Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu

Ostatnie komentarze


692 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

584 gości, 7 anonimowych

Bing, AliH, dekosz, fladra, Marcin Rafalski, AustinSELF, Darrek7474, cinek1979, witeg, Mulat, asp, Pescador de caña, Zack, Google, Mts1991, versicolor, Forest-Natura, piter v, tyczkasport1, helikon, Mariusz54, k.gluchy, teetee, ugly-hml, kolpi, MietekK, fireblood, Tommek, korol, uke, nevis, Paprykarz, Wesol, przemofight, michał34, Bartek_C, Myszon, Rafał78, Welik, trinited, Pumba, mario, MarcinP, Tomasz eS, bartosz311287, RIP, DarekM, Rebus, slawmen5, Adi_DBF, gammbler, bravest, zandermafija*SpinnigistaWT, Boczek322, c00per, KacperG, Robert_256, M@W9, DeepRunner, Matyz, rower26, JDM fan, shogun, Liquid, Robert22, Mateusz88, ciosekm.80, Leszko, Maniek600, Piotrek6767, pfk666, majtreja, drChlubicz, piotrmar70, damian1986, rolen, Umbra, DP Fishing, Acho, pawelWPR, hose4ras, Noryb2013, Pietruk, Krzysiek P, ŁukaszFZS, Bulter, ryba7, ceglos83, _Junak_, jasku10, Wezka, jarekbialapodl, robertp, luk_gda, grzegorz197503, inspect, XKRZYSIEK100, szpaczek23, Thomas-xXx, inglisz, Wojtek B., Stonka, kedar


- - - - -

Męska rzecz


Nigdy nie lubiłem małych ryb. Ani takich, które „z klucza” duże nie rosną, ani tych, które duże są, ale mi akurat nie biorą. Nie dla mnie lipionki łowione na „pajęczynki” czy okonki kuszone na centymetrowy skrawek twisterowego ogonka w odcieniu „herbaty z półtorej łyżki cukru”. Wolałem słuszne, wiślane ryby, choć dostawałem od nich nie raz tęgie baty. Ale nie myślcie sobie proszę, że umniejszam coś wędkarzom, którzy dobrze czują się w „wadze piórkowej”. Szczerze podziwiam ich skrupulatne przygotowania, cierpliwość i sprzęt spasowany w najdrobniejszych szczegółach. Mnie to zawsze wnerwiało i nigdy nie było stać na takie poświęcenia.

Planując kolejną eskapadę na przysłowiowy „koniec świata” staram się więc wybrać miejsce gdzie ryby duże są i złe, a w dodatku reagują „wysypką” na jakiś (najlepiej) spory kawał żelastwa czy sierści co właśnie znalazł się w wodzie. Dlatego chciałbym dzisiaj opowiedzieć Wam o naszej podróży do Panamy, która jak mało co przedtem, „zatruła” moje wędkarskie serce.

Dołączona grafika


„Tam gdzie dużo ryb i ptaków”

W języku pierwotnie zamieszkujących tereny Panamy Indian z plemiona Guaymi, dzisiejsza nazwa kraju oznacza właśnie tyle. Ciężko się z tym nie zgodzić, gdyż dominację przyrody nad cywilizacją widać tu gołym okiem, a już najlepiej z okien samolotu - Panama to w większości wąski pasek tropikalnej, jadowicie zielonej dżungli wciśnięty klinem pomiędzy niebieskie i czyste wody dwóch oceanów. Wyłamują się z tego schematu okolice stolicy kraju czyli Panama City, w której spędziliśmy kilka nocek. Przed podróżą zdawało mi się, że to taka trochę większa, indiańska osada, tymczasem rzeczywistość szybko pokazała, że byłem w tym temacie 100%-owym ignorantem. Wstyd. Ta spora metropolia jest wprost fantastyczna. Żywa, kolorowa, gwarna i „uśmiechnięta” do turystów. Biznesowe „city” ze swoimi aluminiowo – stalowymi drapaczami chmur przypomina z perspektywy Nowy York, a pobliskie „casco viejo” (stare miasto) to jeden z najlepiej zachowanych w Ameryce Środkowej przykładów kolonialnej zabudowy (notabene wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO), po którym z przyjemnością się spaceruje. Luksusowe butiki, salony samochodowe i wykwintne restauracje z wszelką możliwą kuchnią dopełniają obrazu dostatniego i bardzo rozwiniętego jak na tę cześć świata miasta. Co dla turystyki istotne, jest tu także dość bezpiecznie i trzymając „łeb na karku” raczej ciężko napytać sobie biedy. Naturalnie wszystko to jest zasługą specyficznego i jedynego w swoim rodzaju ustroju polityczno – biznesowego, z którym mamy w Panamie do czynienia (zainteresowanych szerzej tym tematem pozwalam sobie odesłać do Wikipedii, gdzie można znaleźć między innymi opis interesujących, acz niełatwych stosunków Panamy z USA). W kraju obowiązuje całkowita tajemnica bankowa, śmieszne podatki (tzw. „raj podatkowy”), Panama nie posiada też w ogóle umów ekstradycyjnych z żadnym innym Państwem na świecie… Cóż, mniemam, iż nie wszystkie interesy jakie się tu prowadzi są kryształowo czyste, ale czy gdzie indziej takie są? Grunt, iż skorzystała na tym mocno turystyka i przyjezdni czują się bezpiecznie.

