepia się do nas jakiś lokalny żul, nie wiem co mu się stało, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Z całej twarzy, oczu, nosa, ust, cieknie mu przeźroczyste coś. Sztacha się czymś z worka, klej czy rozpuszczalnik jakiś, ale ewidentnie organizm źle to znosi. Jeffe w fartuchu nadciąga z odsieczą, odgania żula miotłą na długim trzonku i na wszelki wypadek zostaje z nami gdyby żuł miał wrócić. Autobus nadciąga, wtacza się na stop, otwiera czeluście bagażnika gdzie Jeffe de Fartuch energicznie upycha nasze bagaże, ja na wszelki wypadek czekam by upewnić się, że nic nie zostało. Jeffe zajęty, ja odwrócony tyłem. Szturchanie w plecy. Odwracam się a tam... A jakże, żul kleisty... Daj kasę, uniwersalne zawołanie. Facet z prawdziwym agresorem napędzonym wcześniej miotłą, robi się słabo wesoło, tym bardziej że jestem sam, a w zasiegu wzroku miotły nie mam. Taki „The last of us” butapren edition, na moje OI!!! odwraca się Jeffe i bierze gniew żula na siebie i swą miotłę, ja czmycham do autobusu. Okazuje się, że sytuację pilnie obserwował Slider, mój Hodor nie pozwolił odjechać autobusowi beze mnie na pokładzie. Drzwi zamkniete, sprawdzenie papierów – kierowca sprawdza nasze paszporty, liczy kopie ksero paszportu na każdy check point. Pozwala w końcu usiąść na samym tyle, tam gdzie zawsze siadały te popularne dzieci w klasie ???? W ciemym autobusie zajmujemy miejsca i ruszamy na pustynię!
     
     
     
     

     

    Poranek wita nas już w innym świecie. Pozbawiony koloru piasek i kamienie ciągną się po horyzont. Wszędzie pustki, nie licząc sunącego wężą pojazdów na jedynej drodze na południe. Rano osiągamy Laayoune. Autobus krąży przez wąskie uliczki, wypluwa część pasażerów na dworcu, pochłania następnych.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wysiadamy na chwilę rozprostować kości. Tym razem obcokrajowców jest kilku. Po za standardowym wyposażeniem każdego autobusu, którym jechałem przez pustynię – chińskim urzędnikiem/biznesmanem w tanim, brązowym garniturku, rogowych oprawkach i z teczuszką na kolanach. Dodatkowo towarzyszy nam wielki, ale to naprawde wielki i zwalisty czarny ziomek z Mauretanii. Slider przy nim wygląda jak kruszynka, ja i Rado jak jakieś moskity. Jest i Japończyk. Najbardziej stereotypowy jakiego możecie sobie wyobrazić. Mały, drobny, w czymś w rodzaju kimona i drewnianych klapkach. Serio, nie zmyślam.
     
     
     
     
     
     
     
    Ruszamy dalej, ostatni posterunek cywilizacji na następne 550km. Przed południem wpadamy na duży checkpoint. Oficerowie wchodzą na pokład. Biorą ksera dokumentów. Wraca jeden, zmarszczone czoło, obcokrajowcy OUT! Wyłaże ja, ziom bez nogi. Facet – brwi do góry. Za mną Rado – cały w dziarach. Slider – człowiek XL, chiński biznesmen z teczuszką, Japończyk w tradycyjnym wdzianku i drewnianych klapkach. Na koniec wytacza się Mauretańczyk, autobus jakby przechyla się na drugą stronę, gdy robi „mały krok dla człowieka” i staje na piasku Sahary. Celnik brwi to ma już chyba na łopatkach, drapie się w czoło, zagląda w papiery, zaczyna się odpytywanie. Mauretańczyk wraca do chaty, Japończyk jest na wyprawie życia, my jedziemy na ryby na pustynie, Chińczyk jedzie korumpować lokalnych decydentów. Trochę kminią, wykonują „Ważny Telefon”, kiwają głowami, możemy jechać dalej. No to jedziemy.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    W Dakhli czeka na nas Aziz. Ani słowa w europejskim języku, jednak translator w telefonie ogarnia sprawę. Zaprasza nas do biura firmy
     
     
     
     
     
     
     
    Podpisujemy umowę, dopłacamy resztę kasy, ubezpieczenia itd – wszystko legitnie, przejrzyście, jak powinno być.
    Ruszamy z Dakhli do obozu, ok 90 km drogi wokół zatoki. Ostatni odcinek to już typowy offroad, czas na zrzucenie ciśnienia z opon, by móc toczyć się po piasku.
     
     
     
     
     
     
     
    Wita nas Ali, serdecznie, jakbyśmy byli rodziną a nie klientami. Miło, przyjemnie, pokazuje nam nasz domek, tak naprawdę wyglądający na domek namiot na stelażu, bez okien, za to z towarzyską myszą. Ali, jego syn Ibrahim, pomocnicy, Aziz, nasz kierowca. Nad obozem powiewa wielka marokańska flaga. Atmosfera – bardzo dobra. Szybkie śniadanie i ruszamy nad wodę. Wieje – potężnie. Kilkadziesiąt km w twarz, przynęty prawie-że zawracają w powietrzu, mimo że same dobre fruwacze.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Standardowe obwąchiwanie. Slider rozpakowuje swoją tubę, wyciąga kij Kongera. Ja pierdaczę... Prawie mnie przewróciła waga tego zestawu. Dla Slidera to trochę taka wędka okoniowa, no może przesada, ale wygląda z tym bardzo proporcjonalnie, ja z Rado to trochę jak Hobbity z kopią rycerską. Obaj z Rado używamy 6 częściowych Shimano STC Dual tip w wersji 305 28-122g. Zacne wędki, Rado ze swoją kawał świata zwiedził, dla mnie to pierwsze podejście. Daiwa BG, ja mam wersję 4000 (tej samej używa Ali) Rado i Slider mają 5000 – wielkie betoniary. Plecionki 60lb na każdej szpuli.
     
     
     
     
     
     
     
     

     

    Za radą Rado najpierw rozgrzewka, rozruszanie mieśni ramion, stawów. Po poprzednim wyjeździe, po tygodniu mielenia poperami i power casting nabawiłem się kontuzji barku, zimą ledwo podnosiłem kubek z herbatą. Tym razem - może bedzie lepiej? Walka prawdziwa by sięgnąć ryb, przynęty nie dolatują do rafy. Kilka odprowadzeń pod same nogi, ryby wychodzą za przynętami prawie na sam piasek, zawijają się pod szczytówkami. Jedno branie, spinam rybę po kilku sekundach, wzięła na bardzo krótkim dyszlu. Aktywność ryb bardzo mała, niezbyt zainteresowane podgryzaniem woblerów.
    Na popołudnie jedziemy do Puerto Rico, taka lokalna plaża. Ali przebija się samochodem wzdłuż skał. Mówi że tu będzie dobre wyjście na głęboką wodę, ryby podchodzą pod same nogi, nie trzeba aż takich zasiegów rzutu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Mielimy wodę ile fabryka dała, niestety po za jednym małym pompano, którego trafił Ali, w wodzie trochę martwota. Nie martwice się, pociesza Ali przez translator, dzisiaj jest za mocny wiatr, słabe brania, schodzi wichura w nocy, jutro będzie lepiej. Łazimy po skałach, plaży, ja decyduję się iść „za winkiel”. Człapię sobie piaseczkiem, nie przeszkadzam nikomu. Rzuty z wiatrem w bok, więc da się sięgnąć i te 70m. Rzut, krok dwa, rzut. Huk wiatru, szum morza. Nagle z błogostanu wyrywa mnie przeciągły gwizd Aliego. Podnoszę wzrok. Po klifie w doł sunie w moją stronę kilka psów, średniego rozmiaru. Plażą przede mną lekkim chodem bieży ku mnie kolejne kilka. Drogę powrotną mam odcietą przez kolejne 2-3 sztuki, które obiegły mnie górą klifu i ustawiły się między mną a moim stadem. Ali gwizdami i krzykiem je płoszy, ja grzecznie truchtem wracam do niego. Wielkiej rozmowy nie ma ze względu na barierę językową, ale rozumiem, że było blisko.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wracamy bez ryby, dość zmęczeni. Atmosfera taka sobie, bo po podróży, o kiju, plus cieżko się porozumieć – czy robimy to dobrze? Dobrze prowadzimy? Dobre przynęty? Za każdym razem odpowiedzią jest wesoły uśmiech i „Yes, of course my friend”. Wieczorne jedzenie i odwiedziny ludzi w mundurach. Trochę początkowo sztywnie, jakby inspekcja wojskowa, jednak gdy wyższe stopnie pojechały został jakiś normalniejszy, mówiący po nagielsku, przysiadł się do nas w głównym namiocie, tzw chilloutowni. Sam łowi ryby dość często. Wizyta była kurtuazyjna, Ali jest emerytowanym oficerem jakiegoś bardzo wysokiego stopnia, dowodził jednostkami w okolicy. Nowi dowódcy odwiedzają go zwyczajowo, uzyskać „błogosławieństwo”. Zapada wieczór, wpada do nas Ali z winem, ale z rozmową trochę trudno. Ali mówi bardzo dobrze po francusku, zupełnie nie jak my, natomiast angielski idzie słabo. Porozumiewamy się mixem translatora, hiszpańskimi słowami. Ustawiamy się na start o świcie, śniadanie przed 7 i łowimy. „Yes, of course my friend”.
    O 7 wita nas jedynie obozowy pies. Wszyscy po za nami śpią w najlepsze. Lekko wkurwieni tym razem ruszami sami z buta nad wodę. Miejsce jest może kilometr od namiotów, w kilku czujemy się dość bezpiecznie. Mielimy wodę bez większych sukcesów. Jakieś dwie godziny poźniej mija nas Ali swoim Mitsubishi, prawie bez reakcji, znika na pustyni. Hmmmmm. Mija godzina czy dwie bezowocnej młócki, z której nic zupełnie wynika. Ali wraca, ale nawet przy nas nie zwalnia. Trochę dziwne to gajdowanie... Sprawa wyjaśnia się chwilę póżniej, idzie od strony obozu z jakimiś gostkami z wędkami. Zatrzymują się dobre 200m od nas, zaczynają łowić. Chwilę później Rado dopina pierwszą rybę. Wreszcie!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Palometon nie jest duży, jednak schodzi mi ciśnienie. Namówiłem chłopaków, przylecieli po 6tyś km i na razie jest co prawda barwnie, ale trochę wyjazd w klimacie d... po szkle. Jest pierwszy palometon, nastroje od razu lepsze. Ok 12 macha do nas Ali, że mamy wracać, sam zawija się z gostkami. Nadjeżdża z obozu Aziz swoim Landcruiserem, Ali macha nam żeby wyjść na wydmę i czekać na auto. Aziz zakopuje się na chwilę, ale szybko wydostaje się z piasku. Czekamy na wydmie, pod nogą coś w piasku twardego. Schylam się i podnoszę ludzką żuchwę.
     
     
     
     
     
     
     
    Chyba jednak któryś z klientów nie zapłacił, ewentualnie dopadły go psy ????
    Aziz pakuje ją z namaszczeniem w ręcznik, w obozie przekazuje Aliemu, Ali zapewnia nas że zajmą się nią z honorami i pochowają jak należy. Kości stare, więc pewnie wyrzucone przez morze.
    Poznajemy też dwóch „gostków”. Nasz gajd zabukował też drugą ekipę na ten okres, damy radę się zmieścić. Z jednej strony zaliczamy zonka, przyzwyczajeni raczej do gajdowania 1:1, z drugiej strony – mamy szczęście i okazują się być świetni, weseli, z biglem i przede wszystkim w podobnym bardzo klimacie. Ułatwiają też nam komunikację, obaj mówią świetnie po angielsku, prostują nieporozumienia i oczyszcza się klimat. Ali i ekipa byli dość zdumieni naszym porannym startem, przed 10 nie ma tutaj akcji, musi podnieść się słońce. Łowienie jest od +- 9.30 do 13 przy obozie, później lunch, o 15 uderzamy na inne miejsce, wracamy przed 20 i wielkie żarcie i ogólna biba przy obozie, można też iść na nocne łowy wywalić jakąś zdechłą rybę. Aliemu też chyba schodzi stres i jest to pierwszy naprawdę udany wieczór.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wieczornę turę łowienia zaliczamy w miejscu kilkadziesiąt km na południe od obozu, w głąb obszaru wojskowego. Ali instruuje nas w którą stronę zdjęcia można, w którą nie, gdzie nawet nie pokazywać aparatu/telefonu. Wielka stacja radarowa, pod nią łowi się ciekawe ryby.
    Jedziemy w dwa auta, wędki przypiete do dachu. Samochody nawet nie zwalniają, gdy z głównej drogi zjeżdżamy na piasek. 80km/h, pędzą dwie terenówki. Przed nami posterunek, wojsko, koleiny po środku pustyni a na nich szlaban i wartownik. Na widok zbliżających się aut szlaban idzie w górę, a młodzi żołnierze na baczność. Ali jest tu naprawdę dobrze znany.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Niestety na miejscu wiatr prawie nas ściaga ze skał, łowić się nie da, naprawdę trudne warunki. W ramach ciekawostki, dojeżdżamy nad wodę, w środku niczego. 90km do najbliższego miasta, ponad 40 do najbliższej wioski. Na plaży linia wysokiego pływu zaznaczona ciagnącą się w nieskończoność hałdą plastiku. Butelki, kanistry, siatki, folia – wszystko wymieszana w bezkształtną breję sięgającą po kolana. Nasz Landcruiser zakopuje się przy pierwszej próbie przebicia przez ten syf, musimy się wycofać, wziąć rozpęd i dopiero udaje się przejechać na drugą stronę. Tyle na temat zastąpienia plastikowych rurek do picia papierowymi, w celu chronienia oceanów. Może i w EU jakoś zauważamy ten problem, jednak reszta świata ma na to solidnie wiecie co. Co ciekawe, za lwią część tego koszmarnego syfu odpowiadają duże zachodnie firmy, nestle, pepsi, coca cola. Oczywiście jak i z emisjami, mamy do czynienia z „prywatyzacją winy” gdzie za syf odpowiada konsument, nie producent tego toksycznego śmiecia. Dobrze gdyby podobna kasa jaka idzie na propagowanie „tyś jest winien że zdechły w męczarniach żółwie/wieloryby/delfiny/Greta Thurnberg” poszła na dobranie się im do budżetów i zmuszenie ich do odejścia od plastiku.
    Niestety, mój towarzysz z kataru z drogi do Agadiru osiągnął sukces, wieczór kończę już z gorączką, ostrym bólem i kaszlem/katarem. Ledwo się ruszam, gdy następnego dnia rozchodzimy się po plaży, dopiero wstające słońce poprawia trochę sytuację. Dobrze że Slider jest borderline hipochondryk i przywiózł walizkę leków, więc aspiryna, ibuprom, szczepionka na heinego medina i mogę łowić
    Wyjeżdżają pierwsze ryby. Początkowo niemrawe, jednak już po kilku rzutach zaczyna się akcja
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Przed południem Rado ma branie, które prawie wciąga go do wody
     
     
     
     
     
     
     
    Po ostrej walce ląduje wreszcie potwora!
     
