Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


1544 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

1423 gości, 4 anonimowych

Popej, MarcinP, kolpi, bartolomeo213, Kingfisher, Jacek01, generał1, Sn4ke, Bing, ŁukaszK, ninja05, Tomsi, Google, Niusio99, arczi157, ender, Kacper Kniaź, l.berlinski, PiotrekF, bilejdilej, Jano, silver102, coma, adis, roberto_s, sumo, Peles, slawek_2348, jarekbialapodl, dante, mikołajczanin, jasku10, PerchMaster, ManieQ, sylweczek, pele, cyprys19, jacek.hetflaisz, hasior, wojciiech, Greg Greg, mopar, Okonek@123, Pescador de caña, remek1, ozzy321, ms80, FanAtyk, mela, qaya, Leszko, jakub75, Adam K., Mawer, tomwes, Bulter, russian80, irekmisiak, ewertas, Matyz, koziol1006, zibi 56, kondzio 77, kedar, GroPerch, Tokarz 2000, Wojciech_B, darek63, przemass855, krzk1234, lukanio, keiko, Damian Knieja, wiesławek, Kamil_D, Lebalon, DominikBP, tzienkiewicz, krzysiek7008, Piterson, rebowski12, DanekM, Sylwek1981, TomaszSz, migdau, Maroxx21, marcinesz, Riverhunter, DumFish, tomspinn, daniel., kamyk9, Dziad Wodny, ZIKU, rolen, Marek Tański, Areck, PrzemekL, Darek_W, wujek, KrólRyb, Quent, asp, witeg, as1111, sero1975, bho70, rothen, Trociowy, SilverN, ObraFM, wojciech1919, mateuszxt, Ciastek, radziu25, ballin, Noro85, strois, womaly23


- - - - -

Ani diabeł, ani głębina, czyli małym pontonem na dużą wodę - część I


Morze rozpaczy, czy ocean szczęścia? – czym kierować się przy wyborze łowiska


Odkąd zacząłem jeździć na ryby, zawsze byłem skazany na odkrywanie dawno odkrytego. Nawet mój Tata, który w początkowym okresie był dla mnie jedynym oparciem i dzielnie prowadził mnie za rękę, poruszał się w temacie nowych łowisk, jak dziecko we mgle. Owszem, w czasach szkolnych przeżył przygodę z wędką, jak chyba każdy chłopiec, wychowujący się w krainie potoków, stawów i lasów. Ale wrócił do wędkowania dopiero, kiedy ja zainteresowałem się rybami, a miałem wtedy 8 lat. Skromne środki, którymi wtedy dysponowaliśmy, nie pozwalały nam w pełni wykorzystywać potencjału rodzimych wód sprzed 25 lat. Nawet dziś, kiedy dostęp do pieniędzy, wiedzy i technologii mam nieporównanie większy, na co dzień borykam się z licznymi ograniczeniami.



Woda od wieków była – i chyba już na zawsze będzie – środowiskiem dla człowieka obcym, tajemniczym i niebezpiecznym, a mimo to przyciąga go jak magnes. W pewnym sensie wszyscy wodniacy, wyruszający w podróż w nieznane stają przed podobnym wyzwaniem. A jednak na przykład podróżnicy, żeglarze, wyjęci spod prawa awanturnicy w okresie wielkich odkryć geograficznych dysponowali relatywnie skromnymi środkami i szczątkową wiedzą. Mimo to byli motorem rozszerzania znanego ówcześnie świata. Ani diabeł, ani głębina nie mogły ich powstrzymać od próby przekraczania granic, które współczesnym wydawały się nie do przebycia. Złośliwy mógłby powiedzieć, że odwagi dodawał im również rzemienny bicz, czyli tak zwany „kot o dziewięciu ogonach”, przeciągnie pod kilem, spacer po desce, tudzież wizja legendarnego El Dorado. Ale ja nie mam zamiaru odbierać romantyzmu dokonaniom pionierów. Nie wierzę, aby powodowała nimi wyłącznie chciwość bądź przymus.




Sonar, GPS, downrigger, silnik i bezpieczna łódź – technika w służbie wędkarstwu.