Dołączona grafika

Fragment starego miasta w Panama City.


Dołączona grafika

W oddali kawałek biznesowego centrum.


Dołączona grafika

A tutaj na zoomie…trochę jak Hong Kong czy Nowy York…


Dołączona grafika

Panama to dynamicznie rozwijający się kraj. Oby przyroda na tym nie ucierpiała.


Z Panama City wcześnie rano wyjechaliśmy na południe, w liczącą prawie 6 godzin drogę do niewielkiej wioski Pedasi położonej nad Pacyfikiem. Nasza mało wygodna, dziurawa jak sito, ale asfaltowa trasa przebiegała w dużej części przez słynną „Transamericana Road”, którą (z małym wyjątkiem, o czym za chwilę) można dostać się z Alaski… do Ziemi Ognistej w Argentynie po przejechaniu… 25 750 km! Ów jeden niewielki wyjątek to zaledwie 90-kilometrowy nieprzejezdny fragment szlaku, przebiegający na mapie wzdłuż wściekle malarycznej i opanowanej przez gangi narkotykowe dżungli pomiędzy Panamą właśnie a Kolumbią. Nazywa się Przesmyk Darien i aby go pokonać trzeba chwilowo przerzucić się na morski środek lokomocji, gdyż budowę asfaltowej drogi z powodu trudnych warunków terenowych na razie zarzucono. Pierwszym Polakiem, który „oswoił” ten cieszący się kiepską sławą teren, był Wojciech Cejrowski, a przeczytać o tym możecie w jego niezłej książce „Gringo wśród dzikich plemion”.


„Sport siłowy”

Zmaltretowani jazdą, witamy Pedasi z wytchnieniem ulgi, a wędkarskie nadzieje sięgają nieba. Ta nieduża osada nie oferuje „czarterowym” turystom nic specjalnego – ot, dość wąską plażę z linią tropikalnych drzew oraz kilka barów z karaibską muzyką, krewetkami z rusztu i tanim rumem, który „ulula” Cię w pół godzinki. Nie ma tu dużych hoteli, marin, dziesiątków sklepów. Tropikalny wypad z dziewczyną w te rejony nie będzie więc pewnie najlepszym wakacyjnym pomysłem, na jaki mógłbyś wpaść. Kilka tysięcy przyjaznych dusz, które tu mieszka, chyba także nie przesądzi o wizycie. Jednak dla wędkarza, którego interesują duże, silne i strasznie „wściekłe” ryby, gotowe wywlec człowieka z łodzi, Pedasi będzie jednym z najpiękniejszych miejsc na całym, bożym świecie. Bardzo silne prądy morskie, skalista miejscami linia brzegowa i arcyciekawe dno czynią z tego dzikiego jeszcze fragmentu wybrzeża nieprawdopodobną „metę” na spotkanie z naprawdę wielkimi rybami. Nasza 7-osobowa drużyna zjawiła się tu w jednym, konkretnym i od początku jasno sprecyzowanym celu – chcieliśmy łowić te wszystkie wymarzone „potwory” na spinning, a ściślej rzecz ujmując na jego super efektywną i efektowną odmianę, czyli popping. To angielskie określenie oznacza nic innego jak powierzchniowe łowy przy użyciu popperów lub innych podobnych przynęt. Właściwie to winien byłem napisać „popperzysk”, ponieważ wabiki używane w Panamie nie mają wiele wspólnego z tymi, które możecie znać z polskich sklepów. Tropikalne ryby wymagają zupełnie innego kalibru – przynęty mają często po 20 cm długości i potrafią ważyć 180 – 200 g. Taki popper spasowany z odpowiednim wędziskiem, kołowrotkiem i plecionką potrafi polecieć na dobre 80 m i podczas prowadzenia tworzy przed sobą fontannę wody wysoką na 1,5 metra. Większość obecnych tu ryb reaguje najlepiej na takie właśnie, bardzo mocne siłowe prowadzenie i z niesłychaną furią uderza w przynętę. Przynajmniej teoretycznie, ale nie uprzedzajmy faktów.


Dołączona grafika

Po raz pierwszy zajeżdżamy na plażę w Pedasi.


Dołączona grafika

Pogoda piękna, a „wychuchany” sprzęt w „blokach startowych”.


Dołączona grafika

Z takich łodzi łowią miejscowi rybacy.