     
     
     
     
     
     
    Tak wygląda spełniony człowiek, który dla jednej ryby machnął prawie 6 tyś km w jedną stronę!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Doławiamy jeszcze kilka ryb, Slider spina swojego pierwszego Palometona, po tym jak podcieła go fala (freak waves potrafią tam pojawiać się znikąd).
    Tutaj warto wspomnieć o jednej nietypowej sprawie. Otoż Ali jest przewodnikiem, który jako chyba jedyny w Maroku stara sie wypuszczać ryby. Bez wiochy jakiej doświadczyłem u Karima, bez beretowania wszystkiego co się rusza. Wiadomo, ryba jak jest trafiona, spompowana, ostro krwawi – dostaje w beret i zaproszenie na kolację przy świecach, jednak widać starania by ryby wypuszczać, łowić cięższym zestawem, ograniczać czas walki – ogarnia C&R, jest to miłą odmianą nawet w stosunku do Hiszpanii.
    Popołudniowa zmiana to znowu Puerto Rico, niestety bez dotkniecia. Łowimy my, Francuzi, Ali i Aziz. Ewidentnie jeszcze ich nie ma.
     
     
     
     
     
     
     
    Nasz ostatni dzień wita nas piekną pogodą, wiatr siadł. Rzuty wreszcie siegają rafy. Zaczyna sie jeden z najlepszych wędkarskich dni mojego życia. Od samego startu ryby są aktywne, odprowadzają, stukają. Co kilka minut któryś z nas holuje rybę, są pierwsze którym nie dajemy rady.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Pod koniec porannej tury zakładam poppera. Rzut, ile fabryka dała, tymi zestawami kręcimy ok 90m. Popper wpada do wody. Pop, Pop. Woda eksploduje. Mimo odległości widać rybę przebijającą powierzchnię, zgarniającą poppera. Furia brania i wściekłość po zacięciu. Za to kocham właśnie palometony i bluefishe. Zero „płaku-płaku, zły człowiek, przerażenie”. Nie, wściekłość i agresja, bluefish dodatkowo jeszcze często usiłuje pogryźć jak się podłoży nieuważnie rękę. Kij, którym metrowego szczupaka możesz zakręcić w powietrzu i nie ściągając z wędki zanieść do domu ???? aż trzeszczy, budżetowa daiwa zawodzi niczym pół rządu na urodzinach Rydzyka. Ryba nie jest potworem, ale ma dużego agresora i chwilę schodzi nim podbiera mi ją Rado.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Chwilę póżniej podobna akcja u Slidera, jego konger nawet jakby przyginał trochę szytówkę (patrząc na foto weźcie pod uwagę rozmiar człowieka, 150% normy)
     
     
     
     
     
     
     
    Na popołudniowe łowy tym razem zostajemy przy obozie – kilka dni jeżdżenia nie dało ryb, jedyna akcja jest tutaj. Pada jeszcze kilka ryb, ale już nic wartego zdjęć. Zwijamy sie do namiotu, nasz ostatni wieczór tutaj. Slider na głośniczku puszcza muzykę.
     
     
     
     

     

    Wygodne poduchy, na piasku rozłożony dywan. Namiot beduinów, z brązowego grubego płótna, w ¼ otwarty, z widokiem na plażę. Wymęczeni zupełnie leżymy popijając wściekle słodką beduińską herbatę z miętą. Małe szklaneczki pełne miętowego ognia. 3 przyjaciół na końcu świata, słońce zanurzające się w oceanie. Pełne zadowolenie i spełnienie. W tej jednej krótkiej chwili nie istnieje nic innego. Nie ma rodzin, nie ma pracy, kredytów, globalnej recesji. Wiatr delikatnie rusza zasłonami namiotu. Spokój nie zmącony jedną zbędną myślą.
    Tak teraz jak to piszę, to jest chyba moje ostatnie wspomnienie starego świata. Bez nieustających zmartwień. Świata przed pandemią, przed nieustającym medialnym pompowaniem negatywnych informacji, świata bez podziałów, gdy przyjaciel potrafił nim być, mimo że mieliśmy różne poglądy na najbardziej podstawowe kwestie. Świata gdzie nie mordują twojego sąsiada tępym nożem w świetle kamery ani nie rozrywają ludzi bomby zrzucane z amatorskiego drona. Świata, w którym słowa miały jeszcze swoje znaczenie, nie było myślozbrodni. Świata w którym mentalnie mogliśmy jeszcze być dziećmi, jeszcze bez zgorzknienia, bez zmęczenia, świata w którym można było z nadzieją spoglądać na jutro. Jeden z najcenniejszych momentów jakie zachowałem.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Następnego poranka na lotnisko odstawia nas Aziz. Na checkpoincie na wjeździe blokuje nas policja, zaczyna się trzepanie wszystkich papierów. Papiery nasze, Aziza, auta. Jakoś dziwnie. Zza posternuku domykając gacie wychodzi Szef. Patrzy na nas, na auto, na Aziza i... blednie. Z wrzaskiem leci do swoich ludzi. Kopami ich pogania, oddają papiery, szef przeprasza. Sytuacja dośc jasna, mimo że po arabsku. Wiecie kto to jest? Wiecie do kogo oni przyjechali?
    Nim wchodzimy na pokład samolotu dostaję od Aliego zdjęcie z potężnym Palometonem, klepnęli rybę ponad 15kg.
     


     
     
     
     
     
     
     
     

  • Kuba Standera
    Tak drogi czytelniku, nie masz problemów ze wzrokiem, nie musisz regulować odbiornika, dobrze przeczytałeś. Na Saharę, łowić ryby... Podbiję stawkę, rowerem
    Dla tych którzy nadal są z nami i czytają – chciałem zaprosić Was do dwuczęściowej opowieści, myślę że ciut różniącej się od typowego artykułu wędkarskiego. O pogoni za marzeniem, o dziwnych, niezbyt przemyśłanych decyzjach, długiej podróży, tak modnym obecnie „wychodzeniu po za strefę komfortu”. O tym na jakie kompromisy musimy pójść będąc bez kasy, o tym że nasze „bez kasy” jest bardzo relatywne, o życiu w Elizjum, o czeczeńskich pielgrzymach, o islamskim terroryscie i jak uniknąłem o sekundy zamachu, o spisku zachodniej nauki i prehistorycznych żabach. Także o rybach, choć te pojawią się głównie w drugiej części. Będzie długo, lecz mam nadzieję ciekawie, chciałem Wam pokazać też zupełnie inny rodzaj „wyprawy”. Na wariata, z zapłaconym frycowym.
    Ale, zacznijmy od początku. Od idei, najbardziej niebezpiecznego pojęcia jakie znamy. Nie atom bomba, nie ruski, nawet nie Suski, a właśnie idea jest tym co kiełkuje, zaraża, rozrasta się, zamienia w marzenie, utrudnia sen, szczególnie jeśli wewnętrzny głos wspomina „dziś jest o jeden dzień mniej życia niż wczoraj, pospiesz się”. Antidotum nie jest ani racjonalność, ani odpowiedzialność, wewnętrzny impuls gna naprzód. Zmieniasz życie, kraj w którym mieszkasz a i tak jest mało.
     


     
     
     
    Palometon. Leerfish. Lichia. Loup. Ryba którą zaraziłem się 8 lat temu i do dzisiaj gotów jestem rzucić wszystko jak ktoś zaproponuje – jedźmy na palometony! Za tą rybą przyjechałem pierwszy raz do Hiszpanii (o czym kiedyś pisałem na blogu). Tutaj, wśród lokalnych wędkarzy usłyszałem o krainie na „końcu świata”, gdzie palometony jak smoki łowi się praktycznie codziennie, Korwiny (taka ryba, nie straszny dziadek z PL Polityki) na jigi osiągają po 80kg. Historie o tygodniowych wyjazdach zakończonych po 3 dniach bo stracili sprzęt i wędki na rybach, które nie biorą jeńców. Historie o łowieniu z Beduinami, w zupełnie niedostępnych miejscach, gdzie jeszcze prawie zupełnie nie ma wędkarzy. Ale – przede wszystkim – o rozmiarze Palometonów. Legenda głosi że 10kg nie budzi zdziwienia, zdarzają się ryby 20+. Zupełne Sci-Fi, w hiszpani 4-5kg to piękna ryba, a 10+ to raz w życiu, jak się Posejdon postara.
    To miejsce to Dakhla. Położona praktycznie na samym końcu Sahary zachodniej – regionu okupowanego przez Maroko. Na wybrzeżu Sahary, gdzie pustynia styka się z oceanem, tuż przy Zwrotniku Raka. Legenda głosiła, że to koniec świata, miejsce całkowicie niedostępne. Jedna droga, i to taka bardziej offroad (Hiszpanie jeżdża tam quadami i 4x4). Ponad 2 tysiące kilometrów z Tangeru, który jest po drugiej stronie cieśniny, 30km od miejsca które nazywam domem. Rzeczywistość wygląda trochę inaczej ale o tym przeczytacie dalej.
    W 2015 – nie pojedziemy bo za późno na planowanie wyprawy. W 2016 – nie pojechaliśmy bo była próba z biznesem gajdingowym. W 2017 uciachałem sobie nogę, więc trochę słabo. W 2018 – nie ma bata, jedziemy. Mieszkam już częściowo w Andaluzji, dzieciaki jeszcze w Irlandii kończą szkołe, od 2019 przenosimy się na południe na stałe. Jednym słowem – idealny moment. Wczesną wiosną ruszają przygotowania. Z tego co wiemy najlepszy czas to ponoć wrzesień – październik. Celujemy na początek października, wtedy ponoć przysiada trochę wiatr. Organizuję ekipę, odzywa się kilku znajomych. Wstępny plan – bierzemy jakieś większe auto 4x4 i jedziemy całą ekipą, ze szpejem, kręcimy film. Kamery, drony, ogarniamy kogoś do nagrywania dzwięku, jednym słowem – poważna wyprawa. Jak myślicie, jak wyszło?
    Ze wstępnie zainteresowanych w marcu 7 osób w lipcu zostały już tylko 4. Chwilę później – jeden się żeni, drugi będzie mieć w przyszłym roku dzieciaka więc baba nie pozwoli na wyjazd „do islamistów”, a trzeci w zasadzie to pie... wędkarstwo i wstępuje do Salezjan. Już w tym momecnie zrozumiałem, ze wyjazd się nie odbędzie. Zostaliśmy z Pandą na placu boju sami, zagrzewając się do boju wzajemnie zdjęciami wrzucanymi na FB przez lokalnego gajda – Aliego. W tym czasie odzywa się do mnie Karim. Jest marokańskim wędkarzem, przewodnikiem samozwańcem, łowi bassy, może by potestował moje przynęty. Zaczynamy gadać coraz częściej, był raz czy dwa w Dakhli, palometonów nie połowił ale miejsce warte. Okazuje się, że na miejscu jest, a jakże, międzynarodowe lotnisko z bezpośrednimi połączeniami z wieloma miejscami w Europie. Dakhla okazuje się być mekką kitesurferów, doprowadzono właśnie nową drogę, jest coraz łatwiej. Narada z Pandą – autem nie pojedziemy, koszta wyprawy dzielone na 2, a nie na planowane 5 osób są po za zasięgiem. Opcja samolot, którą wybiera Panda – można, bilety to 600e. Trochę srogo, tyle kasy nie mam. Wybór staje się coraz jaśniejszy – albo wymyślę „coś” albo nigdzie nie pojadę. Pewnego ranka gdy coraz bardziej godzę się z poddaniem, wzrok pada na wiszący na ścianie rower. Fat Bike na gigantycznych kołach, używam go do rehabilitacji i ciśnięcia w celu zmniejszenia bebzona. Wielki, powolny, opory toczenia bonusowe do chudnięcia. Może by tak?
    Szybkie przejrzenie mapy. No jest to wykonalne. Niecałe 2200km. Nie powinien być aż taki problem. Ile można na rowerze w dzień przejechać. 50km? 80km? Jak się naszykować do tego? Dalsze grzebanie w necie – sa relacje ludzi którzy zrobili tą trasę, da się. Można w miesiąc tam dojechać. Noclegi w namiocie, gotowanie po drodze, taka idea. Zaczynam przygotowania. Ze znajomego sklepu dla Fat Bike ściągam bagażnik, właściciel czytając co planuję do paczki dołącza serwisówkę – zapasowe opony, dętki, szprychy. Tutaj mała dygresja – ci co sami są cyklistami więdzą doskonale, jak ważne jest zredukowanie wagi i oporów toczenia. Ja wybieram się marketowym rowerem za 500e, sam rower to 16kg. Zapasowa opona – półtora kilo. Szpej kampingowy, namiot, szpej do spania, szpej wędkarski – gotowy „do startu” rower waży ponad 50kg, nie ma opcji podnieść dziada samemu. Zaczynam planować trasę – z Tangeru przez Larache i Casablanca jadę do Karima, mieszka przed Safi. Później do Agadiru – i tam zacznie się trudno, bo potężne góry. Przez Tiznit do Laayoune, tam juz tylko 550km przez pustynię i już jestem. Tak tak, śniadanie jem na kolację i mleko ma najszybszy transport . Bilety promowe kupione, wybiła godzina porannego startu na pierwszy prom do Maroka. Umówiony z Pandą jestem za ponad miesiąc, ma dolecieć samolotem (jak masz kasę nie masz czasu, jak masz czas nie masz kasy, jakoś tak to zawsze wychodzi). Na plus – do promu mam z domu półtora km. Na minus – bladym świtem jak wyprowadzam rower na klatkę, z wielkim hukiem łamie się mi nóżka od roweru i cały sprzęt, z garami, wędkami itd niczym lawina schodzi pół piętra niżej. Dobry start, nie ma co. Jest jeszcze ciemno, gdy z lekkim strachem wyruszam z domu na prom. Tam lekki zonk, koleś na rowerze, nie wiadomo czy mam jako pieszy, czy jako samochód/motor. Rozmiar roweru wyjaśnia sprawę i stoję między motorami udającymi się szlakiem rajdu Dakar.
     


