Kategorie Wszystkie →
Szukaj w artykułach
Reklama
Ostatnie na blogu
-
Omlet ok..
Sławek Oppeln Bronikowski - wczoraj, 22:30
-
Koniec... i wędkarskie życie po nim
Guzu - 29 paź 2024 12:00
-
sztuka łowienia
Sławek Oppeln Bronikowski - 07 paź 2024 20:22
-
i tak dalej
Sławek Oppeln Bronikowski - 17 wrz 2024 20:04
-
Nudy
Sławek Oppeln Bronikowski - 05 sie 2024 10:00
Ostatnie komentarze
-
Łowienie białorybu na spinning
S.N. - dziś, 10:44
-
Aliexpress - sprzęt muchowy, materiały, narzędzia
Richi55 - dziś, 09:25
-
BIG GAME - popping, jiging
wujek - wczoraj, 13:16
-
Casty Sakura
S.N. - wczoraj, 11:44
-
Zestaw castingowy pod okonie
S.N. - 19 lis 2024 14:12
-
RANKING NAJGORSZYCH SKLEPÓW WĘDKARSKICH ONLINE
mario - 19 lis 2024 12:10
Tagi
- ogłoszenie
- wędki
- przelotki
- inne
- kołowrotki
- konkurs
- wodery
- śpiochy
- rodbuilding
- kołowrotek
- video
- dolnik
- catch and release
- pracownia
- fly fishing
- naprawa
- catch&release
- spacing
- motorowodne
- odzież
- blank
- phenix
- uchwyt
- spinning
- artykuł
- #pstragi
- szczupak
- rękojeść
- woblery
- serwis
- okoń
- pstrąg
- step-by-step
- sandacz
- tech
- autorski
- miasto
- street fishing
- c&r
- autorski-rb
- tech-rb
- #refleksje
- fuji
- buty do brodzenia
- mhx
- kleń
- glass
- przynęty
- tuning
- blanki
1536 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)
tatar, Bing, Lukas915, Friko, Sn4ke, pele, Zack, mela, Bolesław, bartsiedlce, ninja05, Greg Greg, Radek_Z, russian80, nurek28, bartolomeo213, l.berlinski, Google, adis, Michał 1982, stoen, joshikaru, Kingfisher, Popej, MarcinP, kolpi, Jacek01, generał1, ŁukaszK, Tomsi, Niusio99, arczi157, ender, Kacper Kniaź, PiotrekF, bilejdilej, Jano, silver102, coma, roberto_s, sumo, Peles, slawek_2348, jarekbialapodl, dante, mikołajczanin, jasku10, PerchMaster, ManieQ, sylweczek, cyprys19, jacek.hetflaisz, hasior, wojciiech, mopar, Okonek@123, Pescador de caña, remek1, ozzy321, ms80, FanAtyk, qaya, Leszko, jakub75, Adam K., Mawer, tomwes, Bulter, irekmisiak, ewertas, Matyz, koziol1006, zibi 56, kondzio 77, kedar, GroPerch, Tokarz 2000, Wojciech_B, darek63, przemass855, krzk1234, lukanio, keiko, Damian Knieja, wiesławek, Kamil_D, Lebalon, DominikBP, tzienkiewicz, krzysiek7008, Piterson, rebowski12, DanekM, Sylwek1981, TomaszSz, migdau, Maroxx21, marcinesz, Riverhunter, DumFish, tomspinn, daniel., kamyk9, Dziad Wodny, ZIKU, rolen, Marek Tański, Areck, PrzemekL, Darek_W, wujek, KrólRyb, Quent, asp, witeg, as1111, sero1975, bho70, rothen, Trociowy, SilverN, ObraFM, wojciech1919, mateuszxt
Zmiana
Właściwie to sam do końca nie wiem w jakim celu opisuję tu tę historię w ramach Konkursu „Wygraj wędkę marzeń”, będąc raczej przeciwnikiem publicznego rozpisywania się na temat połowów ryb, o których będzie ten materiał. Popularności nie szukam, dodatkowego sprzętu też nie potrzebuję, ponieważ jak większość tzw. nowoczesnych wędkarzy mam go 3 razy więcej niż faktycznie używam. Więc po co? Może to, chociaż opisywane zdarzenia miały miejsce nie tak dawno, wspomnienie i pożegnanie czasów, łowisk i ryb, które już chyba nie wrócą? Takie sentymentalne „ocalić od zapomnienia”? A może jest jeszcze nadzieja, więc niech będzie to materiał „do przemyśleń” dla wszystkich, od których i którym zależy na obecność w naszych wodach gatunku, którego nazwa za chwilę się pojawi, zanim będzie za późno na jego ratowanie.