Poważny, męski popping wymaga niestety bardzo poważnych i bardzo obciążających domowy budżet przygotowań, które mogą na wejściu zniechęcić do wyprawy. Wszystkie „norwesko – pilkerowe” oraz sumowe półśrodki są tu bez sensu, bo te ryby po prostu zdemolują taki sprzęt pierwszego dnia i nie ma co liczyć na to, że będzie inaczej. Niestety trzeba grubo zainwestować , sprzedać nerkę, siostrę lub coś podobnego – inaczej się po prostu nie da. No przepraszam - to oczywiście ponury żart. Ale oszczędzanie przez minimum kilka miesięcy będzie pewnie obowiązkowe. Dobre wędki to takie, których moc blanku wynosi jakieś 30-60 LBS, mają 220 – 250 cm i odpowiednio zbudowaną część szczytową – na tyle miękką aby wyrzucić poppera na kilkadziesiąt metrów i na tyle twardą aby prawidłowo poprowadzić wielką przynętę. Aha, i muszą mieć najwyższej klasy, morskie uzbrojenie i blank, którym można zatrzymać rozpędzonego słonia. Zadanie niełatwe i w Polsce takiej wędki na razie nie kupicie, choć dochodzą słuchy, że ma się to niebawem zmienić. Na dziś trzeba jednak posiłkować się ofertą specjalistycznych firm, które tworzą kije przeznaczone do poppingu (np. Zenaq, Tenryu, Smith, Daiwa, Shimano) i sprzedają je przez internet. Koszty zwalają z nóg, ale tu naprawdę nie ma innego wyjścia – sprawdziłem! Jeśli chodzi o kołowrotki to jest troszkę lepiej z ich dostępnością, ale jeszcze gorzej z ceną. Flagowym modelem jest Daiwa Saltiga (6500H), Daiwa Dogfight oraz największe modele Shimano jak Stella czy Saragossa (rozmiar 12 000 – 18 0000). Ciekawą ofertę znacznie tańszych kołowrotków ma amerykański Penn, ale nie miałem okazji ich wypróbować. Wyglądają solidnie i co najmniej kilka wyjazdów powinny wytrzymać.

Część naszej ekipy potrzebny sprzęt gromadziła przez kilka lat przy okazji poprzednich tropikalnych wypraw, ale były też wśród nas osoby, które poza popperami nie miały nic. Na szczęście nasz gospodarz w Pedasi – Francuz Pascal, posiada cały arsenał wszelkiej maści „sprzęcicha” dobrej klasy i wypożycza je za rozsądne pieniądze. Popperowy komplet (wędka + kołowrotek) na Panamę waży jakieś 1,2-1,5 kg. Do tego mocno gorące, wilgotne powietrze (choć na oceanie często wieje ożywcza bryza) i 150 – gramowa przynęta, którą trzeba szybko i agresywnie prowadzić rytmicznymi skokami po powierzchni sfalowanej z reguły wody. W ciągu dnia każdy z nas oddawał co najmniej kilkaset rzutów tym „filigranowym zestawem dla mięczaków” i cierpiał wieczorem okrutnie od bólu barków, nadgarstków, łokci, kolan, szyi itp. Generalnie łowi się więc ciężko, topornie i kiedy ryby nie biorą, jest to nużąca czynność. Nie myślcie jednak, że kogoś zniechęcam. Jest wprost przeciwnie, ponieważ powierzchniowe, pełne impetu branie tropikalnej ryby sprawi, że będziecie krzyczeć z radości. Za to gwarantuję.


Dołączona grafika

Poppery to w Panamie przynęta nr 1.


Dołączona grafika

Trzeba „majtnąć” jak najdalej!


Dołączona grafika

Sprzęt jest poważny – musi dużo wytrzymać.


Dołączona grafika

Poppery „umierają” w Panamie bardzo młodo.


Dołączona grafika

Rzut pod skałę i jak najszybciej do siebie!


Dołączona grafika

Uff! Nie ma lekko i trzeba się „natyrać”.


Dołączona grafika

Na szczęście po powrocie czeka zbawienny basen.


„Brania w trójwymiarze”