     

    Niemcy, Francuzi, Hiszpanie. Wszyscy z pytaniami co za dziwny motor. Gdy okazuje się, że silnik to ja, brwi idą lekko do góry, trochę kręcą z niedowierzaniem głowami. Byli tam już kilka razy i niezbyt widzą całą trasę rowerem. A tam, siusiak się znają na polskim hip-hopie. Niemcom ufać nie można, Francuzi się wszystkiego boją. Jakoś to będzie, pocieszam się w duchu, choć lekko mi rura mięknie. Rower wprowadzony na prom z pomocą obsługi, można ruszać.
    Przed śniadaniem prom dobija do portu w Tanger. Niestety, w Tanger – MED. Okazuje się, że są dwa porty Tanger, oddalone od siebie o bagatela prawie 50km po górach. Cały plan dnia wywraca się do góry nogami. Najpierw wysyłają mnie na przejście dla pieszych, gdzie z uporem celnicy chcą prześwietlić mój rower. Mija godzina sapania, wpychania roweru w rentgen, przewracania oczami i dyskusji przez google translate. W końcu – nie da się, wracaj na drugę stronę portu na przejście samochodowe. Auta z promu pojechały, mam wszystkich celników dla siebie. Trzepanie, sprawdzanie papierów i odpytywanie. Po co do Maroka kawaler przyjechał? Na ryby. A gdzie na ryby? Dakhla. Ale tam nie ma ryb, to przecież tutaj niedaleko w górach (jakaś wioska o podobnej nazwie). Nie, to nad oceanem. TAM jedziesz? Poruszenie, rozmowa, w reszcie szef zmiany twierdzi że jestem szalony albo głupi skoro chcę aż tam na rowerze jechać. Papiery podbite, już wyjeżdżam, już dobrze... STOP! Krzyczy za mną Szef. Groźna mina, mam wracać. Zapomnieli sobie ze mną selfe zrobić. Panie, nikt nam nie uwierzy jak to opowiemy. Jeszcze chwila rozmowy, okazuje się że to jednak rower nie motor, nie ma silnika, koleś bez nogi... Wariat. Jeszcze grupowym wysiłkiem wypychają mnie celnicy na stromą górkę za przejściem i już toczę się dostojnie. Droga straszna, ciężarowka za ciężarówką (całe Maroko to jeden wielki plac budowy), pył, huk, ledwo się mieszczę poboczem. 15km dalej świta mi, że może to nie był dobry pomysł, bo do samego Tangeru nie dojadę przed wieczorem a co dopiero dalej. Mijam zaparkowany na poboczu pickup. Dwóch wesołych ziomków w białym HiLuxie. Szybka nawijka, mówią po angielsku. Pewnie, mogą mnie do tangeru zawieźć, to jeszcze 30km i straszne góry. Z trudem we trzech ładujemy moje koromysło na pakę. W trakcie jazdy prawie wypadam oknem, facet nię schodzi poniżej 80km/h. Droga bez pobocza, śmigają tak wszyscy – ta podwózka to był jednak dobry pomysł. Przed samym Tangerem rogatki z policją, wysadzają mnie kilkaset metrów przed, „żeby nie było problemów”. Przebicie się rowerem przez Tanger to wyzwanie same w sobie. Mimo oczu wokół głowy samochody pojawiają sie z każdej strony, spychają z drogi, zajeżdżają, ludzie włażą. Wczesnym popołudniem wypluwa mnie huk i smród tego miasta.
     


     

    Pędzę z oszałamiającą prędkoscia 20km/h, nadrabiam kilometry. Plan na dzisiaj to dojechać do Asilah. Niestety start z innego portu skutecznie krzyżuje zamiary, mam do celu 20km kiedy słońce jest już tylko dwa palce nad horyzontem. Im bliżej do zachodu tym agresywniej jadą auta. Wszyscy w dzikim pośpiechu, o ile wcześniej auta zostawiały sporo miejsca, to teraz mimo świateł, odblasków i kolorowych chorągiewek mijają mnie naprawdę na żyletki. O ile osobówka jeszcze jakoś, to cieżarówka Mitsubishi jadąca 80-90 wymijająca mnie na kilkadziesiąt cm prawie zmiata mnie z drogi. Po którejś takiej przygodzie decyduję zakończyć dzień wcześniej i w ostatnim blasku słońca zjeżdżam na plażę rozbić namiot. Lokalni rybacy pilnujący łodzi dość szczegółowo wypytują mnie po arabsku, nie mam pojęcia o co. Zrażeni bezproduktywnymi pokrzykiwaniami i moimi próbami z angielskim czy hiszpańskim idą po „szefa”. Z namiotu wychodzi facet w mundurze. Okazuje się, że to jednostka Royal Marines, pilnują plaży przed „inwazją z Hiszpanii” więc pojawiający się po zachodzie ziom mówiący po hiszpańsku nie jest im w smak. Ogólnie rozmowa zmierza w stronę „zdupcaj pan z tym namiotem”, szczęściem nie będąc w stanie się dogadać – dzwonią do szefa szefów. Ten trochę mówi po hiszpańsku, szybko zakumał że jednak ten mój hiszpański to 50 słów na krzyż. Skąd jestes? Z Polski. A! Polak! To bez problemu, możesz zostać na noc – daj telefon dowódcy. Sytuacja szybko się zmienia i wojacy pomagają rozbić namiot, rozkulbaczyć rower, przynoszą herbatę. Pierwszy raz w tej podróży spotykam się z tym jak mili dla obcych sa Marokańczycy. Tuż przed zaśnieciem odwiedza mnie ich szef, pokazuje SMS od swojego szefa tłumaczony na polski – „Przepraszać za problem, Śpij dobrze, jedź rano żeby nie był problem”.
    Pierwszy poranek w Afryce i z trudem wytaczam się z namiotu. W każdy staw wrzucone muterki, w krzyżu bonusowo dosypali mi trochę tłuczonego szkła. Połykam powoli kilometry, mijam pierwsze wielbłądy, piękne plaże, co kilka km przy drodze stoiska pełne arbuzów – gigantów i melonów.
     


     
     
     
     
     
     
     

    Samo Asilah okazuje się być całkiem ładnym miastem. W lokalnym sklepiku usiłuję kupic jakieś śniadanie, nie ma sprzedawcy. Na nieśmiałe Hello? wychyla się fryzjer drzwi obok i po angielsku zapewnia, że zaraz ze mną będzie. Chwila rozmowy, poleca dobre jedzenie. Zaprasza na zjedzenie śniadania do stolika przed wejściem do sklepu. Jest lokalnym imamem, na górze ma miejsce do modlitwy, na dole sklep i strzyże ludzi. „Zostań dłużej”, zachęca. Długa droga, muszę jechać. Ech, wy młodzi, zawsze gdzieś się spieszycie. GPS pcha mnie przez część starego miasta, po którymś z zakrętów laduję na targu. Szok to mało powiedziane. Wbija mnie w ziemię. Setki ludzi cisnące się dość wąską ulicą. Po obu stronach kramy zawalone towarem. Chwila nieuwagi i porywa mnie ludzka rzeka. Hałas, smród ponad najśmielsze oczekiwania, ścisk, a w tym ja, ugotowany niedźwiedź ze wschodu, z rowerem załadowanym sakwami. Prowadzę rower i zaczynam sie ślizgać. Ulicą powoli płynie cuchnąca maź. Ze straganów kapie krew z mięsa, rozpuszcza się lód pod rybami, patroszonymi i skrobanymi na miejscu. Potłuczone jajka, przegniłe owoce – wszystko zrzucone na ulicę, wymieszane setkami stóp w breję zawierającą wszystkie możliwe zarazki, od wąglika po heinego medina. Część mojego mózgu odpowiedzialna odczuwanie dawno temu w lekkiej katatonii kolebie się sieroco w kącie głowy, część odpowiadająca za przetrwanie przejeła kontolę, ani chybi to mózg gadzi, bo wydając z siebie skrzeknięcia usiłuję omijać co wieksze kałuże tej materii. Modląc się o to, żeby nie zaliczyć w tym gleby i żeby nie przelało się przez sandały. Przecież skaleczenie w tym czymś to sepsa w kwardans, koniec bajki, zostanie położyć się i niech mnie zagniotą tymi arabskimi cichobiegami, które każdy nosi tu w defaulcie. Tłum wypluwa mnie po drugiej stronie targu, nie jestem pewien czy minął kwadrans czy godziny. Mijam kilka przecznic, powietrze znowu nadaje się do oddychania.
    Kolejne kilometry gór, podjazdy po 6-8km, w 36 stopniach – samo złoto. Na jednym z podjazdów z naprzeciwka ciśnie w dół ciężarówka. Zza niej wyskakuje kolejna, i mimo że kierowca doskonale mnie widzi – idziemy na czołowe, facet tnie moim poboczem. W ostatnim momencie uciekam do rowu, przewracając się z całym szpejem. W locie jeszcze przednią zębatką rozprówam sobie piętę. Zbieram sie trochę jak z leja po bombie. Rower cały, proteza cała, po za poobijaniem i rozwaloną piętą ja też w sumie jestem ok. Czyszczę noge na ile się da, sklejam super glue, zbieram zabawki i cisnę dalej. Wreszcie mordercza góra się kończy.
     
     
     
     
     

    Urok jazdy rowerem to omijanie obwodnic, autostrad – zanurzasz się w wioskowych dróżkach, jedziesz trasą zupełnie nie-turystyczną. Przejeżdżam przez pierwszą wioskę w „afrykańskim” stylu – jeden asfalt, w bok odchodzą uliczki udeptane w czerwonej ziemi, wszędzie pył, śmieci, plastik. W wioskowym sklepie dokupuję jedzenie. Naprzeciwko chata zbudowana z drewna, utkanego plastikową folią. Cała pokryta powiewającymi na wietrze plastikami, z dachem przywalonym oponami. Obok bawi się gromadka dzieci, tak na oko 3-5 lat, doglądana przez staruszka, na oko mającego ze 120 lat, jak nie lepiej. Przed nimi leży potrącony pies. Flaki wylewają się z brzucha na rozgrzaną ziemię. Smród aż w oczy szczypie. Widać, że leży tak kilka dni, zaczyna się już ruszać. Nikt nie zwraca na to uwagi, świat zupełnie postapokaliptyczny. Na tym wyjeździe zalicze już tylko jedno gorsze miejsce. Zjeżdżam z gór w stronę Larache, trochę ma na dziś dość. Mijam rogatki, odpytywanie przez policję skąd i gdzie, spisują dane i sunę dalej. Ten dzień to jakaś kumulacja, gdy dojeżdżam do centrum mija mnie gość na skuterze. Na żyletki. Pędzi, przejeżdża może 50m, z boku wpada na niego passat. Skuter zamienia się w chmurę odłamków, facet leci, uderza o ulicę, wydaje się że słyszę jak łamią się mu nogi, sunie jeszcze kawałek z dziwnie wygiętymi kończynami zatrzymując się na krawężniku. Czas zaczyna płynąć z powrotem. Zbiegowisko, policja jest na miejscu w sekundy (stoją na każdym większym skrzyżowaniu). Nic tu nie pomogę, jadę z lekkim drżeniem dalej. Dzisiaj mam dość, szukam hotelu. Najpierw trafiam na dzielnicę rybacką, gdzie mam powrót doznań olifaktorycznych. Klnąc po cichu pod nosem w końcu trafiam do hotelu, centralnie na rynku miejskim. Dluższe przepychanki czy pozwolą z rowerem, w końcu płacąc prawie 4x lokalną stawkę dostaję pokój... na 2gim piętrze. Jeszcze tylko załadować rower, sakwy. Krótki spacer po mieście i padam na łóżko. Warunki w hotelu – czegoś takiego nie widziałem nigdy. Wybita szyba, ułamana umywalka, wspólna łazienka z obsraną podłogą. Brwi idą mi tak w górę, że mam je chyba gdzieś nad łopatkami. Trudno, jakoś to będzie, refund raczej nie dostanę.
    Kolejny dzień zaczynam od rozmów z lokalnymi kierowcami zatrzymywanymi na rogatkach. Jak wygląda trasa na Casablankę? „Łooo Paaaaniieeee” Ma być tylko gorzej, ścisk, intensywny ruch, sporo podjazdów. Odcinek Rabat – Casablanca to wg ich zeznań – słabo da się. Autobus? Nie wezmą cię z rowerem. Pociąg? O, to jest idea, ale do kolei masz kilkadziesiąt km od wybrzeża, jedź do Ksar, tam masz pociag – jedź od razu do Casablanca. W sumie – po wczorajszych przygodach nie jest to taka zła idea. Pięta uszkodzona podczas upadku jest gorąca, rwie bólem, spod superglue lekko coś sie sączy. Korzystając z wifi w knajpce wytyczam nową marszrutę. Niecałe 40km, nie jest źle. Pół dnia w upale, czuję się jakoś niezbyt. Droga prawie cała w budowie, pył i syf straszne. Z ciekawostek – i tutaj można już spotkać wspinające się na drzewa kozy. Niby atrakcja okolic Agadiru, gdzie kozy wspinając się po drzewach pożerają orzeszki arganowe. Kopi Luwak to słowo klucz jeśli chcecie wiedzieć z czego olej z nabożenstwem wcierają sobie w twarz wasze baby
     