A teraz do rzeczy.
Zmiana to zjawisko, które w przypadku połowów tej ryby, żerującej wyjątkowo chimerycznie posiada wielki potencjał sprawczy. Jak chcesz ją złowić a przynajmniej zbliżyć się do sukcesu to bądź na wodzie gdy jest nadzieja na zmianę pogody, poziomu i koloru wody, stopnia oświetlenia, ciśnienia, aktywności i miejsc przebywania innych ryb, pojawienia się pokarmu w istotnej ilości, mówiąc krótko każde zamieszanie w środowisku daje nadzieję i zwiększa nasze szanse. I sam też kreuj zmiany, łów inaczej niż wszyscy, niż to robiłeś do tej pory, niż to wynika z Twojego doświadczenia. A jak się zdarzy, że zmiany ułożą się jak planety raz na 1000 lat w jednej linii to możesz doświadczyć rzeczy niewiarygodnych, można powiedzieć cudów. I właśnie takich cudów byłem aktywnym uczestnikiem pewnego lata.
Pierwsza z całego łańcuszka zmian, które doprowadziły do opisywanych wydarzeń, nastąpiła w czasie rodzinnej, wakacyjnej podróży. Z powodu nagłych kłopotów zdrowotnych u mojej małżonki musieliśmy zawrócić po 3 godzinach jazdy i może zabrzmi to nieludzko ale jakaś część mnie, zapewne ta najgorsza, najbardziej prymitywna, ta która od grubo ponad 30 lat każe mi bujać się z wędką w ręce po różnych wodach w każdych warunkach, ucieszyła się z tego faktu. Dlaczego? Śledząc prognozy pogody pod kątem podróży nie mogłem przeoczyć przewidywanej gwałtownej zmiany z ciepłej, spokojnej, wyżowej aury na deszczową, poprzedzoną przejściem frontu burzowego. I było mi niewątpliwie żal faktu, ze nie będzie mnie wtedy nad wodą, gdyż taka zmiana letniej pogody zwykle wywołuje pozytywne z punktu widzenia wędkarza muchowego poruszenie wśród ryb łososiowatych. No, ale do cholery, chyba raz w roku można odpuścić, opanować się i nie myśleć wciąż o rybach? No można, tyle że jakoś boleśnie było myśleć o tym, że tam, nad wodą będą dziać się rzeczy niezwykłe bez mojej obecności. Zatem zmiana planów okazała się prawdziwym „prezentem” od losu. Upewniwszy się, że mogę ze spokojnym sumieniem zostawić Kobietę Mojego Życia samą w domu niezwłocznie przystąpiłem do przygotowań do wyjazdu, którego głównym punktem miało być wypróbowanie „nowej” techniki, nazwijmy ją w skrócie „ aktywnie prowadzoną nimfą”. Czyli kolejna zmiana, tym razem wbrew temu co zwykle robiłem i utartym schematom, które mówią, że podczas połowów muchowych akurat tego gatunku prowadzenie przynęty powinno być spokojne, leniwe i mało dynamiczne. Od jakiegoś czasu czułem intuicyjnie, że szybkie i agresywne, czasem aż do przesady techniki prowadzenia much mogą w pewnych warunkach być naprawdę skuteczne. A w jakich warunkach? W sytuacji nadzwyczajnej aktywności ryb, która często się zdarza w czasie gwałtownych zmian pogody.
Na moje szczęście żadna zmiana na lepsze nie zaszła, a w realu było nawet nieco gorzej niż zapowiadali. Cała podróż na łowisko odbyła się w strugach deszczu, na tyle mocnego, że nabrałem poważnych obaw czy zdążę przed spodziewanym przyborem i zmętnieniem. Ale szczęście tego dnia wyjątkowo mi sprzyjało, na miejscu okazało się, że pomimo trwającej ulewy woda jest w porządku, przy braku wędkarzy chętnych do łowienia na wybranej miejscówce.