Pierwsze 3 dni łowienia są mocno średnie (czytaj beznadziejne) i jestem Panamą rozczarowany. Na tę wyprawę czekałem „jak kania dżdżu” i rzeczywistość na miejscu mocno odbiegała od wyśrubowanych oczekiwań. Ech, człowiek „stary i głupi” i zawsze popełnia ten sam błąd – wyobraża sobie dziesiątki razy przed wyjazdem jak to grubo połowi. Tymczasem po latach wyjazdów we wszelkie możliwe miejsca mówię Wam, że w wędkarstwie jak w życiu – „piękne są tylko chwile”, a reszta to proza dnia codziennego i zwyczajna orka. Oczywiście, te chwile są czasami dłuższe (zdarzają się, że trwają po kilka godzin, a nawet dni – szczególnie za granicą), ale dzieje się to rzadko. W Panamie ryby po prostu nam (na razie?) nie brały i koniec. Owszem każdy coś tam wyciągnął, niekiedy były to naprawdę piękne sztuki, ale brakowało „akcji”. 7 osób, tysiące rzutów na wszelkie poppery, stickbaity (rodzaj takiego morskiego, podpowierzchniowego jerka), jigi i raptem kilkanaście złowionych ryb. Zdesperowani próbowaliśmy nawet żywca, który w tropikach zazwyczaj nie zawodzi, ale to także nie zmieniło bezwzględnej dla nas statystyki. Nie wiem ile paliwa nasi przewodnicy wypływali przez ten czas, ale pewnie mógłbym na tym jeździć przez rok. Bywało, że znacznie więcej się przemieszczaliśmy, niż łowiliśmy, a przelot na kolejną, n-tą już tego dnia rafę trwał 90 minut i to łodzią wyposażoną w 280 KM mocy. Trochę nas to z początku irytowało, ponieważ po przepłynięciu na taka odległą miejscówkę przewodnik potrafił zarządzić odwrót po 5-ciu oddanych rzutach. Stwierdzał po prostu, że „ich” tu w tej chwili nie ma i lecimy dalej. Powiem szczerze, że zaczynało się w nas wkradać zwątpienie, czy aby na pewno dobrze wybraliśmy miejsce i termin wyprawy? Z drugiej jednak strony staram się zawsze dobrze odrobić „pracę domową” i wybierać tylko najbardziej pewne kierunki i najlepszych „dostawców” na miejscu. Wędkarski urlop i marzenia są zbyt cenne aby nie być wszystkiego pewnym na 100%. Coś było po prostu w wodzie nie tak, kombinowałem w duchu, jednak minorowe miny kolegów sprawiały, że czułem się jak kompletny bałwan. Najbardziej jednak wkurzające w tej sytuacji było stanowisko naszego gospodarza Pascala. Wesołek uśmiechał się tylko nieznacznie, potakiwał głową, polewał następną „kaipirinię” i mówił, że to tylko kwestia czasu i jeszcze się nie zdarzyło żeby klienci wyjechali od niego niezadowoleni. Czyli będą ryby i basta! Razem z przewodnikami byli tego pewni jak „amen w pacierzu” co z jednej strony jeszcze bardziej nas mierziło, ale z drugiej dawało jednak nadzieję na odmianę losu. Mówię Wam, dobrze że barek w ośrodku był niezgorzej zastawiony i jakoś udało nam się przetrwać ten niefortunny początek!


Dołączona grafika

Spokojne i piękne morze w Pedasi.


Dołączona grafika

Tak żerują jacki. Rzucasz i masz. Przynęta nie ma znaczenia, byle była „głośna”.


Dołączona grafika

A tutaj polujące bonito. Szkoda, że nie rosną duże.


Dołączona grafika

Humbak, którego „strzelił” Grzechu. Szczęka opada do samej ziemi.


Dołączona grafika

Bluefin trevally. Śliczna i bardzo silna ryba.


Dołączona grafika

A tu duży jack crevalle złowiony na…polską wahadłówkę, taką trochę algę.


Dołączona grafika

Jankowy rooster.


Dołączona grafika

A oto seriola czyli amberjack złowiony z głębokości 50 m.


Dołączona grafika

Jeden z moich „popperowych” jacków.


Dołączona grafika

Piotr z grouperem. Ładny czy wręcz przeciwnie?…(mowa o grouperze)


Dołączona grafika

Miejscowa belona. Dorasta do 2 m i ma straszne zębiska.