     
     
     
     

    Gdy dojeżdżam na stację jest wczesne popołudnie. Ksar jest miasteczkiem wyjątkowo paskudnym. Wtaczam sie przez zrujnowane i zaśmiecone przedmieścia. Wchodzę na stację i w 3 sekundy wylatuję z niej na bucie. Gdzie się pchasz z tym rowerem. Z rowerem zakaz wstępu. Bez biletu zakaz wstępu. Bilet można kupic tylko na stacji. To nie sprzeczność i nie wymądrzaj się tym translatorem. Pan na wejściu ewidentnie znaczy terytorium warkliwymi komendami. Jak już się dowiaduje, że jestem „very famous journalista from Polonia” i jak to tak można niepełnosprawnych, tym razem jemu trochę rura mięknie i pozwala wejść, zastrzegając że i tak nigdzie nie pojadę z tym rowerem. Sprowadza do pomocy Osamę, który mówi po angielsku. Na nic moje tłumaczenia, nie da się. Trafiłem na start roku szkolnego i wszystkie pociągi załadowane po dach, tak samo hotele. Dobra, wzywają „szefa”. Tak chyba działa Maroko. Około 60 letni szef Mohammed nie jest zbyt szczęśliwy bo ma wolny dzień, ale że akurat był niedaleko... Szef usiłuje zagadać z kierownikiem pociągu, już jest nadzieja, już jest blisko i... nic z tego, nie ma gdzie zabrać roweru. Jedź autobusem. Z rowerem? Pytam. Spoko, zagadam, zapłacisz extra to wezmą i rower. Idzie ze mną (jego wolny dzień!) na dworzec autobusowy. Szuka autobusu dobre 20 minut – nici z tego, wszystkie pełne łącznie z miejscami stojacymi. Ma być wolne miejsce w autobusie o 4 rano. Trochę słabo. Mohammed mówi żeby się nie martwić, zaraz znajdzie mi hotel. Po wczorajszym hotelu trochę słabo to widzę, ale nie ma innej opcji. Cały wieczór krąży ze mną po mieście szukając wolnego pokoju – nici. Wszystko zajęte, ten jeden dzień w roku. Po drodze opowiada o sobie. Z dumą podkreśla, że jest berberem, oryginalną ludnością tych rejonów, „nie to co arabowie”. Wiedząc, że jestem z Polski prowadzi mnie na lokalny cmentarz katolicki, pozostałość po kolonialiźmie. Mały kościół i cmentarz którym opiekują się lokalnie. „Hiszpanów już nie ma, to dobrze, ale do zmarłych nie mamy pretensji, opiekujemy się jak naszymi”. Wątek kolonialny pojawia sie jeszcze kilkukrotnie w rozmowach z Marokańczykami. Z Polski kojarzą Lewandowskiego i ... to że Polska nie miała nigdy kolonii w Afryce. Zaskakujące jest jak dobrze ludzie reagują na hasło Polska, zupełnie inaczej niż na zachodzie. Mimo spędzenia na wysłaniu mnie z miasta pół dnia wygląda to słabo, w końcu Mohammed trochę skrępowany pyta – a nie wolałbyś zatrzymać się u mnie? Nie mam dużo miejsca ale hotelu nie znajdziesz, poznasz moją rodzinę. Jak możesz rzuć trochę kasy, kupimy dobre żarcie żeby żona nie sapała, a i tak wyjdziesz lepiej niż w hotelu. Trochę mi głupio, jednak coraz gorsze samopoczucie, boląca gira, zupełne zmielenie dniem - odpowiedź może być tylko jedna. Wciągamy mój rower na pietro budyneczku. Spotykam jego żonę i zaciekawione dzieci, takiego ufo jeszcze nie mieli. O 4 rano mój gospodarz odstawia mnie na bus do Casablanca, bez jego umiejętności nigdy nie dostałbym biletu, negocjacje z kierowcą i jego pomocnikam (coś jak konduktorzy w autobusie, każdy obsługuje jedno wejście). Wciskamy do bagażnika rower i sakwy i z najwyższym trudem udaje się go przekonać żeby jednak się nie wygłupiał i wziął ode mnie kasę za bilet i... znika w oknie klekoczącego gruchota którym ruszam do Casa.
     
     
     
     
     

    Zanim jednak dojedziemy do Casablanki autobus zalicza każdą wiochę po drodze. Z okna obserwuję jak sączące się siatło budzi do życia Marokańskie wsie i miasteczka. Dzieciaki idące do szkoły z buta, w autach, jadące na osiołkach, rowerach. W końcu dojeżdżamy do Rabatu, tutaj dłuższy postój. Na pokład wchodzi cała plejada osobliwości, każdy usiłuje coś sprzedać. Dziad w stroju Sarumana sprzedający świecące i grające piłeczki. Baba jęcząca potrząsająca kubeczkiem. Wszelkiej maści niepełnosprawni z klapkami, batonikami, puszkami i odpustową chińszczyzną. Na samym końcu bocznym wejściem wskakuje dziad proszalny. Spojrzenie złowrogie, jednak z przebłyskiem geniuszu Januszyzmu, pędzi przez autobus z dziwnym czymś w łapie, świecać oboma zębami. Za cholerę nie wiem co się drze, jednak w autobusie wybucha panika. Baby we wrzask, zasłaniają twarze dołem burki, faceci w popłoch, drze się kierowca, ryczy silnik, obok autobusu ryczy osioł. Allah odmieniony przez wszystkie przypadki i w każdej dostępnej tonacji. W tym całym bigosie ja z wielkim WTF na twarzy. Znowu czas zwalnia, facet coraz bliżej. Przedmiot w ręce okazuje się być workiem płynnego gówna, facet grozi oblaniem wszystkich jeśli nie dostanie kasy. Siedzę kilka rzędów za środkowymi drzwiami, facet jest tuż obok, gdy schodkami z dołu wskakuje jeden z pomocników. Łapie go za bety, łąpie za rękę z gówno-bombą i wywala z autobusu. Dziad długim loopem frunie po schodach, najpierw trafia gównobombą i na tak naszykowane lądowisko wpada z impetem sam. Osioł zdupca w przerażeniu, rozbryzgi na wszystkie strony, dziad w tym umazany. Pomocnik wraca na pokład, szczerzy do mnie zęby. „We do not negotiate with terrorists” mówi z akcentem niczym Schwarzenegger w pierwszych filmach i zadowolony z siebie idzie do kierowcy żeby zamknąć drzwi. Ruszamy wreszcie dalej.
    Casablanca na start wygląda dość słabo. Ląduję na jednym z dworców dla „tanich przewoźników”, zaśmieconym parkingu na obrzeżach miasta. Jestem na północnym krańcu, muszę przebić się na południe i zrobić kilkadziesiąt km, tam mam nagrany camping. Pierwsze jednak to apteka, noga boli coraz bardziej. Długa dyskusja, prośby i ... wzywanie szefa, zgadliście. W końcu dostaję mimo braku recepty paczkę antybiotyków o szerokim spektrum, jakieś odkażające maści itd, będzie dobrze. W miarę jak przedzieram się przez miasto widze postępującą zmianę – rozwał, syf i zwały śmieci zastępowane są coraz czystszym i normalniejszym dla Europejczyka widokiem. Przejeżdżający super nowoczesny tramwaj aż mnie podrzuca z wrażenia. Kontrast z widokami sprzed godziny trochę jakby prom kosmiczny startował z Biskupina. Centrum jest wspaniałe, w pełni nowoczesne Europejskie miasto. W prześwitach miedzy budynkami widzę powoli meczet, chyba największy na kontynencie. Jeszcze dobre 5km nim do niego dotrę i musze przyznać, że wbija w ziemię rozmachem.
     


     

    Z placu przed meczetem wypędza mnie ochrona, nie ma zwiedzania dla podejrzanych typów. Gdy ogarniam się przed wejściem podchodzi jakiś typ, zaczyna wypytywać po angielsku. Obaj nietutejsi, po chwili rozmowy okazuje się być pielgrzymem z Czeczeni. Niedawno skończył 20 lat i ruszył na pielgrzymkę odwiedzić ważne miejsca dla Islamu. Rozmawiamy dłuższą chwilę, opowiada o trasię jaką przebył, ja o trasię jaką planuję. Na odchodnym bierze mnie za rękę i wciska dolary. Zdębiałem zupełnie. Masz, przydadzą ci się po drodze, jeszcze zobaczysz. Wykręcam się jak mogę, że naprawdę w okolicy 500m od nas każdemu bardziej przyda się te 20$, ale ziomek z Czeczeni nie ustępuje. Jest na pielgrzymce, to jego obowiązek jak mówi. Żegnamy się miło i ruszam dalej.
     


     

    Daję znać Karimowi że jeszcze circa 2 dni i jestem. Droga z Casablanca jest o dziwo prawie pozbawiona przygód, nie licząc chyba El Jadida. Do tego miasta pędzę średnio 17km/h. Słuchawki zgubione dawno temu, zostaje głośnik na BT. Mijani Marokańczycy reagują Mam tam zaklepany camping, nadrobiłem autobusem prawie tydzień drogi więc toczę się już na większym luzie. Na wjeździe do miasta jak zwykle kontrola na rogatkach. Pytam o camping, policjant chyba nie do końca rozumie i kieruje mnie do hotelu. Przed wejściem lekki zonk, hotel lekko ponad mój budżet i styl. Szkło, marmury, portier w drzwiach spogląda z obawą na jednonogiego trola z rowerem, jeszcze zechce wleźć. Przed wejściem parkuje jakiś młody ziom, więc od razu zagaduję czy wie gdzie camping. Niezbyt mówi po angielsku, ale pyta skąd jestem. Gdy słyszy Polonia rozjaśnia się uśmiechem – O, to będzie nam tak łatwiej, mówi do mnie po polsku. Powiedzieć ze wbiło mnie w ziemię to jak nic nie powiedzieć. Jaka jest szansa, że zupełnie przypadkowy człowiek na ulicy mówi w twoim, w dodatku jednym z najrzadszych i najtrudniejszych języków? Studiował w Polsce medycynę kilka lat, woła kumpli i z dachu odzywa się po polsku kolejnych kilku ludków – jego ekipa ze studiów, pracują razem. Żałują, że właśnie zaczynają zmianę, ale wyposażony w namiar na dobrą budżetową restaurację i camping ruszam dalej. Droga do Karima przebiega całkiem udanie, cała trasa biegnie miedzy wysokimi trzcinami, droga w rozjechanych żmijach. W życiu tyle tego nie widziałem.
    Docieram do Karima tuż przed zachodem słońca. Miejsce – bajkowe. Duże gospodarstwo na którym mieszka, prowadzone przez brata i jego żonę, z Karimem orbitującym wokół i ojcem Karima mieszkającym w kanciapie. Pierwszego dnia odwiedzają ich znajomi z Casablanca, spora ekipa i spać idziemy dopiero przed świtem. Sporo informacji o tym jak wygląda życie z punktu widzenia młodych ludzi z Maroka, dość przygnębiające to w sumie. Całą drogę, praktycznie każdy Marokańczyk młodszy niż ja po kilku zdaniach przechodzi do – „Czy możesz pomóc mi wyjechać do EU”, „Czy wiesz jak mógłbym dostać sie do Europy?”. Z tego co mówią – perspektyw brak, krajem zarządza kilka rodzin, pełna desperacja podsycana obrazkami z telefonów, w które non stop się wpatrują. Paszport dostac bardzo cieżko jak jesteś biedny i mieszkasz na zadupiu. Do UK, do Francji, nawet do Niemiec, byle tylko przedostać sie do Europy, jak najdalej od tego miejsca. Jednocześnie – Maroko to najlepszy kraj do życia, najpiękniejsze plaże, najlepsze jedzenie i król który jest mądry i wspaniały, niczym portrety z minionej epoki wiszą też i jego w dosłownie każdym sklepie/stacji/dworcu. Trochę cieżko tą sprzeczność zrozumieć. Jednak poziom rozgoryczenia i frustracji jest aż uderzający, w dodatku większość o swoją sytuację oskarża nie rząd/króla a EU/USA. „Bylibyśmy potęgą gdyby nie knowania Jankesów, Izraela i Europy”. Z tego co słyszę z rozmów z nimi na południe jest już tylko gorzej. Nie wiem jak Europa planuje sobie z tym poradzić, jednak poziom frustracji tam, bieda ale tez i nadciągająca coraz poważniejsza fala głodu i rosnace w siłę nowe państwo islamskie w Mali na moje zrozumienie będzie potężnym problemem za kilka lat. Mówimy o setkach milionów młodych ludzi, dla których chyba coraz bardziej jedyną szansą na przyszłość wydaje się ruszyc na północ.
    Wreszcie ryby! Tak, podobnie pomysłałem i ja kiedy następnego dnia mieliśmy o świcie ruszyć łowić potężne seabassy, które według opowieści Karima zamieszkują jego okolicę. Rzeczywiście – łowi bardzo duże ryby, przy czym każda dostaje w palnik, do wora i na targ, bo są uważane za przysmak. Jest to zjawisko powszechnie spotykane, sporo miejsc skupuje ryby w mniejszych wioskach i dostarcza je z zyskiem na stoły w dużych miastach. Z jednej strony ciężko ich winić, alternatyw zarobków zbyt wiele nie ma, z drugiej strony sam nie wiem czy telefon za 800e jest aż tak niezbędny do życia. Gdy wczesnym popołudniem docieramy na plażę położoną za domem – zapiera dech. Przepiękny złoty piasek, naprawdę idealny (ciut grubszy niż ten który znam z Hiszpanii), nie podrywany w powietrze mimo dobrych 30km/h. Niebieskie morze i fale z rykiem załamujące się w strefie przyboju. Poszliśmy ot tak, na przeszpiegi, bez sprzętu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Na miejscu łowi wujek Karima, starszy Pan, wyposażony w nie wędki, a jakieś katapulty dalekiego zasięgu. Mają po 6m, miota tym w okolicy 100m. Uzywa zarówno cześci krabów jak i morskich robaków, gdzie nie pojedziesz duch „meppsa z gnoju” czyli dżdżownicy będzie towarzyszyć. Upał mimo wiatru robi się nieznośny, wracam na jedzenie, spotkać się z rodziną Karima i szykować na wieczorne łowy.
     