Mówiąc krótko, byłem na wodzie sam w idealnych warunkach. No, prawie idealnych bo, umówmy się, że w takim deszczu na muchę łowi się tragicznie i prawie sam, gdyż na miejscu powitał mnie niezawodny O., który już na mnie czekał ze świeżo zaparzoną kawą. Teraz wydarzenia nabrały tempa, rzut oka na wodę, ekspresowe przebieranie w strugach deszczu, rozkładanie wędki, kamizelka na grzbiet, pudełka z muchami do kieszeni, czapka i kaptur na łeb, podbierak do ręki, wiązanie much, dwa szybkie, parzące gardło łyki kawy i już wchodzimy do wody, powolutku, krok za krokiem by nie narobić hałasu, który przy taki niskim stanie wody mógłby „wyłączyć” na kilka kwadransów te ostrożne ryby. Dochodzi godzina 6:00 i przeciwnie do stylu naszego wejścia do wody historia prawie od razu nabiera tempa i jak u Hitchcocka zaczyna się od „trzęsienia ziemi”.
Na początek idą dwie lekkie nimfy mające naśladować larwy jętki majowej, jedna w miarę wierna imitacja, druga podobna tyle, że wyraźnie ciemniejsza, prawie czarna, prowadzone na długiej lince po rzutach pod prąd i w poprzek.
Jakąś chwilę łowię klasycznie, spokojnie ale zaraz przypominam sobie o moim postanowieniu wypróbowania nowego, bardziej agresywnego stylu prowadzenia przynęt.
Więc do rzeczy - rzut ostro pod prąd i po odczekaniu chwili na zatopienie much zaczynam je dość szybko ściągać krótkimi skokami z prądem. Nieoczekiwane branie następuje w trzecim, może czwartym rzucie po zmianie stylu, a że trzymam wyraźny kontakt z muchami nie mam wątpliwości, że to ryba i zacinam szerokim ruchem kasującym luz linki. Mówię do O. łowiącego w pobliżu „siedzi”, nie wiedząc jeszcze, że użycie tej formy nie do końca jest adekwatne do sytuacji, i przystępuję do holu. Dosyć szybko orientuję się, że coś jest nie tak. Ryba nie zachowuje się w pełni normalnie, czuję, że jest niemała ale jakoś dziwnie „chodzi”, nie robi dalszych odjazdów, bardziej kręci się i myszkuje po dwa, trzy metry to w prawo, to w lewo. Szybko porzucam pierwszą myśl, że jest zahaczona poza pyskiem. Ryby tak zapięte walczą raczej bardziej dynamicznie a ta tylko kręci te swoje dziwne kółka. Może walcząca ryba zaplątała się w jakiś zahaczony o dno zerwany zestaw? A może to wielki ale flegmatyczny leszcz albo inna duża ryba spokojnego żeru? Pomimo tych wątpliwości robię swoje, staram się holować spokojnie, choć korci mnie by podciągnąć rybę bliżej powierzchni i zobaczyć co to za stwór. Po chwili mam ją parę metrów przed sobą, jeszcze moment i widzę miedziany cień wykładającej się na bok niewielkiej, może 75 cm zapiętej na skoczku głowatki, która jednak dalej ciągnie jak by była w pełni siły. Co jest? Albo ryba leży na boku albo ciągnie, nigdy jedno i drugie. Stojący obok O. zaczyna filmować końcówkę holu bo czuje, że dzieje się coś niezwykłego. W momencie gdy ryba wykłada się całkiem na bok za nią wyłania się zapięta na muszce kierunkowej….druga, może ciut większa, czyli na moim zestawie nie tyle „siedzi” co „siedzą” dwie głowatki. Teraz kluczem do sukcesu staje się uspokojenie emocji i ryb a przede wszystkim ułożenie planu „akcji podbierakowej”. Logika nakazuje zacząć od większej ryby a potem „dołowić” mniejszą i słabszą i już za pierwszą próbą udaje mi się umieścić w siatce karpiowego podbieraka obydwie sztuki.