Nastał 4-ty dzień łowienia, czyli połowa wyjazdu. Ranek nie zapowiadał żadnej rewolucji – pogoda podobna, a nasi panamscy przewodnicy tacy sami jak wczoraj – nieodłączne uśmiechy przyklejone do gęby. Chyba zorientowali się, że mamy dość szukania-pływania, bo Javier zatrzymuje raptownie łódź zaledwie 10 minut drogi od przystani. Nie przypominam sobie abyśmy tu przedtem łowili. Pokazuje uniesiony do góry kciuk i każe rzucać jak najdalej przed siebie, na skraj podwodnej, kamiennej rafy. Fala niewielka, niebo pochmurne, woda-turkus, pod nami jakiejś 25 m. Wybieram z pudełka wielkiego, zielono-srebrnego poppera, którego kumpel kupił w Kenii, a mi wcisnął na wyjazd. Przewodnik z aprobatą kiwa głową i wskazuje kierunek rzutu. No to „sruuu” – przynęta leci dobre 60 m i wpada do wody z hukiem. Czekam 2 sekundy aż woblerzysko dobrze się ustawi, wybieram luz z kołowrotka i rozpoczynam „szarpaninę”. Po chwili kątem oka udaje mi się zauważyć jakieś niewielkie zawirowanie mnie więcej w rejonie gdzie przynęta wpadła do wody i wielką czarną plamę, która przesuwa się w kierunku niczego nie podejrzewającego poppera. Serce zamiera w bezruchu…ale nic się niestety nie dzieje. Ryba się rozmyśliła. Rzucam jeszcze raz dokładnie w to samo miejsce i na nic już nie czekam, tylko rozpoczynam natychmiast bardzo szybkie i mocne prowadzenie. Mniej więcej w połowie drogi tuż za popperem na powierzchni wody pojawia się wielka płetwa, a właściwie grzebień. Po sekundzie dołączają do niego dwa kolejne. Widok jest nieprawdopodobny – trzy olbrzymie ryby płyną za moją przynętą przeganiając się wzajemnie od prawej do lewej. Javier w ułamek sekundy spostrzega co się dzieje i wrzeszczy na mnie z całych sił „rapido, rapido!” (szybciej po hiszpańsku). Przyspieszam więc na tyle, na ile jestem w stanie i niemal w tym samym momencie czuję „kopnięcie” tak silne, że wędka wraz z rękoma przesuwa mi się co najmniej pół metra do przodu. Na powierzchni morza pojawia się wielkie, spienione „beło”, któremu towarzyszy dźwięk przypominający wpadającą do wody trylinkę. To są właśnie te „trójwymiarowe brania”, które „widać, słychać i czuć” jak śpiewał Kuba Sienkiewicz w Elektrycznych Gitarach. Moja stella drze się w niebogłosy, chociaż hamulec nastawiony jest na beton, a ręce już zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Javier podchodzi blisko mnie i już spokojnie mówi „grande rooster, despacio” (wielki rooster, pomału). Następne 10-15 minut holujemy rybę na zmianę z Piotrem, który w międzyczasie cyka jeszcze fotki i kręci krótki filmik kamerą. Nie wiele z tego pamiętam bo emocje wzięły po prostu górę. Ryba była niemożliwie silna, nieustępliwa i żadna nie dała mi dawno tyle frajdy. Bardzo staraliśmy się z Piotrem jej nie stracić, bo to był na naszej łodzi pierwszy „kaban” od przyjazdu. Na szczęście sprzęt wytrzymał.

Rooster fish czyli ryba-kogut (Pez gallo po hiszpańsku lub Nematistius pectoralis w języku łacińskim) należy do najsilniejszych i moim zdaniem, także najpiękniejszych ryb jakie można złowić na wędkę. Ten potężny drapieżnik występuje we wschodnim Pacyfiku, od Peru, aż do zatoki Baja w Californii. Osiąga masę do 50 kg, ale każdy osobnik o wadze ponad 30 kg uznawany jest za okaz i niezwykle cenne, wędkarskie trofeum. Mniejsze osobniki żyją w stadach po kilka – kilkanaście sztuk, a największe ryby żerują zazwyczaj w parach lub pojedynkę. Pedasi w Panamie należy do najlepszych łowisk tego gatunku na świecie (część wędkarzy uważa je wręcz za najlepsze), a dobre tereny ich połowów można jeszcze znaleźć w Kostaryce i Meksyku. Roostery dobrze biorą na żywca oraz spinning (w szczególności przynęty powierzchniowe), natomiast bardzo ciężko skusić je do brania na sztuczną muchę.

Dwie nerwowe i radosne godziny później już wiemy, że ryba nie była przypadkowa. W wodzie nastąpiła zmiana i częstotliwość brań mocno wzrasta. W kilku miejscach łowimy garfishe, okrutnie silne jacki, mniejsze roostery, bluefiny i makrele królewskie. Plecionki strzelają, wędki trzeszczą, a migawki w aparatach nie nadążają z robotą. Poppery z każdą złowioną rybą coraz bardziej podziurawione od zębów i odrapane z farby. Po to właśnie przyjechaliśmy i nareszcie jest super!

Spotykamy na wodzie Janka z Grześkiem i z daleka widać, że gęby im też się śmieją. Złowili 3 piękne roostery, kilka urwali i jeszcze mieli po parę jacków. Javier jak opętany powtarza w kółko „sardinas, sardinas” i też się cieszy jak małe dziecko. Już po łowieniu, na plaży spotykamy Pascala, który z góry wie, że mieliśmy dobry dzień i nie szczędzi nam uwag w stylu „a nie mówiłem?”. Okazuje się, że „sardinas” (sardynki), które po kilku dniach znów pojawiły się u wybrzeży Pedasi, to dla tutejszych drapieżników sygnał z rodzaju „podano do stołu – zapraszamy”, którego nie mogą zignorować. Fortuna zatem kołem się toczy i znów z nadzieją patrzymy na przyszłość. Przecież już nie może być gorzej, niż było.


Dołączona grafika

Hurra! Znów się udało. Ten rooster dał mi mnóstwo szczęścia.