Być może kilku z Was rozpoznało w tytule artykułu nawiązanie do arcyciekawej książki Lucjana Wolanowskiego, opisującej dzieje odkryć Australii. Pasuje tutaj jak ulał, gdyż zarówno żeglarze-odkrywcy sprzed wieków, jak i wędkarze-podróżnicy mają dwie cechy wspólne. Pierwszą z nich jest niezłomna wola, która pozwala im na przezwyciężanie wszelkich przeciwności i wzięcie się za bary z przyrodą, będącą przeważnie przeciwko nim. Drugą jest chęć zdobywania, zysku, osiągnięcia wytyczonego celu, w przypadku wędkarzy mierzonego liczbą, długością, niezwykłością złowionych okazów, czy też miejsca, do którego dotarli. Mówię to trochę pół żartem – pół serio, ale w głębi serca faktycznie odczuwam potrzebę sprawdzenia się, poddawania kolejnym próbom. Może niezbyt ambitnym, ale dającym mi satysfakcję.



Niniejszy tekst dedykuję wszystkim tym, którzy mają czas i chęć, żeby samemu wypłynąć na nieznane wody – dosłownie i w przenośni; przede wszystkim tym, którzy nie mają doświadczenia i jeszcze się wahają, kuszeni komercyjnymi obietnicami łatwego sukcesu. Wierzcie mi, że czasem warto pójść trudniejszą, ale własną drogą, a osiągnięty wynik będzie smakował znacznie lepiej. Niektórzy z Was poczują się zapewne nieco rozczarowani, bo znowu będę zamęczał Was opowieściami o szczupakach – prawdopodobnie jedynej rybie, którą w miarę regularnie i skutecznie potrafię łowić, w dodatku głównie na trolling. Niemniej jednak postaram się w nim sformułować kilka ogólnych zasad dotyczących strategii rozpoznania łowiska, które – mam nadzieję – znajdą zastosowanie nie tylko przy łowieniu „krokodyli” i nie tylko metodą trollingową. Przyjmijmy, że ten artykuł można potraktować, jako uzupełnienie i rozwinięcie mojego „Trollingu prostego jak drut?”, który został opublikowany na j.pl jesienią 2010 oraz jako nawiązanie do znakomitego artykułu Pitta „Jezioro Czterech Kantonów (…)” z podobnego okresu.



* * *



W czerwcu bieżącego roku pomyślne wiatry zaniosły nas do tego regionu malowniczej Szwecji, gdzie według lokalnych źródeł „the barren taiga of the north meets (...) countryside of the south in a dramatic way, which produces a great variation in the landscape”. Wybraliśmy się nad jezioro tyleż trudne, co obiecujące, kuszące teoretycznym potencjałem. Znacznie większe od celu naszej zeszłorocznej szwedzkiej – czerwcowej wyprawy (według moich szacunków wynika, że około sześciokrotnie), większe nawet od wody, nad którą zawitaliśmy we wrześniu, a której eksploracja początkowo wydawała nam się granicą naszych możliwości. Aby przybliżyć Wam rozmiary akwenu, na którym przyszło nam łowić, powiem, że jego powierzchnia jest dużo większa od Mamer Północnych, czy Niegocina. Oczywiście, przy szwedzkich gigantach, takich jak Vattern, czy Vannern, jest to jezioro zaledwie drugiej, a nawet trzeciej wielkości. Trudno jest jednak porównywać łowisko, które trzeba dobrze poznać w ciągu zaledwie tygodnia, z morzem wewnętrznym wielkości polskiego województwa.




Typowy szwedzki średniak



Czym tym razem kierowałem się przy wyborze? Przecież jezioro o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych (kilku tysięcy hektarów) nie może być wodą całkowicie nieuczęszczaną, zapomnianą przez Boga i ludzi. A zatem należy się liczyć z występowaniem jakiejś presji wędkarskiej. Trzeba rozważyć, czy może ona w istotny sposób uszczuplić naturalne zasoby zbiornika. Nie sposób przy tym pominąć wielkości i głębokości jeziora, a także jego położenia. Dużą (i głęboką) wodę ciężko jest wyrybić, a w każdym razie byłby to proces relatywnie długotrwały. W dodatku im dalej na północ od dużych skupisk ludzkich (Sztokholmu, Goteborga), tym mniejsze jest prawdopodobieństwo przełowienia wody. Moim zdaniem nie warto za wszelką cenę poszukiwać łowiska naszych marzeń w bliżej położonej, Południowej Szwecji. Wystarczy zainwestować w dodatkowe kilkadziesiąt litów paliwa, żeby stanęły przed nami otworem tereny, gdzie zarówno wędkarze z kontynentu, jak i autochtoni docierają relatywnie rzadziej.