     
     
     
     
     
     
     

    Zaraz po przyjściu wzywają mnie do siebie Ojciec i Brat Karima. Obaj są postaciami niesłychanie sympatycznymi, szczególnie z ojcem Karima udaje sie spędzić sporo czasu. Starszy już człowiek, w przeszłości żołnierz, podobnie jak brat Karima, chcą ze mną pilnie porozmawiać po usłyszeniu mojego planu podróży. „Chyba zwariowałeś”, słyszę przetłumaczoną wypowiedź. Wrześień jest najgorętszym momentem w roku. Plus moment kiedy żmije migrują „na tarło” – wg ich opowieści w dalszej trasie, w okolicach Agadiru robi się naprawdę niebezpiecznie, co roku w tym sezonie ludzie giną od ukąszeń w szyję czy reakcji alergicznych na jad. Ale, wg ich opowieści – najgorszę są psy. Stada bezpańskich kundli liczące po kilkadziesiat sztuk. O ile w innych okresach polują za dnia i śpią w nocy, o tyle w tym gorącu polują głównie nocą. „I jak to widzisz?” pada pytanie. „Rozłożysz namiot i będziesz spać? Przecież one znjadą Ciebie migiem, a jeśli nie będziesz uzbrojony to mozesz mieć duży problem”. Trochę zwężają sie mi oczy, jakoś niezbyt chcę wierzyć w opowieści grozy. Ale po chwili widzę ze mówią całkiem serio. „Noc na pustyni, w tym czasie? Służyłem tam w wojsku. Może, z kałachem, no może. Ale bez światła, bez ognia, bez broni? Z dala od ludzi? To się naprawdę źle skończy. Gdybyś jechał wiosną, albo w połowie października jak jest chłodniej, to wtedy bez problemu, ale teraz?”. Widać, że nie żartują, z resztą później sam tego doświadczyłem. Karim opowiada, że gdy jechał do Dakhli autobusem i na przystanku poszedł po świeżą wodę morską do krabów, to ledwo wrócił – gdyby nie znajomi którzy grupą poszli go szukać byłoby źle, bo już go psy otoczyły. Zapala się mi światełko – jechałeś tam autobusem? No tak, jest autobus, jedzie całą długość kraju z Tangeru do Dakhli. Dodatkowe połączenie z Agadiru. Ok, plan B wyłania się całkiem realny. Bilet do Dakhli z Tangeru kosztuje między 60 a 80e, zależy od przewoźnika. Trasa trwa co prawda dwa dni, ale to nie problem. Problemem natomiast jest, że mam w Dakhli być za 3 tygodnie, nie za 36h. Szybka decyzja – wracam do Hiszpanii, zostawiam rower, siedzę tam dwa i pół tygodnia i wracam autobusem. Przyjadę tydzień przed Pandą, bo Karim też rusza w tamtą stronę. Ma miejsce u znajomego, jest gdzie sie zatrzymać. Dobra, decyzje podjęte, można jechać na ryby. HW mamy za dwie godziny, warto by ruszać bo mamy ok 10km na rowerach na miejsce. Karim „musi jeszcze coś zrobić”, na bank o 3 wyruszymy. Siedzimy z ojcem Karima, opowieść o rodzinach, dzieciach, wszystko na migi i używając translatora.
     


     
     
     

    Mija 3, mija 4, po piątej idę sprawdzic czy człowiek żyje? Siedzi, gra na telefonie. Pytam się czy jedziemy nad wodę? „Man, wysoka woda była godzinę temu, po co teraz?” Hem. No dobra, wreszcie koło 6 ruszamy chociaż zobaczyć miejsce, jutro z rana chcę wracać do siebie. Dojazd zajmuje nam chwilę, przyjeżdżamy tuż przed zachodem słońca. Miejsce wygląda rewelacyjnie, naprawdę mogę uwierzyć że wyjeżdżają stąd zacne bassy. Cóż z tego skoro jesteśmy w połowie pływu, wody prawie juz nie ma.


     

    Na rano Karim ustawia mnie ze swoim wujkiem, jeździ ciężarówą. Ładujemy rower na pakę i już chwilę później siedzę w autobusie do Tangeru.
     


     

    Kilka godzin później dojeżdżam do promu i późnym wieczorem jestem w chacie. Wiem, artykuł słabo wędkarski póki co, jednak nie sposób nie na pisać – zaskakuje mnie to nasze Elizjum (kto widział film wie o czym piszę, kto nie widział – warto zobaczyć). Naciskasz „czerwony przycisk” i ze środka Maroka jesteś praktycznie teleportowany do świata bezpieczeństwa, relatywnego dostatku, wszystko dzięki czerwonej książeczce z napisami Rzeczpospolita Polska i Unia Europejska. Coś za co przytłaczajaca większość ludzi których spotkałem przez ostatnie dni dałaby się pokroić w kawałki.
    Odzywam sie do Pandy, już nastepnego dnia o świcie młocimy wodę, dzień później zaliczamy jeden z lepszych wypadów na łodzi. Dwa tygodnie czekania mijają dość szybko.
    Kolejne podejście idzie dość szybko, prom do Tangeru, autobus do Casablanca, nastepny do Agadiru. Noc spędzona na dworcu w Agadirze to całkiem niezłe przeżycie samo w sobie. Rankiem pakuję się w autobus i ruszam w ponad dobową podróż. Początkowo jest jeszcze w miarę zielono, ale im dalej wjeżdżamy w góry robi się bardziej dziko.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Popołudniem mijamy Laayoune, stolicę Sahary Zachodniej. Miejscami na ulicach błękitne hełmy i białe 4x4 z UN na bokach, kontrole drogowe robią się gęste. Teraz jest spokojnie, ale od kilkudziesięciu lat trwa tutaj wojna domowa, z większymi lub mniejszymi przerwami dochodzi do wymiany ognia, porwań, ataków na siły marokańskie. Maroko doprowadziło też do jednego z największych kryzysów humanitarnych pod koniec lat 70, wypędzając setki tysięcy ludności Sahrawi i mordując (min zrzucając napalm na obikety cywilne, wioski rybackie itd) około 20 tysięcy. Nie dziwi też wymagane przy każdej kontroli zostawienie kopii paszportu (nie wpuszczą do autobusu bez 8 kopii paszportu), władze marokańskie starają się śledzić przemieszczanie obcokrajowców, turystyka stanowi ważną część wpływów i wszelkie problemy z turystami odbijają się bardzo na ich ekonomii. Ostatni przystanek przed noca, środek niczego. Z jednej strony po horyzont pustynia, z drugiej klif i ocean. Jak tylko odszedłem zrobić zdjecia – od razu pojawiają się kundle. Mając w pamiecie opowieści Karima i jego ojca szybko wracam, nim kilka sztuk zamieni się w kilkadziesiąt. Bladym świtem dojeżdżam do Dakhli, autobus wypluwa mnie zmielonego. Karim miał czekać – nie ma gościa Dzwonie – zaspanym głosem juuużżż sie zbiera. Wysyła mi pin na mapie i powoli drepczę w tamtą stronę. Dzisiaj dzień na ogarnięcie się, jutro od świtu ruszamy. Na którą wstajemy pytam? 4 rano man, trzeba być rano. Ok. O 4 zbieram sie z trudem – ekipa śpi. Ziom który miał nas wozić – nie przyjechał. O 5 pytam czy jedziemy – ekipa dalej śpi. Z trudem zaczyna się akcja koło 10, człowiek który miał być o 4 przyjeżdża wczesnym popołudniem. Ruszamy rozklekotanym antycznym wręcz Renault. Swoją drogą Dakhla to dość dziwne miejsce. W samym mieście dużo bardziej ekstremalna wersja kraju arabskiego niż Tanger czy Casablanca. Kobiety w burkach, bardzo dużo ludności napływowej z Mauretanii i Senegalu. Miasto znajduje się na końcu cypla, natomiast droga dojazdowa to obozy dla surferów, jeden za drugim.
     


     
     
     
     
     
     
     

    Kilka kilometrów dzieli kobiety zakutane od tych w bikini, światy zupełnie rozłączne. Tankujemy pierońsko drogie paliwo i dezelot sunie przez pustynie, dobre 90km żeby objechac zatokę, do ponoć najlepszego miejsca. Od miejsca gdzie zostawiamy auto jeszcze dwa kilometry po piasku i w końcu łowimy. Idź tam, rzucaj tu – zarządza mój gajd.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Młócę wodę to popperem, to jigiem, miotam tym dobre 70-80m. Dalej, musisz rzucać dalej słyszę. Karim łowi wędką ponad 4m, przyneta to, sam nie wiem co to, jakby cieżarek pomalowany na biało, z dodaną kotwicą. Ponoć że najlepsza przynęta tutaj. Wreszcie słońce obniża się, za godzinę będzie przypływ, kiedy nagle Karim zarządza że wracamy. Pytam się – może by zostać, przecież to najlepszy moment, i wiatr, i przypływ, i zachód słońca, przecież dopiero co przyjechaliśmy. Jedziesz czy zostajesz tutaj słyszę. Hm, dziwne to ale ok, nie mam wyjścia. Jedziemy do portu, tam mamy łowić sam nie wiem co. Karim mówi, że musi nałapac ryb na sprzedaż, nie ma tak łatwego życia jak Wy na zachodzie. Jakoś przechodzi mi ochota na łowienie, szwędam się z aparatem, obserwuję lokalnych rybaków. Z opon z traktora, obwiązanych folią styropianów tworzą coś w rodzaju bellyboata i wypływają tym naprawde daleko.


     
     
     
     
     
     
     

    Łowią głównie Korviny, sprzedają je na targu, jest to dla wielu z nich jedyne źródło utrzymania. Trzeba mieć cojones ze stali i naprawdę nóż na gardle żeby na coś takiego się pisać. Na pusto wracamy do domu, Rashid, nasz kierowca jutro nie może, ustawiamy się na pojutrze. Dzień przerwy spędzamy włócząc się po Dakhli. Nie jest to najbardziej urokliwe miejsce jakie widziałem, miałem jednak nadzieję że ryby wynagrodzą trudy.
     


     

    Atmosfera z Karimem robi się coraz trudniejsza, co chwilę przemowy o złych Europejczykach, naszej głupocie, rasizmie. Trochę już zaczynam odliczać do przylotu Pandy, hotel niestety wcześniej nie ma wolnego miejsca. Wreszcie wracamy nad wodę. Tym razem jesteśmy trochę wcześniej, jednak zaczynam też ich ciut cisnąć, uzgodnione że tym razem zostajemy do oporu.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    Kilometry przedzierania się przez piach i śmieci, jest tam plastiku niesłychana ilość, wreszcie jesteśmy nad wodą. Po drodze pytam sie czy nie wie czy tutaj są gdzieś skamieniałości, synowie zbierają, chciałem przywieźć im pamiątki a słyszałem że w okolicy tego pełno. „Skamieniałości?” pyta Karim. No, kości i zęby zwierząt sprzed milionów lat. Karima jakby ktoś szczypnął, odpala mu się agresor. „Jakie miliony lat? Świeta księga jasno mowi ile tysięcy lat istnieje świat, to są fałszywe kości wielkich zab podrzucone przez zdradzieckich zachodnich naukowców żeby podważać nauki proroka”. Musze przyznać, że to jest chyba zonk wyjazdu, bo jest to całkiem na poważnie. Na horyzoncie widzę ekipę łowiącą na spina, klienci Aliego. Niestety sugestie łowienia gdzieś dalej są zbywane. W końcu słyszę, że mamy wracać, bo przecież i tak nic tu nie złowię. Jakby na potwierdzenie w kolejnym rzucie, pod samymi nogami – eksplozja wody. Poper zostaje dosłownie zdmuchnięty kilka metrów od brzegu, ryba robi nawrót i z gwizdem zmyka od plaży. Chwilę trwa szarpanina, w końcu na plażę wyjeżdża palometon. Kurde, jakiś dziwny ten palometon, za cholerę palometona nie przypomina, wygląda bardziej na bardzo duże pompano.
     