„Cubery nie z tej planety.”

Ostatnie 2 dni na wodzie są dobre. Codziennie udaje nam się odszukać pokaźne stada sardynek, które są dobrze widoczne na spokojnej, turkusowej wodzie. Łowienie polega na umiejętnym dryfowaniu w tym samym kierunku co sardynkowa „kula” i rzucaniu w jej pobliże (a najlepiej w sam środek). Te małe rybki są jednak bardzo czujne i zazwyczaj udaje się oddać nie więcej jak 3-4 rzuty w bezpośrednie sąsiedztwo stada. Potem spłoszone sardynki nurkują głębiej i trzeba ich szukać od początku. Te kilka rzutów zazwyczaj kończy się jednak potężnymi braniami przeróżnych drapieżników, które jak stado wilków otaczają malutkie rybki. Nigdy nie wiadomo co zaatakuje poppera. Często będą to różne gatunki jacków (np. cravelle lub bluefin), rooster fish czy tuńczyk żółtopłetwy, ale można liczyć też na duże wahoo, dorado (inaczej mahi-mahi) czy zjawiskowego snappera o nazwie cubera. Ta ostatnia ryba warta jest w ogóle osobnego potraktowania. Wielu wędkarzy przybywa do Panamy właśnie z nastawieniem na ten gatunek. Cubera po pierwsze jest moim zdaniem „zabójczo” (do dobre określenie w przypadku tej ryby) piękna, a po drugie jest bez żadnych wątpliwości najsilniejszą rybą w okolicy. Na pewno nie tak szybką jak wahoo czy tuńczyk, ale jej moc wprawia każdego w osłupienie i niedowierzanie. Duża cubera, powiedzmy taka ponad 20 kg rzuci Was dosłownie na kolana i przetestuje każdy, najdrobniejszy element Waszego zestawu. Nie pozostawi miejsca na najdrobniejszy błąd podczas holu i sprawi, że odkryjecie w swoim organizmie mięśnie o jakich do tej pory mieli pojęcie jedynie studenci medycyny. Nam podczas wyjazdu nie udało się pokonać żadnej dużej cubery – po prostu nie daliśmy im rady. Zaciętych było bodajże 9 czy 10 sztuk, ale zawsze zdołały powchodzić w zaczepy (natychmiast po zacięciu ten snapper rusza prosto w dół z siłą i nieustępliwością lokomotywy) lub pękały 80-funtowe plecionki. Cuberę trzeba po prostu zatrzymać w miejscu w najkrótszym możliwym czasie i za wszelką cenę uniemożliwić jej zejście w dół – dlatego hamulec w kołowrotku ustawiony jest niemal „na maksa” i nawet tak gruba plecionka nie wytrzymuje tego na węźle. Ja miałem na to dwie szanse, w dodatku jednego dnia. Niestety zabrakło doświadczenia, dwa poppery zostały na rafie i po wielką cuberę będę musiał do Panamy jeszcze wrócić.

Cubera snapper (Lutjanus cyanopterus), inaczej dog snapper nazywany tak z powodu hojnego i bardzo ostrego uzębienia jest rozpowszechnionym drapieżnikiem w wodach Panamy i innych krajów regionu . Występuje zarówno w Atlantyku (Morze Karaibskie) jak i Pacyfiku. Osiąga wagę do 60 kg, ale z powodu niezwykłej siły, wędkarzom rzadko udaje się wyholować okazy większe niż 30-35 kg Większe osobniki przebywają zazwyczaj w okolicach skalistych, podwodnych raf na głębokości od 20 do 60 m (z tej głębokości cubera „wychodzi” do powierzchniowego poppera!), podczas gdy mniejsze żyją w typowej strefie „inshore” w pobliżu mangrowców. Cubera świetnie bierze na żywca, spinning (poppery oraz stickbaity), a także na głęboko schodzące jigii (łowienie w pionie tzw. „speed jigging).


Dołączona grafika

Javier, pomocy! Ryby w Panamie nigdy nie odpuszczają.


Dołączona grafika

Cubera co się zowie! Ależ ma sympatyczny „ryjek”…


Dołączona grafika

Te ryby także najlepiej reagują na duże poppery.


Dołączona grafika

Tutaj niewielka, ale jakże piękna sztuka.


Dołączona grafika

A oto cubera snapper w rozmiarze XXL. Pokonał go znajomy z Danii.


Dołączona grafika

Grzesiek ze swoim snapperem. Mieliśmy szansę na dużo, dużo większe.


Dołączona grafika

Takie jak ten! Tutaj podbiera Thomas.


Dołączona grafika

I jego kolejna ryba złowiona w Pedasi w bodajże 2011 r.