Jeżeli jezioro jest dość duże, z pewnością można znaleźć w Internecie jakieś informacje na jego temat. Nie jest prawdą, jakoby Szwedzi koncentrowali się na łowieniu wyłącznie salmonidów. Z zamiłowaniem łowią także szczupaki i są w tym dobrzy. Bardzo często tworzą teamy, a w szczególności trolling teamy, które nastawiają się właśnie przede wszystkim na wielkie esoxy. W regionie, w którym byliśmy, najczęściej taki trolling team tworzą dwie osoby, użytkujące szybką łódź, w pełni przystosowaną do łowów z wykorzystaniem specjalistycznego sprzętu – downriggerów i planner boardów, które umożliwiają trolling na cztery do dziesięciu, a nawet więcej wędek. Rokrocznie rozgrywane są nawet cykle zawodów Grand Prix na kilku dużych jeziorach o największym potencjale. Lokalne miejscowości są na tyle małe, że w większym mieście zlokalizowany jest najwyżej jeden, a wyjątkowo dwa trolling teamy, o nazwie powiązanej z daną miejscowością lub lokalnym sklepem wędkarskim. Teamy prowadzą blogi, na których publikują artykuły i zdjęcia trofeów. Z reguły na blogu znajdują się linki do blogów zaprzyjaźnionych trolling teamów. Jest to nieocenione źródło informacji, dzięki któremu można śledzić nie tylko wyniki połowów na poszczególnych jeziorach danego regionu, ale także dynamikę wyników na przestrzeni ostatnich lat, a nawet podpatrzeć zawartość pudeł z przynętami! Czy można się lepiej doinformować o łowieniu ryb, które zasiedlają daną wodę??




Trolling teamy łowią takich ryb an kopy; w Polsce to często szczyt marzeń



Jednakże wyniki to nie wszystko, trzeba jeszcze mieć świadomość skąd się one biorą i jak je osiągnąć. Tu niestety zaczynają się schody. Nie muszę chyba tłumaczyć, że znajomość batymetrii łowiska jest kluczową kwestią, służącą jego poznaniu i określeniu jego potencjału. Zupełnie inaczej łowi się na wodzie o w miarę płaskim dnie, o przeciętnej głębokości 6-10 metrów, a inaczej na wodzie, której dno wygląda jak zryte ostrzałem artyleryjskim, gdzie obok plos 20-30 metrowych natrafimy na sterczące tuż pod powierzchnią wody skały… Do obłowienia w danej godzinie będzie się nadawało zaledwie kilka – kilkanaście procent powierzchni zbiornika, a dodatku różne miejsca będą atrakcyjne o różnych porach.

Jak już wspomniałem, jeziora o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, to w szwedzkich realiach zaledwie trzeciorzędne wody. Poszukiwanie w Internecie map batymetrycznych przypomina przysłowiowe szukanie igły w stogu siana. Naturalnie, osoby posiadające dostęp do map Blue Chart, są na uprzywilejowanej pozycji. Ja niestety takim oprogramowaniem nie dysponuję. W tej sytuacji – jak już wspominałem w „Szwecji na dziko” – należy wnikliwie przeanalizować topografię okolic jeziora: okoliczne wzniesienia (względne różnice wysokości), długość linii brzegowej, obecność wysp, kształt jeziora. I tak na przykład: jezioro o regularnym kształcie, krótkiej linii brzegowej, z małą ilością wysp, przy niewielkich różnicach wysokości względnych w okolicy będzie najprawdopodobniej relatywnie płytkie z niewielkimi wahaniami głębokości. Jeżeli będzie miało stosunkowo krótką linię brzegową i podłużny kształt, to może okazać się przepastnie głęboką rynnówką. Obecność wysp i długa, urozmaicona linia brzegowa świadczy o występowaniu obszarów o niewielkiej głębokości i zróżnicowanym charakterze dna. W takich zbiornikach łatwo jest wytypować potencjalne stanowiska drapieżników, są one dość czytelne nawet bez planu batymetrycznego. Niestety, powyższe wnioskowanie opiera się głównie na logicznym rozumowaniu i jest obarczone dużym błędem.