     
     
     
     
     
     
     

    Chcę standardowo – szybkie foto i do wody, ale następuje dziki wrzask, jak można tyle mięsa zmarnować, czy ja wiem ile to jest kasy! Usiłuję coś nieśmiało, że moja ryba i chcę wypuścić jednak szybko wyjżeżdża karta – Albo ryba albo wracasz na piechotę. Ech, nawet tą radość udaje sie zdusić chłopakowi. Robimy kilka zdjęć, ryba dostaje w pałę i jest zakopana w mokrym piasku, dla ochłody. Mielimy jeszcze trochę wodę ale nic nie wynika, z rybą wykopaną wracamy do Dakhli. Okazuje się, że nasz leciwy dezelot ma w bagażniku wannę do ryb, wyłożona wokół styropianem, zasypaną lodem. Nawet odpływ w podłodze wywiercony, by woda mogła swobodnie wylewać się z auta. Objeżdżamy kilka skupów, w końcu Karim sprzedaje rybę za oszałamiające... 50 dirhamów, jakieś 4,5 euro. Trochę rośnie mi gul, bo jakbym wiedział to bym mu dał tę 5tkę i puścił rybę, ale co zrobić. Dobrze że już dzień później przylatuje Panda i mamy wolne w hotelu. Rano zabieram zabawki i zawijam się do hotelu, zostawiam rzeczy na recepcji i ruszam już solo na miasto. Odbieram Pandę z lotniska, ogarniamy na rano samochód. Oczywiście rano auta nie ma, po nękaniu telefonami przyjeżdża w końcu zaspany człowiek dacią z pustym bakiem. Oj, dobrze się zaczyna. Auto zgonowe, ale suniemy nim dzielnie na miejsca poprzednich wizyt, pierwszy dzień staramy się też odwiedzić kilka innych plaż.
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     

    3 dni miotania się z miejsca na miejsce i bez większych sukcesów (nie licząc belon) ale zaczyna nam się wyłaniać obraz łowiska. Ryby z pływem wchodzą w zatokę, widać że łowimy na miejscach na których już lub jeszcze ich nie ma. Trochę robi się ten wyjazd męczący, zaliczamy prawie-że czołówkę z tirem jadącym bez świateł, zwija nas policja by dać nam mandat za „serious crime” przekroczeniaich zdaniem prędkości o 10km. Trochę gadania, w końcu wypisują nam mandat na 12 euro. Idą z kasą i paszportami do „szefa”, a jakże. Przybiega mały wąsaty szef, drze się na biednego chłopaka z drogówki, który wlepił nam mandat. W efekcie dostajemy kasę z powrotem z prośbą, żeby nie mieć złych wspomnień z Maroka”. Bardzo odbiega to od wszystkich opowieści jakie znam o Marokańskiej policji.
    Pod koniec wypadu postanawiamy odwiedzić sam koniec cypla, wioskę rybacką. Jest to chyba najbardziej przygnębiające miejsce w jakim kiedykolwiek byłem. Bieda szokująca, chatki złożone po czesci z drewna, z kanibalizowanych części łodzi, owinięte folią, sieciami, starymi dywanami, wszystko by choć trochę odseparowac się od wiatru, zimna lub też upału latem. Zamiast piasku podłoże to wymieszane łuski, śmieci, plastik, żwir, kawałki ości, ryb, skóry rybiej. Smród aż oczy zachodzą łzami. Między tym całe rodziny – dzieci, kobiety gotują i piorą, rybacy z łodziami. Odpuszczam robienie zdjęć, choc miejsce jest naprawdę wstrząsające.
     


     
     
     
     
     
     
     

    Pod koniec łowienia wpada na nas Ali. „Co tam chłopaki, widziałem że tu łowicie. W złym miejscu stoicie, chodźcie bliżej do nas, tam gdzie łamią się prądy”. Spotykamy jego klientów – grupę Hiszpanów z katalonii, to ich ostatni, czwarty dzień. Jeden łowi, trzech leży na plaży. Mają dość, od holi są cali obolali, bolą ręce, plecy, mają dość.
     


     
     
     

    Ryby połowili do 15 kilo, większe urywały zestawy 60lb i szły w rafę. Zachwalają swojego gajda pod niebiosa, jeździli trochę po świecie ale to ich najlepszy wyjazd. Pokazują przynęty, jak łowią, swoje zestawy. No dobra, źle sie do tego zabieraliśmy, w sumie chyba lepiej że nie mieliśmy większej ryby – było by krótko i smutno.


     

    Ostatniego dnia odpuszczamy łowienie, dychawiczna dacia zdechała zupełnie i trochę boimy się zapuszczać nią na pustynie, spalone sprzegło śmierdzi aż sie źle robi. Panda odstawia mnie na nocny autobus, on ma samolot z rana. W Tangerze witają mnie sine chmury, wiatr siecze deszczem. Promy odwołane, do wieczora. Jeden prom płynie za 3h z Tanger Med, ale to 50km. Trochę mam już dość Maroka, nie uśmiecha się mi kolejna noc, tym bardziej że kończy się kasa. Szybko zbieram grupkę ludzi, ogarniamy taxi, ustalamy dość ekstremalną cenę i jak już mamy ruszać przybiega jakiś gościu z dzieciakiem na rękach, że on musi na prom, że z dzieckiem. Nikt za bardzo się nie kwapi ustąpić miejsca, jak to zwykle w takiej sytuacji wszyscy uczą się na pamięć zawartości portfela, telefonu i studiują swoje paznokcie. No dobra, wymotuję się ze zorganizowanej przez siebie taxi, niech jedzie. Zostaję sam na tym deszczu jak jakaś smutna... persona. Czas leci, zegar tyka, prom nie zaczeka. Udaje się mi znaleźć kilka osób podobnie jak ja odprawionych z kwitkiem, kolejna bieganina za taksówką, w negocjacje usiłuje wejść „Szef” postoju taxi podbijając cenę o 50%. Mija dobra godzina, robi się nerwowo, szczegolnie że w portfelu zostało mi całe 15e. Cisnę gościa żeby jednak jechał, on nie może bo deszcz pada. Ja wiem że pada, bo stoimy od godziny na tym deszczu i w zasadzie już by był z powrotem bogatszy o kilkaset dirhamów zamiast się targować. Mamy 5 osób, gotowi do drogi jego vanikiem. Facet kombinuje jak może, żeby jeszcze wyszarpać kasę, problem bo mam wędki w 2 składzie i takie wędki nie mogą jechać autem. Grzebię w dokumentach z nadzieją, że coś znajdę i – wypada mi 20$ od czeczeńskiego pielgrzyma, sprzed prawie miesiąca. 20$ rozwiązuje sprawę, teraz wędki już można, a jakże, dobry przyjacielu siadaj tu ze mną z przodu, co się bedziesz cisnąć. Z odpływającego promu obiecuję sobie że wrócę, wyrównam palometonowe rachunki mimo ze zmęczyło mnie to łowienie. Prawie całuję ziemię hiszpańską na powrocie.
    Rok później wracamy, tym razem do Aliego, tym razem dobierzemy się do nich jak trzeba, ale to już inna historia.
     

    Tekst i foto: Kuba Standera

  • Banjo
    Wstęp
    Od kilkudziesięciu lat interesuję się woblerami, a ich twórcami od dobrych kilku lat. W moim kręgu zainteresowań są twórcy, którzy w XX w. rozpoczęli swoją przygodę z ich wytwarzaniem. Staram się to wszystko spisać, kolekcjonuję woblery, robię zdjęcia, bawię się w detektywa, przeprowadzam rozmowy z twórcami lub osobami Ich znającymi. W kolekcjonerstwie nauczyłem się cierpliwości. Będąc w danym mieście zwykle pierwsze kroki stawiałem w sklepie wędkarskim pytając o woblery lokalnych twórców. Pozwoliło to na zauważenie pewnych faktów, którymi chciałbym się podzielić z Wami.
    To były trudne czasy dla twórców. Młodszym przypomnę, że nie było wówczas internetu. Sam w drugiej połowie lat 90. XX wieku uczyłem się na uczelni korzystania z poczty elektronicznej, a strony internetowe otwieraliśmy w trybie tekstowym, bo transfer danych, karty sieciowe i skończywszy na kartach graficznych komputerów mocno odbiegały od dzisiejszego sprzętu. Dziś trudno w to uwierzyć, ale tak było. Większość z nas nie posiadała własnego środka lokomocji i w związku z tym podróże wędkarzy po Polsce w celu poznawania nowych łowisk oraz wędkarzy były ograniczone. Zdarzali się zapaleńcy, którzy jeździli na Pomorze za trocią wędrowną, pstrągarze uganiający się za pstrągami, czy też łowcy głowacic, ale nie odbywało się to na tak szeroką skalę jak obecnie. Wszystko to nie sprzyjało wymianie informacji w tworzeniu woblerów. Ponadto dostęp do zagranicznych woblerów, które często były pierwowzorami dla tworzonych przez Nich rękodzieł, był utrudniony. A jak już podjęta została decyzja o tworzeniu pierwszych woblerów, to brakowało materiałów do ich wykonywania. Robiono je często z tego, co było dostępnego pod ręką.
    Okazało się, że ten brak wymiany informacji pośród twórców woblerów pozytywnie wpłynął na ich działania. Każdy musiał na swój sposób rozwiązać problem z wykonaniem pierwszych woblerów, a to sprzyjało kreatywności. I te różnice są zauważalne. Można się pokusić zatem o stwierdzenie, że w owych czasach występował regionalizm tworzenia woblerów w Polsce.
    Woblery
    Prawdopodobnie każdy łowiący ryby za pomocą woblerów zetknął się z wyrobami z Czarnego [6, 11]. Ich cechą charakterystyczną jest to, że wykonane ręcznie korpusy oklejane są tkaniną brokatową, nierzadko nazywaną szmatą. Jest to żmudny proces ozdabiania korpusów, ale bardzo efektowny. W Czarnem w ten sposób tworzyło znaczne grono wędkarzy. Pierwszy, który zaczął oklejać tkaniną korpusy woblerów był Lech Dylewski, chętnie udzielający porad młodszym kolegom.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wobler Lecha Dylewskiego
     

    W ten sposób powstała szkoła tworzenia woblerów w Czarnem. Jego uczniami byli: Piotr Kardas, Dariusz Kręcigłowa, Marcin Osowski, Dariusz Szyszka.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Dariusza Szyszki
     
     
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Marcina Osowskiego
     

    Swoimi sposobami tworzyli także Adam Bil, Zbigniew Kajtowski, Łukasz Sołowiej, Tomasz Kacpura, Andrzej Kumoch, ale nie raz konsultowali się z Lechem Dylewskim, czy też z Jego uczniami. W sąsiadujących miejscowościach z Czarnem także kilku wędkarzy tworzyło woblery oklejając tkaniną ich korpusy. Jednakże, może niektórych z Was zaskoczę informacją, to nie w Czarnem jako pierwsze powstały woblery, których korpusy oklejane były tkaniną brokatową. Najprawdopodobniej, powtarzam najprawdopodobniej tak zdobione woblery Lech Dylewski po raz pierwszy zauważył u Krzysztofa Greckiego ze Słupska, którego spotkał podczas łowienia ryb. Natomiast, czy Krzysztof Grecki był prekursorem takiego dekorowania korpusów woblerów, to tego nie wiadomo. Pytani Panowie o te zagadnienia solidarnie, ale wymownie milczą. W początkowym okresie tak dekorowania korpusów woblerów do Czarnego przybył Edward Jankowski, który z kolei nauczył się oklejać korpusy tkaniną brokatową od wędkarzy z Białegostoku [8].
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Edwarda Jankowskiego
     

    Niemniej należy podkreślić, docenić to, że to w Czarnem opanowano do perfekcji technikę oklejania korpusów tkaniną brokatową.
    Kolejnym szczegółem odróżniającym woblery z Czarnego jest płasko ustawione oczko mocujące tylną kotwicę. Ma to zapobiegać zaczepianiu się tylnej kotwicy o przednią, zwłaszcza w mniejszych woblerach. Warto wspomnieć także o malowaniu na czerwono miejsca osadzenia oczka mocującego tylną kotwicę. Nie jest to konsekwentnie stosowane, gdyż spotyka się woblery z Czarnego, w których oczko tylne jest pionowo ustawione, a „dupka” ogonka nie jest malowana na czerwono.
    Na ścianie wschodniej Polski również wędkarze łowiący woblerami wykazywali się kreatywnością w ich tworzeniu. Na pewno z tym regionem kojarzą się nam woblery Morel Team, zwane Morelkami. Wyróżniały się dekorowaniem korpusów.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Wojciecha Grocholi
     

    Były oklejane skórą ściągniętą z ryb a potem malowane [9] lub jedynie malowane z użyciem farb do szkła, ale w sposób bardzo charakterystyczny, rozpoznawalny. Malowanie odbywało się po wklejeniu steru do korpusu. Zwykle w większości woblerów innych twórców ster był wklejany po malowaniu korpusu. Morelki wyróżniały się także tym, że dwóch twórców z Bychawy: Andrzej Kułak i Rafał Bancerz wykonywali imitacje raczków oraz żab, przy czym były to całkiem inne konstrukcje, ale miały także jedną wspólną cechę. Ich woblery posiadały oczko mocujące linkę umieszczone w sterze i formowane było w taki sposób, że drut po zawinięciu oczka nie wracał do korpusu, tylko był ucinany tworząc pętlę.
     