Końcowy akord

Ostatni dzień zmagań w Pedasi był na naszej łodzi chyba najciekawszy. Popłynęliśmy na „Kostarykę”, czyli rozległą, super tajną rafę Javiera, ulokowaną „dwie godziny w jedną stronę” w kierunku tego właśnie Państwa. Brania były dość rzadkie, ale za to „wychodziły” praktycznie same potwory. Z „grubej rury” zaczął Piotr, który w bodajże 5-tym rzucie zaciął największą rybę wyjazdu, a mianowicie absolutnie cudowną seriolę (nazwa doskonale znana bywalcom barów sushi, inna nazwa tej ryby – Greater Amberjack) o wadze 35 kg. Było to zdarzenie o tyle niecodzienne, że gatunek ten jest typowo denny i z reguły bierze na żywca lub „speed jigging”. Seriola nie poddaje się łatwo (zresztą jak wszystkie występujące tu ryby) i dobrze dała Piotrowi „popalić” zanim skapitulowała. Godzinę później przeżywaliśmy równie wielkie emocje z Bogdanem. Jednocześnie udało nam się zaciąć i szczęśliwie wyholować dwa przepiękne roostery w granicach 25 kg każdy, co możecie zobaczyć na tym filmie. A pod sam koniec dnia doczekaliśmy się nawet w końcu trzech małych, ale jakże pięknych tuńczyków żółtopłetwych. Niezła i śmieszna w ogóle historia z tymi tuńczykami. Ta ryba jest teoretycznie najczęściej występującym tu drapieżnikiem, a cały obszar wybrzeża półwyspu Azuero, gdzie znajduje się Pedasi, nazywany jest ni mniej ni więcej tylko „Wybrzeżem Tuńczyków”. Panama generalnie słynie z dużego potencjału jeśli chodzi o łowienie tej ryby. Tymczasem jak na złość podczas naszego pobytu tuńczyki wyparowały gdzieś jak kamfora, chociaż grupa duńskich wędkarzy na kilka dni przed naszym przyjazdem łowiła ich dosłownie tony! Pascal miał niezły ubaw i żartował sobie z nas codziennie, że jako pierwsi w historii wyjedziemy z Pedasi bez „zaliczenia” gatunku. Suma summarum wyszło jednak na nasze i ostatnia kolacja składała się głównie z tuńczykowego sashimi serwowanego z quacamole, które notabene „wyrywa z kapci”.

Maciek Rogowiecki, www.wyprawynaryby.pl, zdjęcia: Eventur Fishing, www.getawaytours.eu

Maciej Rogowiecki - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl






















Dołączona grafika

Znów wyruszamy na ryby. Wpierw krótki transfer na plażę.


Dołączona grafika

Pierwotne wybrzeże Panamy. Niewiele już takich miejsc zostało.


Dołączona grafika

Wyspa Iguana z lotu ptaka. Meta na największe cubery w okolicy.


Dołączona grafika

Sympatyczne towarzystwo w drodze na „Kostarykę”.


Dołączona grafika

Amberjack Piotra – ok 35 kg. Na popper oczywiście.


Dołączona grafika

pysk poradzi sobie z każdą chyba przynętą.


Dołączona grafika

Roosterowy dublet – 2 x 25 kg.


Dołączona grafika

Ostatni dzień łowienia jest dla mnie łaskawy.


Dołączona grafika

Większość ryb oczywiście uwalniamy.


Dołączona grafika

Standardowy tuńczyk z Pedasi. Śliczny, prawda?


Dołączona grafika

Tuńczyków nikt niestety nie wypuszcza. To największy, kulinarny skarb.


Dołączona grafika

Portret z bliska.


Dołączona grafika

Ostatnia kolacja w Pedasi. Wiele rumu „upłynęło” tego wieczora.


Dołączona grafika

To był dobry wyjazd, choć ryby nie zawsze brały.


Dołączona grafika

Tuńczykowe sashimi. Mniam.


Dołączona grafika

A tak wyglądał mój najlepszy popper po kilku dniach. Z początku był cały zielony.


Dołączona grafika

Na koniec zwiedzamy Kanał Panamski. Warto.
  • ...not here lubi to


18 Komentarze

Zapraszam do lektury artykułu!
no no no :) pozazdroscic.Gdyby czasem ktos do noszenia wedek byl potrzebny to jestem nr 1 :) badz jako tlumacz jezyka hiszpanskiego :)
Filmiki dobrze pokazują z czym się trzeba mierzyć, zwłaszcza filmik nr 2. Rzeczywiście "męska rzecz"
Kładłem się już spać wczoraj, kiedy w prawym górnym rogu strony błysnęło "Męska rzecz", no jak nie przeczytać B) . I to był błąd. Długo nie mogłem zasnąć :D .
Piękna wyprawa, doskonale i barwnie przekazana.
Zdarza się, że po przeczytaniu takich egzotycznych opowieści padają słowa "zazdroszczę Ci". Ja nie zazdroszczę…(trochę :D ), cieszę się razem z Tobą, bowiem umiejętność korzystania z dóbr doczesnych to zaleta nie każdemu dana.
Mam tu na myśli ludzi często majętnych niewiedzących jak korzystać z zasobów, które posiadają.
Dzięki za ten kawałek świata, w który mnie przeniosłeś. Nadzieja na zrealizowanie takiej eskapady pozostanie w sferze marzeń no, ale tym również można żyć ;) .