Za to takie szczupaki nawet w Szwecji nie trafiają się codziennie



Na podstawie mapy fizycznej i spekulacji na temat batymetrii, a jeszcze lepiej – na podstawie mapy batymetrycznej da się także wnioskować o składzie gatunkowym i liczebności populacji poszczególnych gatunków ryb. Można oczywiście pokusić się o wnioskowanie odwrotne: odnaleźć w Internecie lub w lokalnych broszurach informację o występujących w danym jeziorze rybach. Z mojego doświadczenia wynika, że te dane są łatwiej dostępne niż plany batymetryczne. I tak na przykład w wyniku wywiadu internetowego dowiedziałem się, że w „naszym” jeziorze występuje sielawa i leszcz, co bardzo dobrze rokowało dla populacji szczupaka: jej liczebności i potencjału wzrostowego poszczególnych osobników. Świadczyło to także o (przynajmniej miejscowej) znacznej głębokości zbiornika. Drugą dobrą wiadomością był kompletny brak sandaczy, które konkurują pokarmowo ze szczupakiem, a że przeważnie nie dorastają w Skandynawii do słusznych rozmiarów, ich obecność jest całkowicie niepożądana. Jeziora, które nie obfitują w białoryb, są również z reguły mało atrakcyjne, jeżeli chodzi o populacje dużych drapieżników, takich jak szczupaki. To znaczy mogą one występować licznie, ale mało będzie dużych i bardzo dużych ryb, a w dodatku mogą być chude i niezbyt waleczne. Dziś mogę powiedzieć, że moje przypuszczenia potwierdzają się w praktyce w znacznej części.



Omawiając kryteria wyboru jeziora, nie sposób nie wspomnieć o dwóch bardzo istotnych czynnikach. Jednym z nich jest stały przepływ. Jeżeli mamy taką możliwość – wybierajmy jeziora przepływowe. Minimalizuje to możliwość zimowej przyduchy, a w razie jej wystąpienia daje rybom większe szanse na jej przetrzymanie. Na szczęście Skandynawia jest pełna wód, zarówno stojących, jak i płynących i wiele jezior jest zasilanych rzekami, potokami, z wielu rzeczone cieki wypływają. W niektórych rejonach trudno wręcz znaleźć jezioro bez przepływu, chyba że jest to oczko wodne.



Drugim czynnikiem jest występowanie nad jeziorami baz wędkarskich. Oczywiście jest to zjawisko niepożądane. Goście dużych fishing campów, także praktykujący C&R, potrafią skłuć rybę niemiłosiernie, nawet w jeziorze o powierzchni kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Wtedy, mimo teoretycznie idealnych warunków pogodowych, mamy wrażenie wyrybienia, gdyż ciężko skłonić do współpracy okazy i na nasze przynęty reagują wyłącznie ryby małe i średnie, które są relatywnie liczniejsze. Nad prawdziwie wielkimi jeziorami, o powierzchni ponad stu, a nawet kilkuset kilometrów kwadratowych, obecność baz wędkarskich nie waży aż tak bardzo na wynikach łowienia. Ale takie wody rządzą się już swoimi prawami: wykluczają użycie niewielkiego pontonu o niskiej burcie, wymuszają skorzystanie z usług przewodnika. Znajdują się więc poza obszarem naszych poszukiwań i rozważań.




Potok zasilający jezioro przepływowe



Mówiąc o aspekcie skłucia ryby, muszę nadmienić, że nasza „wycieczka” też może sama sobie narobić niezłego bigosu. Moim zdaniem na przeciętnie rybnym jeziorze o powierzchni około pięciuset hektarów starczy „roboty” na tydzień dla jednej, góra dwóch ekip trollingowych. Wbrew pozorom dobrych miejscówek nie identyfikuje się dużo. No chyba, że po wstępnym rozpoznaniu łowiska nastawiamy się na pracowitą dłubaninę i liczymy się z łowieniem coraz mniejszych ryb. Jeżeli z założenia planujemy wyjazd na dwie, trzy lub więcej ekip – wybierajmy większe wody: trudniejsze, ale o większym potencjale.