O. kręci z niedowierzaniem głową - co za fuks, jakbym tego nie widział to bym w życiu nie uwierzył - mówi. Teraz szybko kilka marnej jakości zdjęć, ryb nawet nie mierzymy bo zależy nam by je szybko uwolnić, mniejsza wydaje się być trochę spompowana. Na szczęście obydwie raźno odpływają, a ja odbieram gratulacje, zasiadamy na brzegu no i oczywiście otwieramy uroczyście ulubionego pilznerka. Cała akcja trwała nie dłużej niż 10 minut. A zdjęcie, no cóż, słabe, nieostre tak jak wszystkie z tego dnia robione mokrym aparatem z zaparowanym obiektywem.
Fajnie się tak siedzi, popija piwko i gwarzy o rybach ale jak mawia inny mój kumpel ”nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności”, więc po chwili przerwy znów „pakujemy” się do wody, tym bardziej, że ryby wydają się być aktywne. To tu, to tam jakaś ryba chlapnie, spławi się, pod drzewami co jakiś czas grube pstrągi „bulkają” na powierzchni, a na płytszej wodzie powyżej lipienie dzielnie „pracują” zbierając niewielkie, popielate jętki. Jeszcze nie ma 7-ej więc postanawiam dalej łowić w szczęśliwym miejscu, tym samym zestawem. Wchodzę więc znów powoli, nie mija 10 minut łowienia i w kolejnym rzucie mam wyraźne branie znów na agresywnie ściąganą z prądem nimfę. Pomimo, że 80-tki przeważnie dostarczają niemałych wrażeń z racji dynamiki jaką pokazują w walce, ta okazała się wyjątkowym „leniem”. Po paru krótkich odjazdach ryba ląduje w siatce bez większych perypetii. I bez perypetii odpływa po krótkiej, jednozdjęciowej sesji a O. kiwa głową ze zdziwienia – ktoś tu chyba ma dziś „fart” życia. Znów siadamy na brzegu by nieco ochłonąć, bo czegoś podobnego nikt się nie spodziewał.
Deszcz, jakby wyczuł tę potrzebę i chcąc nieco ostudzić nasze emocje zaczął znów siąpić po chwili przechodząc w naprawdę mocną pompę.
Siedząc i rozmyślając o planach na resztę dnia, który przecież ledwo się zaczął, kątem oka dostrzegłem niewyraźny cień wyłaniającej się tuż pod powierzchnią różowo-miedzianej dużej ryby. Pomyślałem: „kurczę, to może być prawdziwa „krowa”- jak niektórzy pieszczotliwie nazywają duże głowacice. W tym memencie oczywistym staje się, że będę tu stał jak czapla próbując złowić tę rybę, tak długo jak to będzie konieczne. Tego mi było trzeba, mija poranne zmęczenie z niewyspania, nie czuję już wilgoci, która zaczęła się powoli wkradać pod ubranie, w kilka chwil przewiązuję zestaw i znów powoli wchodzę do wody. Po dosłownie kilku rzutach, na poboczu głównego nurtu od mojej strony mam bardzo mocne branie na szybko ściąganą pod prąd po zakończonym spływie muchę. Zacinam dla porządku a ryba dostaje natychmiast „śruby” ciągnąc jak oszalała w dół rzeki. Czuję, że jest ładna ale po chwili wiem, że to nie „krowa”. Za szybko, za dynamicznie, zbyt wariacko walczy. Po kolejnej chwili już wiem, nie bez rozczarowania, że to nie może być głowacica i faktycznie kolejna zdobycz okazuje się być niezłym „potokiem”. Znów szybkie zdjęcie i ryba wraca do wody – płyń stary, dziś nie o ciebie chodzi. Jest prawie 9:00.
Pewnie myślicie, że to już koniec tej nieprawdopodobne historii, która już od początku zakrawa na niezłą bajeczkę. Sęk w tym, że nie koniec. Wiem, że trudno w to uwierzyć ale w tym momencie najlepsze było jeszcze przede mną.
Wychodzę na brzeg, dopijam piwo i nachodzi mnie „czarna myśl”, że jak zaczęły brać pstrągi to głowacice skończyły poranne żerowanie i poszły na odpoczynek, podczas gdy do końca dnia zostało jeszcze tyle czasu. Co tu robić? Ten mój myślowy wywód zakłóca ponowne pojawienie się różowego „kloca” z tym, że teraz widzę go dokładnie jak robi tzw. delfina na wprost mnie na środku dołka. To ogromna, stara ryba, która z jakichś względów postanowiła objawić mi swoją wielkość i aktywność.