     
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Woblery Andrzeja Kułaka
     
     
     
     
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Woblery Rafała Bancerza
     

    Imitacje ryb wykonywali Wojciech Grochola z Kraśnika oraz Krzysztof Łuczkowski z Lublina. Wojciech Grochola wykonywał także imitacje żab i raczków. Oczko mocujące linkę umieszczone w sterze wykonywał identycznie jak jego koledzy z Bychawy. Z kolei Krzysztof Łuczkowski znany był przede wszystkim z wykonywania łamańców, a zwłaszcza trój członowych imitacji minogów. Oczko mocujące linkę umieszczone w sterze formował podobnie jak większość twórców w Polsce, czyli po uformowaniu oczka drut wraca do korpusu.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Krzysztofa Łuczkowskiego
     

    Do grona Morel Team należał także Piotr Zieleniak z Niedrzwicy Dużej, który specjalizował się m.in.: w wykonywaniu imitacji żab oraz cierników.
    W Puławach kilku zapaleńców łowienia pstrągów potokowych w pobliskich rzeczkach musiało dopasować swoje woblery do warunków w nich panujących. Są to małe rzeczki, często z krótkimi dołkami, w których przebywały pstrągi. W takich warunkach nie zawsze pływający i wolno nurkujący wobler sprawdzał się zwłaszcza, gdy był krótki do jego poprowadzenia odcinek rzeki w pobliżu dołka. Zanim zanurkował na właściwą głębokość, to był już poza dołkiem. Wymyślili zatem wobler tonący ze sterem o dużej powierzchni, to pozwalało na szybkie jego sprowadzenie w głębinę dołka, a ster tej wielkości umożliwiał wyczuwalną pracę. Ponadto, w celu poprawy celności rzutów takim woblerem, był on obciążony w części ogonowej, co również było istotne aby trafić w pobliże dołka. Takimi woblerami mógł pochwalić się Andrzej Bełcikowski.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Andrzeja Bełcikowskiego
     

    Jego woblery charakteryzowały się również sterami w kształcie rynienki, co miało wpływ na zwiększenie pracy lusterkującej. Wycinał je z butelek dla niemowlaków.
    Warto wspomnieć, że woblery z drewnianymi korpusami i sterami w kształcie rynienki w początkach swojej twórczości wykonywał Marek Wieczorek ze Zwolenia, znajdującego się niedaleko Puław. Obecnie jego woblery znane są pod nazwą Siek. Także krakowscy twórcy: Janusz Czulak i Zbigniew Prałat tworzyli woblery (Krakuski) ze sterami w kształcie rynienki [3]. Stery w ich woblerach różniły się od puławskich grubością i metodą wykonywania. Były zdecydowanie grubsze i kształtowane w rynienkę po ich nagrzaniu.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Krakusek
     

    Wracając do puławskich twórców możemy jeszcze zauważyć, że woblery Roberta Choluja oraz Andrzeja Dobrosielskiego posiadały korpus w kształcie banana. Były to najczęściej woblery z dużymi, płaskimi sterami, wyważone na ogon, ale pływające.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Roberta Choluja
     
     
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Andrzeja Dobrosielskiego
     

    Podobieństw do woblerów puławskich możemy doszukać się także w woblerach usteckich, których twórcami byli Kazimierz Michalak oraz Sławomir Proczek. Ich woblery posiadają bananowaty kształt korpusu, duże płaskie stery, są tonące i wyważone na ogon. Zamiarem takiego wykonania woblera było szybkie jego sprowadzenie w pobliże dna oraz stabilna praca w rynnie. Ze względu na dużą odległość, ponad 600 km, pomiędzy Puławami a Ustką można założyć, że były one wykonane niezależnie od siebie przez twórców w tych miejscowościach.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Kazimierza Michalaka
     
     
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Sławomira Proczka
     

    Pozostańmy jeszcze na chwilę w Puławach, gdyż pod koniec lat 90. XX w. funkcjonowała firma TEX, której właściciel wdrażał w życie ciekawe rozwiązania konstrukcyjne woblerów [2]. Pierwszy model woblera był wykonywany w taki sposób, że zarówno korpus jak i ster były wykonane z jednego materiału, jako jeden element. Jego pierwowzorem był wobler indiański, często zwany jest „kaczką” ze względu na kształt steru.
     
     
     


     
     
     
     
    Woblery TEX
     

    Podobne woblery produkowała firma Rapa z Wrocławia. Drugim modelem jest wobler charakteryzujący się tym, że zarówno stelaż jak i ster były wykonane jako jeden element poprzez odpowiednie wycięcie i zagięcie blachy. Korpus ze styropianu był nakładany na stelaż podczas jego formowania na gorąco. Jak na tamte czasy było to nowatorskie rozwiązanie, które zostało opatentowane. W rowek stelaża można było umieścić świetlik lub dodatkowe obciążenie powodując zmianę charakterystyki pracy woblera.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler TEX
     

    Będąc po stronie wschodniej Polski warto wspomnieć o woblerach Stork z miejscowości Poniatowa. Co prawda korpusy są oklejane sreberkiem z opakowań po papierosach, co wielu twórców wówczas czyniło, ale są bardzo starannie wykonane i to, co je odróżniało, to posiadały gruby, polerowany ster.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Stork
     

    Łowcy głowacic oraz pstrągów potokowych w podkarpackich rzekach szybko zorientowali się, że stery z tworzyw sztucznych przegrywają z kamieniami osadzonymi na dnie zimnych rzek oraz ze szczękami głowacic. Ów problem rozwiązali stosując metal do ich wykonywania, czyli można wyróżnić stery mosiężne, miedziane, aluminiowe, z alpaki oraz wycięte z ocynkowanej blachy stalowej. Wśród twórców można wyróżnić: Janusza Wieczorka i Janusza Widła z Nowego Sącza, Krzysztofa Wójcika z Tomaszowa Lubelskiego, Tadeusza Ćwika oraz Jerzego Niewiarowskiego z Krakowa. Także twórcy Krakusków [13] wykonywali woblery z metalowymi sterami. Zaczęto również wykonywać woblery kilku częściowe, tzw. łamańce.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Janusza Widła
     

    Jednakże ze sterami metalowymi pojawiał problem podczas ich montażu do korpusów. Nie zawsze trzymały się trwale w wyciętym rowku ze względu na kłopoty z doborem właściwego kleju. Swoje rozwiązanie znalazł Jerzy Niewiarowski mocując je, oprócz klejenia w rowku, za pomocą metalowych kołeczków. Ster był wycinany w przyrządzie z odpowiednimi wąsami służącymi do przymocowania steru do korpusu. Rozwiązanie nieco podobne do zastosowanego w woblerach Magnum fińskiej firmy Rapala.
     
     
     


     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Wobler Jerzego Niewiarowskiego
     
     
     
     
     


     
     
     
     
    Woblery Krakuski
     

    Generalnie w tamtych czasach był kłopot z doborem materiału na stery. Poliwęglan wówczas jeszcze nie był powszechnie znany. Z kolei pleksi było kruche i trudne w obróbce oraz łatwo pękało, także po kontakcie z przeszkodą w wodzie. Zatem naturalnym było szukanie rozwiązania w sterach metalowych. Już pod koniec lat 70. XX w. pierwsze woblery z korpusami wykonanymi z twardego styropianu i metalowymi sterami zaczęła produkować Spółdzielnia Rzemieślnicza "Centrum" z Warszawy. Ponadto kształty korpusów odpowiadały nazwom woblerów tj.: Sum, Płoć, Szczupak.
     
     
     


     
     
     
     
    Woblery Spółdzielni Rzemieślniczej "Centrum"
     

    W początkowej fazie swojej twórczości metalowe stery stosował także Andrzej Konowrocki z Jastrowia. Ale nie ster wyróżniał jego woblery, lecz kształt korpusu. W dolnej części był ścięty po linii prostej w literę V.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Andrzeja Konowrockiego
     

    Pośród wielu polskich twórców można zauważyć woblery, których korpusy są podobne do korpusów woblerów Oryginal lub Countdown firmy Rapala. Trudno tutaj wskazać regionalizm, gdyż dostęp do woblerów Rapala był w wielu miejscach Polski. Niemniej warto wspomnieć tutaj środowisko warszawskie skupione przy AKW Bzdykfus, a zwłaszcza Tadeusza Mikołajuka i Stanisława Ciosa. Nie można także, nie wymienić Józefa Sendala z Oławy (obecnie Borne Sulinowo) i jego woblerów Balskor, a obecnie zwane są Sendalami [5] oraz Henryka Gębskiego z Lędyczka twórcy woblerów Gębala [1, 14]. Oczywiście ich woblery z biegiem lat troszkę zmieniały swój pierwotny kształt.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Józefa Sendala
     
     
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Henryka Gębskiego
     
     
     

    Wspomniałem o dekorowaniu korpusu woblerów w przypadku woblerów z Czarnego (oklejanie tkaniną brokatową) oraz Morelek (oklejanie skórą z ryb lub malowanie farbami). Korpusy woblerów były także malowane kredkami, czy też oklejane sreberkiem z opakowań po papierosach. Jednakże to nie jedyne sposoby. Warto zwrócić uwagę na wyroby Januarego Pawlosa ze Świdwina. Są perfekcyjnie oklejane kalkomanią, która wyróżnia jego woblery spośród innych. Początkowo korpusy były drewniane, a później z pianki.
     
     
     
     
     
     
     
     
    Woblery Januarego Pawlosa
     
     
     
     
     


     
     
     
     
    Woblery Januarego Pawlosa
     

    Do tej pory mowa była o woblerach nurkujących, ale polscy twórcy woblerów nauczyli się łowić także ryby z powierzchni. Do tego potrzebne były przynęty, które niezbyt głęboko nurkowały lub poruszały się po powierzchni wody. Służyły głównie do łowienia kleni i jazi. Pierwowzory dzisiejszych woblerów powstawały w latach 90. XX w. w rękach Dariusza Duszy, Dariusza Mleczki z Ciborza oraz Andrzeja Lipińskiego z Wrocławia. Dariusz Mleczko dopracował imitacje: chrabąszcza, pływaka żółtobrzeżka, stonki, biedronki [7,12].
     
     
     


     
     
     
     
    Woblery Dariusza Mleczki
     

    Nieco inne podejście do kształtu, bazujące na uwypukleniu szczegółów, miał Andrzej Lipiński. Korpusy miały inny kształt, mniej płaski niż woblery Dariusza Mleczki. Posiadały imitacje odnóży wykonane z cieniutkich gumek.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Andrzeja Lipińskiego
     

    Przedstawione woblery powierzchniowe powstały w większości przypadków podyktowane startem w zawodach wędkarskich. W niektórych sytuacjach dawały przewagę nad rywalami nie posiadającymi takie woblery. Ale był też taki jeden gatunek ryby, który spędzał sen z powiek niektórym wędkarzom. Widowiskowo żerował, ale był trudny do złowienia, podejścia, gdyż żerował na uklejach przy powierzchni wody. Mowa oczywiście o boleniu. Potrzebny był wobler, którego można daleko zarzucić i poprowadzić po powierzchni wody. Te wymagania spełniał wobler łomżyński. Był to jeden z pierwszych bezsterowców do połowu boleni wymyślony i dopracowany przez Marka Myślińskiego i Tomasza Siudakiewicza z Łomży. Charakteryzował się tym, że był mocno tonący, co umożliwiało dalekie rzuty, powierzchnia czołowa uformowana w literę V pełniła rolę steru niezbędnego do nadawania pracy woblerowi. A miał on ze względu na swój ciężar, niewielką powierzchnię oporową i korpus o płaskich bocznych ściankach i małej zbieżności pracę lusterkującą o niewielkiej amplitudzie i mógł być przemieszczany po powierzchni wody z dużą prędkością.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Tomasza Siudakiewicza
     

    Była już mowa o kształtach korpusów i ich dekorowaniu, sterach, oczkach mocujących linkę, to warto także przedstawić nowatorskie rozwiązania z oczkami mocującymi kotwice. Nie stały się one powszechne, ale jak najbardziej można zaliczyć je do regionalizmu w wykonywaniu przynęt w Polsce. Wspomniany wcześniej Krzysztof Wójcik z Tomaszowa Lubelskiego w swoich głowacicowych woblerach przednią kotwicę przed plątaniem z linką zabezpieczał w ten sposób, że wykonywał dodatkowe oczko, przez które przechodził trzonek kotwicy, co powodowało, że kotwica ta była blisko korpusu i równolegle do niego ułożona [15]. Natomiast Aleksander Krówka z Bogatyni rozwiązał problem z zaczepianiem się o siebie kotwic w małych woblerach. Otóż oczko mocujące tylną kotwicę umieścił na grzbiecie woblera, a nie na jego końcu [4, 10].
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Aleksandra Krówki
     

    Podobne rozwiązanie zastosował w jednym ze swoich modeli woblerów Kazimierz Satora z Krakowa, twórca woblerów pod nazwą KSK.
    Wracając jeszcze do oczka mocującego linkę, to Marian Szumełda z Przemyśla ustawił je poziomo w swoich woblerach tworzonych w latach 80. i 90. XX w. Zazwyczaj tak ustawione oczko możemy spotkać w woblerach bez steru, ale wówczas ich nie produkowano.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler ALMA
     

    Nie wszystkie odmienne cechy wytwarzanych woblerów możemy zauważyć nieuzbrojonym okiem. Czasami niezbędne jest zaglądnięcie do środka woblera, aby przekonać się o pewnych różnicach. Myśląc o stelażu, do którego zamocowana jest linka oraz kotwice wyobrażamy sobie, że jest wykonany jako jeden element z wygiętego drutu. I tak znakomita większość woblerów jest zrobiona. Jednakże nie każdy poszedł tą drogą. Wspomniany wcześniej Józef Sendal od początku tworzenia woblerów stosuje tzw. wkrętki, czyli oczka wykonuje ze skręconego drutu i oddzielnie wkleja je w korpus woblera.
     
     
     


     
     
     
     
    Wobler Józefa Sendala
     

    Tak też były wykonywane woblery z drewnianymi korpusami firmy MRM. Drugą różnicę, której nie jesteśmy w stanie zauważyć, to rozkład dodatkowego obciążenia. Henryk Gębski i Józef Sendal nie stosowali dodatkowego obciążenia. Niektóre modele Minnow firmy Salmo także nie miały dodatkowego obciążenia. Twórca Sendali obciążał całą objętość korpusu woblera, a nie punktowo np.: za pomocą ołowiu, gotując korpusy w pokoście. Wówczas korpus wchłaniał pokost bardzo szybko, zwiększając ciężar. Natomiast pozostali twórcy punktowo obciążali korpus za pomocą ołowiu, najczęściej w okolicy przedniej kotwicy starając się zachować stabilne położenie woblera. Niewielu w początkach tworzenia woblerów zauważyło, że ilość, jak i rozmieszczenie obciążenia, może wpływać na charakterystykę pracy woblera, ale to już całkiem inna historia.
     