Analiza cech łowiska może nie przynieść prawidłowego rozstrzygnięcia, jeżeli wyboru dokonujemy w oderwaniu od warunków pogodowych, których spodziewamy się na łowisku w czasie wyprawy. Inaczej rzecz ujmując, dobrze jest zorientować się, jak intensywnych opadów i silnych wiatrów możemy się spodziewać w danych porach roku. Numeryczne wskaźniki pogodowe, takie jak prędkość wiatru powinny być przez nas odczytywane w kontekście łowienia na akwenie o danej powierzchni. Można przyjąć, że na niewielkim jeziorze wiatr o prędkości 10 m/s (36 km/h) nie wyklucza wędkowania z pontonu. Na wielkich jeziorach lub na średnich akwenach położonych w pobliżu ogromnych otwartych przestrzeni nawet wiatr rzędu 7-8 m/s może tworzyć falę, która – mimo, że nie będzie stwarzała zagrożenia życia – skutecznie zniechęci nas do przebywania na wodzie.

Duża woda faluje w zasadzie przez większą część doby, z krótką przerwą trwającą od zmierzchu do świtu. Chyba, że akurat postępuje diametralna zmiana pogody i wieje przez całą dobę non stop. Na dużej przestrzeni nawet umiarkowany wiatr powoduje szybkie powstawanie fali i w ciągu kilkunastu – kilkudziesięciu minut lustrzana tafla może przeobrazić się w niebezpieczną kipiel. Muszę przyznać, że nie wybrałbym jeziora, na którym ostatnio łowiłem, na jesienną wyprawę. Na swoich kilkunastu kilometrach długości potrafi się paskudnie rozkołysać. Trudne warunki męczą psychicznie i fizycznie, a także utrudniają zarówno utrzymywanie kursu na trollingowej trasie, jak i łowienie z rzutu. Na wrześniowe, czy październikowe łowy wybrałbym mniejszą wodę, lub o porównywalnej wielkości, lecz obfitującą w liczne duże wyspy i osłonięte zatoki. Mam już nawet taką upatrzoną…




Nawet na dużym jeziorze warto zwrócić uwagę także na kameralne miejscówki



Uffff, sporo tego wszystkiego. Pokuszę się o króciutkie podsumowanie:
- większa woda oznacza najczęściej większy potencjał, a większy potencjał to potencjalnie więcej okazów; niewątpliwym minusem jest to, że relatywnie dłużej się ją rozpracowuje,
- z wielkością nie należy jednak przesadzać – wybór musi być dostosowany do naszych umiejętności, szeroko pojętej kondycji i jednostki pływającej, jaką dysponujemy,
- unikajmy jezior bez przepływu, szczególnie tych płytkich, akwenów o potencjalnie dużej presji i tych, nad którymi położone są fishing campy,
- zróbmy rzetelny internetowy „wywiad środowiskowy”, postarajmy się rozpracować batymetrię i skład gatunkowy łowiska,
- bierzmy pod uwagę porę roku, w której planujemy wyprawę.
Jeżeli przy wyborze jeziora będziemy się kierowali powyższymi wskazówkami, jest duża szansa, że nie trafimy jak przysłowiową „kulą w płot”.




* * *



Oczywiście, żeby odnieść sukces na kompletnie nieznanym łowisku, nie wystarczy znaleźć się nad właściwym jeziorem we właściwym czasie. Po podjęciu decyzji o celu naszej wyprawy, czeka nas jeszcze ogrom pracy, zanim będziemy mogli w sposób nieprzypadkowy i efektywny dobrać się do skóry wielkim szczupakom. W następnym rozdziale postaram się przybliżyć czytelnikom, jakich miejsc szukać, na jakie zwrócić szczególną uwagę, a także gdzie, kiedy i jak głęboko mogą żerować ryby. Podkreślę, że warto odrobić wyżej opisaną „pracę domową” z topografii i batymetrii jeszcze przed rozpoczęciem łowienia. Przybliży nas to do konkluzji gdzie konkretnie i w jaki sposób będziemy łowili.



cdn…


Tekst: krzysiek
Zdjęcia: Harry King, krzysiek



Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum




<script type="text/javascript">
</script>
<script type="text/javascript"
src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
</script>

 


  • sucks_one, ryza54 i kaczor lubią to


0 Komentarze