Ps. Przepraszam jednak do tej pory miewam kłopoty z identyfikacją autorów zwłaszcza artykułów (nowy Jb.pl nie pomaga w tym). Czy Remek jest jednym z bohaterów wyprawy i narratorem?
Autor jest na koncu artykulu - Maciek Rogowiecki
Dzięki Friko :) , oczywiście doczytałem jednak kiedyś (czyt. stary J.pl) jaśniej to wyglądało. Teraz przy każdym tytule artykułów najbardziej rzuca się w oczy "Remek" :) .
Nie żebym miał coś przeciw :) tyle tylko, iż mnie (mniej zorientowanemu) pomieszało nieco w jak wspominałem identyfikacji autora.
A takie kolejne z tej serii pytanie. Z kim (Nick) kojarzyć Macieja Rogowieckiego.
Jeśli za wiele wymagam, przepraszam :) .
Zdjęcie
Kuba Standera
06 gru 2012 18:08
Bardzo ciekawy teskt i zdjecia.
Nieukrywam, ze to jest własnie coś o czym marzę - nie mongolia, szwecja czy fiordy.
Brakuje próby dobrania się do nich muchą, ale... pewnie nie raz jeszcze tam pojedziecie.

Taka uwaga - cieżko trafić na artykuły, otwiera się forum i trzeba poszukać, nie ma głównej. Dostrzegłem tekst dopiero dzisiaj...
Cześć Kuba. Z muchą niestety arcyprzerąbane i poległem przyznaję szczerze :-). Zbyt szybki dryf, zbyt odległe zazwyczaj od łodzi ryby i koledzy śmigający 150 g popperami nad głową. Naprawdę ciężko. Zresztą nawet gospodarz tego całego interesu (zapalony muszkarz) mówił od razu, że sprawa jest przegrana i zostaje tylko "blind casting". Pokazywał mi na fotkach tuńczyki co wywalił na muchę, takie po 20-30 kg, ale przyznał że sprzyjające warunki są ze 2 razy w roku...to nie jest dobry temat na muszkę ku mej rozpaczy :-)...pozdrawiam, Maciek
Zdjęcie
...not here
11 gru 2012 05:29
No to i ja spanie dzisiaj mam z glowy. Cos pieknego! Duze ryby maja to do siebie ze nie lowi sie ich czesto ale jesli juz zagryza to.....inni pozniej maja bezsenne nocki. Bede mial ta Paname na uwadze bo z Chicago nie tak daleko. Gratuluje raz jeszcze!
Całkiem zmyślnie opisane :).
w
Właściwie ,to jedna z najładniejszych reklam ,jakie widziałem :)
Zdjęcie
Kuba Standera
12 gru 2012 23:21

Cześć Kuba. Z muchą niestety arcyprzerąbane i poległem przyznaję szczerze :-). Zbyt szybki dryf, zbyt odległe zazwyczaj od łodzi ryby i koledzy śmigający 150 g popperami nad głową. Naprawdę ciężko. Zresztą nawet gospodarz tego całego interesu (zapalony muszkarz) mówił od razu, że sprawa jest przegrana i zostaje tylko "blind casting". Pokazywał mi na fotkach tuńczyki co wywalił na muchę, takie po 20-30 kg, ale przyznał że sprzyjające warunki są ze 2 razy w roku...to nie jest dobry temat na muszkę ku mej rozpaczy :-)...pozdrawiam, Maciek

Wierzę, ze znajdziesz miejsce gdzie da się takie czy podobne muchą posmyrać :D

Wierzę, ze znajdziesz miejsce gdzie da się takie czy podobne muchą posmyrać :D


W marcu znowu będziemy w Panamie. Oczywiście muchówka jedzie ze mną - a nuż trafią się warunki i da się coś "wyrzeźbić". Taki tuńczyk czy rooster na muchę! ależ to by była jazda!
Piękne klimaty

Z muchówką w tropikach da się ;) Oczywiście wyniki w stosunku do innych metod sa jakby tu powiedzieć... mierne B)

Niesamowita wyprawa, super zdjęcia i opis. Świat jest piękny!!!
Zdjęcie
infernovip
22 sty 2013 11:17
Jakim to aparatem były robione tak piękne zdjęcia?
Dzięki wszystkim za miłe słowa. Większość zdjęć była robiona Nikonem D90 + obiektyw NIkkor 18-200 mm (przyzwoity za stosunkowo niewielkie pieniądze) i Tamronem 80 mm (stałka).