Chyba nie trudno odgadnąć, że po chwili ponownie stałem w wodzie, a ślady zmęczenia zniknęły jak ręką odjął. Znów jestem w pełni skupiony i gotowy do nowego „starcia”. Leje coraz mocniej ale ja już tego deszczu w zasadzie nie dostrzegam, liczy się tylko jedno – złowić „krowę”. Widząc jak wielka ryba kręci się po miejscówce postanawiam zrezygnować ze skoczka i łowić na pojedynczą muchę. Czasami zdarza się, że zestawy z dwoma muchami są przyczyną porażki, dając walczącej rybie szansę na zahaczenie swobodnej muchy o leżące w wodzie przeszkody i rozerwanie przyponu. W tym przypadku wiem, że taki błąd mógłby kosztować mnie utratę być może ryby życia a już na pewno sezonu. Zakładam zwykłą, szaro-rudą nimfę mogącą imitować wszystko i zarazem nic konkretnego. Ot taki bury glut na mocnym haku nr 6.
Znów jestem w wodzie, przechodzę miejscówkę kilka razy, rzetelnie ją obrabiając krok za krokiem, niestety bez brania. Czasem, szczególne obławiając przestrzenne łowiska np. szerokie i głębokie płanie popadam w wątpliwość czy w takim ogromie wody tak duże ryby są w stanie zainteresować się tak mało znaczącą i niezbyt wyróżniającą się przynętą jaką jest średniej wielkości nimfa. I tym razem mam podobne myśli aż…
…pod koniec kolejnego przejścia rynny, stojąc grubo poniżej miejsca ostatniego pojawienia się „kloca” wykonuję bardzo długi rzut centralnie w środek dołka, w którym pokazała się ryba, po czym zamierzam odczekać chwilę by nimfa doszła w okolice dna i zacząć ją ściągać tym moim „nowym”, sprawdzonym już i dającym sukcesy stylem. Jednak rozwój sytuacji wyprzedza moje plany, gdyż branie następuje niemal natychmiast po wpadnięciu muchy do wody gdy ja zaledwie zdążyłem częściowo wykasować luz na lince. Jest to potężne pociągnięcie po wodzie linki przez rybę, która wyszła prawie do powierzchni by zgarnąć przynętę i opadła z muchą w pysku do dna. Efektem tego jest oczywiście wyszarpnięcie sznura z trzymających go palców z trudną do opisania siłą. W tej sytuacji zacięcie jest tyle odruchowe co zbędne.
W wędkarstwie każdy z nas ma takie chwile, które wywołują największe emocje. Dla mnie taką jest ten pierwszy kontakt z rybą zaraz po zacięciu gdy daje się poczuć jej wielkość i siłę na trzymanej w dłoni, napiętej jak struna lince. To co czuję teraz w pierwszym kontakcie jest jak wielki konar wyraźnie pulsujący na końcu mojego zestawu, gdzieś tam w głębi nurtu. Ryba, po kilku „bujnięciach” szybko startuje do walki wyciągając mi sznur najpierw z dłoni a potem z kołowrotka, prąc pod prąd z siłą byka przy wygiętym do granic wytrzymałości wędzisku. Jest nie do zatrzymania, z resztą nie ma takiej potrzeby gdyż podąża w bezpiecznym kierunku, niemniej w momencie gdy widzę podkład na kołowrotku zaczynam nieco mocniej kontrować tę szarżę. Po chwili „przeciągania liny” ryba zatrzymuje się i zawraca środkiem rynny. Teraz walka polega na serii dalekich odjazdów i odzyskiwania linki i powolnym przesuwaniu się w dół rzeki, z prądem. Ryba idzie bardzo głęboko, w zasadzie robi chce, tym swoim twardym, tępym, nieustępliwym stylem podwodnej lokomotywy, charakterystycznym dla dużych okazów tego gatunku i ani razu nie pojawia się na powierzchni wody. Walkę planuję zakończyć w miejscu gdzie jest placyk spokojniejszej wody, w który chcę rybę wprowadzić i tam ją uspokoić przed próbą podebrania. Wreszcie podnoszę rybę z dna i mam ją w zasięgu wzroku.