    Podsumowanie
    Przedstawione powyższe przykłady świadczą o tym, że twórcy wykonywali odmiennie woblery i w sposób różnorodny rozwiązywali problemy związane z wykonaniem, czy też z zastosowaniem tej przynęty. W większości przypadków w XX w. tworzenie woblerów łączyło się z łowieniem ryb szlachetnych. Zauważyli, że to bardzo skuteczna przynęta, wówczas niezbyt powszechnie stosowana, co było związane z utrudnionym dostępem do niej. W związku z powyższym w regionach, w których występowały rzeki, rzeczki pstrągowe lub do których wpływały trocie powstawały woblery a ich twórcy tworzyli w odizolowanym środowisku. Ta izolacja związana była z brakiem możliwości przepływu informacji pomiędzy twórcami w różnych miejscach Polski. Rozwiązywanie problemów z tworzeniem przynęt w różny sposób jest bardzo wyraźne, ale można także dopatrzeć się podobnych rozwiązań w różnych regionach, choć nie zawsze intencje były identyczne. Być może słowo „regionalizm” użyte w tytule niniejszego artykułu jest użyte na wyrost, ale w tej chwili nie odnajduję innego określenia, aby przedstawić odmienność rozwiązań w poszczególnych regionach Polski. Być może „różnorodność” lub obecnie modne pojęcie: „innowacyjność” byłoby właściwsze.
    Obecnie ów regionalizm zaciera się, choćby z powodu łatwego dostępu do informacji poprzez internet, czasopisma oraz możliwość kupna dowolnego wręcz woblera. Po roku 2000 nastąpiła eksplozja twórców woblerów, którzy podpatrując inne dzieła zaczęli robić je dla siebie, czy też na sprzedaż. Stąd można zauważyć różne zapożyczenia w ich wyrobach, a to powoduje, że trudno określić z jakiego regionu dany wobler pochodzi.
    Chciałem jasno podkreślić, że jest to moje autorskie, być może subiektywne, spojrzenie na tworzenie woblerów w Polsce do końca XX w., co prawda poparte analizą co najmniej 100 twórców, przejrzeniem ponad 1000 modeli woblerów, ale nie każdy musi się z nim zgadzać. Z niecierpliwością czekam na dyskusję, propozycję pochylenia się nad nie wymienionymi twórcami.
     
    Literatura:
    [1] Branowski W.: Gębale, Wędkarz Polski, Nr 1/1994, str.22÷23.
    [2] Cholewa W.: TEX, Świat Spinningu, Nr 11/97, str.55.
    [3] Czulak J.: Krakuski, Świat Spinningu, Nr 3/97, str.54÷45.
    [4] Dębicki W.: Górna Nysa Łużycka, Wędkarz Polski, Nr 2/2003, str.53÷58.
    [5] Dębicki W.: Woblery Sendala, Wędkarz Polski, Nr 4/1997, str.31÷33.
    [6] Dylewski L.: Woblery nie po sznurku chodzące, Wędkarz Polski, Nr 6/2000, str.71÷76.
    [7] Firlej M.: Woblerami z powierzchni, Wędkarz Polski, Nr 7/2006, str.76÷77.
    [8] Jankowski E.: Okopane pstrągi, Wędkarz Polski, Nr 6/2005, str.32÷33.
    [9] Jaroszyński T.: Oryginalne woblery, Wędkarz Polski, Nr 2/2004, str.9.
    [10] Krówka A.: Mój kolega wobler, Wędkarz Polski, Nr 3/2000, str.66÷67.
    [11] Krupa Z.: Czarne story, Świat Spinningu, Nr 1/97, str.55.
    [12] Mleczko D.: Uważnie obserwowałem żerujące jazie i klenie, Wędkarz Polski, Nr 11/2000, str.72÷74.
    [13] Prałat Z.: Pstrąg i woblery, Wędkarz Polski, Nr 2/2004, str.8.
    [14] Szymański M.: Gębale, Świat Spinningu, nr 2/97, str.11.
    [15] Wójcik K. Trzynastka, Wędkarz Polski, Nr 1/1997, str.25.

  • zander90

    Spotkanie AParty

    Przez zander90, w Relacje,

    W połowie października spotkaliśmy się na jednym z jezior tworzących największy szlak mazurski w krainie tysiąca jezior. Jesienna aura, poranne mgły, odlatujące ptaki oraz rykowisko. Wszystkie te zachodzące zjawiska, powtarzające się co roku schematy łączące się w jedną całość. Było to nasze trzecie spotkanie, na które czekaliśmy żeby się wyluzować w dobrym towarzystwie przy zapachu natury i ognisku nad wodą ????
     
    Tak jak wcześniej wspomniałem, data była wybrana pod kątem łowienia szczupaków. Osoby i ekipy, które towarzyszyły w tym wydarzeniu to m.in Fishing Store, Wild Fisch Stories, KFP Watersports, Przemo i Golenia 1 no i my czyli chłopaki z Angry Pikes oraz mój brat Kuba.To co się wydarzyło w połowie października przeszło do historii i będzie krążyła o tym niejedna mazurska legenda.
     
    W piątek mieliśmy wszyscy zjechać do ,, Rogant Szuszuwary’’. W planie było szybkie zakwaterowanie i wyskoczenie nad wodę sprawdzić co się dzieje. Czekała nas ciekawa wycieczka, ponieważ nasza łódź stała na samym początku szlaku, a musieliśmy dopłynąć prawie na sam koniec. Czas jaki nam zajęła ta podróż to 2,5h. Nieczęsto zdarza mi się płynąć przez prawie przez cały szlak. Pogoda do takiej podróży nie była za ciekawa, ponieważ od samego rana bardzo mocno wiało… Ale po przepłynięciu przez kilka jezior i kanałów byliśmy na miejscu. Uff.. nie było lekko, ale to nic dla takich wilków morskich jak my ???? W trakcie drogi spotkaliśmy chłopaków Przemka i Przema. Chłopaki już od rana walczyli w tę wichurę. Co za Wariaci!! ????
    Na miejscu byli chłopaki z FS, Borys, WFS. Wszyscy powoli się rozkładali i przygotowywali łodzie do wypłynięcia. Ledwo co się przywitaliśmy, a Siwy już wręczył mi nowy kpl. Ander Geofa. Ja, Przemek i Borys byliśmy ubrani jak trzej muszkieterowie gotowi do walki.
    Zgodnie z planem wypłynęliśmy na 4 łódkach. Dowiedzieliśmy się z kilku źródeł, że tego dnia przed południem padło kilka fajnych ryb. Z portu, przy którym mieliśmy zacumowane łodzie mieliśmy kilka bardzo dobrych podwodnych górek z rdestami i moczarkami. Skan boczny pokazał nam pas ziel przed nami. Szybka kontrola. Razem z Młodym ( Kubą ) sprawdziliśmy i zweryfikowaliśmy czy są zaczepy. Do wody trafiły duże przynęty: gumy i jerki.


     
     
     
     
    Tylko co jakiś czas zmienialiśmy kolor przynęt. Wasyl z WFS zameldował, że trafił rybę 83cm na ciemną muchę przy tym wietrze!! Super!
     
     
     
    Zmieniliśmy kolejne miejsce, a potem zbliżyliśmy się do podwodnej górki. Młody w pierwszym rzucie zaczepił rdesty. Ja z kolei zmieniłem przynętę na Buster Jerka, aby podnieść je z ziela. Drugi rzut, wybranie luzu, dwie pauzy i SIEDZI!!! Wiedziałem, że mam dobrą rybę na końcu zestawu, czułem, że jest ciężka. Kuba sprawnym ruchem podebrał rybę, która od razu wypięła się w podbieraku. Szybkie mierzenie, miarka wskazuje 100cm. Ale rozpoczęcie spotkania! Przeciwnik po krótkiej sesji wrócił do wody.
     
     
     
     
     
     
    I cisza… Zmieniliśmy jeszcze kilka miejsc, w trakcie których młody trafił krótsze ryby na mniejsze przynęty. Spłynęliśmy do portu. Wieczorem zrobiliśmy analizę dnia, pogody i oglądaliśmy produkcje wędkarskie chłopaków.
    No dobra ale co robimy jutro? Borys, fachowiec od tej wody powiedział, że trzeba płynąć na drugą stronę. Będzie odrobinę spokojniej bo miało wiać jeszcze mocniej. Tak więc zrobiliśmy.
     
    Dzień II
    Pobudka z rana. Wypiliśmy poranną kawę, zjedliśmy jajecznicę i na wodę. Wypłynęliśmy wszyscy.
    Dzień zapowiadał się wietrzny z dużą falą ale słoneczny. Pogoda idealna!! Na mapie wyszukałem przejść między górkami albo długich języków. A więc próbujemy! Po przedarciu się przez niespokojne jezioro dopłynęliśmy do pierwszych miejscówek. Cała załoga założyła na wędki Pike Tysony w rozmiarze 21cm. Już w pierwszych rzutach zaczepiliśmy rdesty. Śmierdziało tu grubymi szczupakami. Po kilku rzutach, młody zmienił na mniejszą gumę. Rzut i siedzi! Siłowy hol wskazywał, że ma dobrą knarzkę na kiju. Widaćbyło, że to ładna ryba, która szybko wylądowała w podbieraku. Miarka wskazuje 96cm!!! Piękne rozpoczęcie dnia! Szybko uwolniliśmy przeciwnika, wykonaliśmy jeszcze kilka rzutów i się przestawiliśmy szukając aktywnych ryb.
     
     
     
     
     
     
    Przesunęliśmy się dosłownie 20-30m od poprzedniego ustawienia. W trakcie zmiany miejsca założyłem na agrafkę kolor Hot Perch 21cm. Przy tym słonecznym dniu i czystej wodzie był świetnie widoczny w tych rdestach.
    Wykonałem rzut, wybrałem luz, podwinąłem przynętę dość szybko i daję jej spokojnie opadać. NAGLE STRZAŁ!!
    To kolejna ładna ryba na kiju, ledwo co się przestawiliśmy. Szczupak był bardzo dobrze zapięty, cała przynęta w paszczy! Ta była nieco większa od poprzedniej. Miarka wskazywała 102cm! Wypuściliśmy rybę i szukaliśmy dalej.
     
     
     
     
     
     
    Za chwilę zadzwonił telefon. Borys dostał od Siwego wiadomość, że trafił na Pike Tysona 21 cm w kolorze NAVY CARROT ogromnego szczupaka o długości 121cm!!! Co tu się dzieje!! Coś niesamowitego!! W tak krótkim czasie wpadły 3 duże ryby!!! Prawda jest taka, że spotkanie było świetna okazją do dopięcia wspólnego koloru przynęty dla sklepu Fishing Store, i się udało!!
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Siwy świetna robota!
    Emocje trzymały nas bardzo długo ale powoli dzień powoli się kończył. Tego dnia młody wydłubał kilka krótkich ryb. Ewidentnie grube ryby żerowały bardzo krótko i to jeszcze przed południem.
    Będąc już w porcie i czekając na resztę łodzi, Golenia zameldował, że trafił szczupaka 98cm.
    Ta wiadomość wcale mnie nie zdziwiła , bo Golenia to gość, który zawsze łowi duże ryby ???? Kolejny super spędzony wieczór, na którym debatowaliśmy o bardzo ważnych rzeczach i sprawach jak np. przyspieszenie szczupaka oraz z jaką prędkością atakują swoją potencjalną zdobycz
     
    Ostatni dzień.
    Cześć ekip jeszcze wyskoczyła w poszukiwaniu szczupaków. Pogoda była bardzo dobra, dość mocno wiało ale było słonecznie. My zostaliśmy w kwaterach, aby poświęcić ten czas głównie krótkim wywiadom i nagrywkom związanym z tym, co robimy. Zaczynając od produkcji gum, kończąc na przewodnictwie wędkarskim. Zakładaliśmy, że potrwa to około 2h i jeszcze na spokojnie wyskoczymy na ryby. Wyszło jednak dużo dłużej. Kilka przebitek z drona, szybko się zbieramy i ruszamy!!
    Borys szepnął; ,,dawaj mordo tu na winkiel, bo tam jest język podwodny i chłopaki będą mieli jeszcze fajne ujęcia przy tych trzcinach’’.
    Minęliśmy chłopaków Wild Fish Stories, którzy od rana biczowali wodę. Ustawiliśmy się tuż obok, wstawiliśmy dziobówkę i czekaliśmy na drony chłopaków. Borys założył kolor NAVY CARROT 21 cm, ja natomiast Hot Perch 21cm. Rzut w kierunku trzcin, wybranie luzu i STRZAŁ!!! Ryba płynęła w moim kierunku, na początku nie czułem, żeby była duża. Ale z każdym wybranym metrem plecionki ryba nabierała wagi i siły. Borys w trakcie walczył z podbierakiem bo totalnie nie byliśmy na taką akcję przygotowani, a ja w tym czasie próbowałem poluzowywać hamulec. Szczupak jechał jak lokomotywa, przewiózł mnie od samej rufy, przez dziób aż na lewą burtę!! Za plecami tylko słyszałem ,, to była nasza ryba!!’’. Pierwsze wyjście ryby do powierzchni i jest już w podbieraku!!! Ale kloc! Krzyśki już byli przy naszej burcie. Wasyl jak pająk wpadł do naszej łodzi aby zrobić fotki i nagrać rybę, która miała ponad metr! Miarka wskazała 108cm!! Coś niesamowitego, miało być tylko szybkie wypłynięcie do przebitek a wyszła taka historia. Wspólnie z Borysem nie mogliśmy uwierzyć w to , co się wydarzyło w ten weekend. Chłopakom na brzegu nie mieściło się w głowie co się stało, ale zobaczyli wszystko na ujęciach z drona. Szyba sesja i do wody… Co to był za weekend...
     
     
     
     
     
     
    Na brzegu chłopaki powitali nas oklaskami i mega pozytywną energią, która naładowała nas na bardzo długo.
    Ale wszystko co dobre szybko się kończy. Zbiliśmy z młodym piątki z reszta ekipy i musieliśmy wracać, bo przed nami była jeszcze długa droga do domu. Przez ten weekend złowiliśmy kilka fajnych ryb. Szczupaki miały długość 83,96,98,100,103,108 i wisienka 121cm! Przez te trzy dni miałem może 5 brań, z czego trzy wykorzystane - ale ryby to tylko dodatek. Osoby, które nam towarzyszyły przez te 3 dni tworzyły klimat i budowały pozytywną atmosferę.
    Jeszcze raz wszystkim dziękuję za ten spędzony wspólny czas na wodzie i wieczornych pogawędkach. Widzimy się za rok!!
    PS. Przez prawie tydzień dochodziłem do siebie po tym, co tam się wydarzyło…
    Życzę każdemu takiej historii z taką ekipą ????
     
     

     
     
     

    Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń - sezon 2"

Artykuły

×
×
  • Dodaj nową pozycję...