Kurczę, naprawdę jest wielka ale wydaje się być już niegroźna. Pływa spokojnie tam i z powrotem na krótkim dyszlu, za moment będzie gotowa do podebrania. I co ciekawe, w kąciku pyska ryby widzę, najwidoczniej zerwaną jakiemuś wędkarzowi różową muchę, która później okazuje się imitacją dżdżownicy czyli po naszemu tzw. glajchą.
Pierwsza próba zagarnięcia jej do podbieraka nie wychodzi, ryba odskakuje na parę metrów, w kolejnej ląduje w siatce dokładnie w momencie gdy deszcz przechodzi w ulewę.
Niezawodny O. znów pomaga by sesja zdjęciowa była możliwie jak najkrótsza po czym wielka głowatka, teraz już bez różowego kolczyka w „ustach”, wraca raźno do miejsca z którego ją wyciągnąłem moim dość lichym jak na rozmiary ryby sprzętem. Dochodzi 11-sta.
Czy to była ta „krowa” którą widziałem w wodzie? Trudno orzec, choć wielkość, pokrój ciała, kolor i miejsce gdzie wzięła by się zgadzały. Ważne, że ryba wróciła do rzeki w dobrej formie.
Jako, że deszcz nie przestawał padać, po dojedzeniu napoczętego śniadania i wypiciu zimnej już kawy postanowiłem połowić jeszcze chwilę na wlocie i wracać do chaty. Jak dobrze pójdzie to jeszcze załapię się na świeżo ugotowany, a nie odgrzewany obiad. I znów wchodzę do wody ale bardziej by ochłonąć, poćwiczyć rzuty, przetestować nową wędkę i muchy. Nie zanudzając dłużej czytelników powiem, że moje testy trwały może 10 minut gdy prowadząc aktywnie muchę, tym razem dużą imitację jętki majowej w wersji spider, z płytkiej wody na głęboką, zauważyłem podwodny start ryby do muchy w momencie gdy osiągnęła tzw. kant czyli przejście płycizny w głębszy obszar.
Wiecie, takie przemieszczające się wybrzuszenie wody podążające jak płynący tuż pod powierzchnią U-Boot w kierunku gdzie powinna znajdować się przynęta, zakończone mocnym, wyraźnym braniem. Tym razem ryba była mniejsza od poprzedniej, szczuplejsza, za to bardziej szybka i dynamiczna a ciekawy i emocjonujący hol pełen odjazdów i skotłowań powierzchni zakończył się jak poprzednie, bez większych historii w moim karpiowym podbieraku parę minut przed południem.
Tym razem powiedziałem sobie dość, koniec tego szaleństwa. Deszcz na dobre ustał, rozjaśniło się a na zachodzie, spod ołowianych chmur zaczęły wyłaniać się kawałki niebieskiego nieba, czyli rozpatrując sytuację w kategoriach wędkarskich przyszła zmiana na gorsze. Czas wracać…
6 godzin łowienia, 6 niezwykłych ryb, które odzyskały wolność i najwyższej klasy wędkarska przygoda parę godzin jazdy samochodem od domu. Czy to ma szansę kiedyś się powtórzyć? Raczej wątpię. Gospodarz wody zdecydował, że miedziane ryby nie są u niego mile widziane i jakiejś, wydaje się, że znacznej części stada pozbył się z łowiska, prawdopodobnie przenosząc ją w niższe partie rzeki, po którym to zabiegu wiele znanych miejscówek w zasadzie świeci pustkami. Pomimo tego ciągle mam nadzieję, że gdzieś w głębokich „baniach” Dunajca, Popradu czy Sanu czeka jeszcze na mnie wielka ryba w kolorze miedzi, która da mi podobne emocje, a której po spotkaniu z radością i honorem zwrócę wolność.
Ale żeby szanse na podobne historie były znacząco większe od zera musi zajść kolejna, najważniejsza zmiana. Zmiana w postrzeganiu roli i pozycji głowacicy w łowiskach przez gospodarujące na nich Okręgi PZW, do tego zmiana mentalności pewnej części społeczności wędkarzy i miejscowej ludności, dla których głowatka to głównie kawał smacznego, rybiego mięsa, wreszcie zmiana filozofii niektórych, łowców głowacic, przeważnie „starej daty”, często niezwykle skutecznych, dla których zwieńczeniem wędkarskiego sukcesu jest, powiedzmy to sobie otwarcie, powieszenie na ścianie odciętej głowy złowionego okazu.
Więc spróbujmy zrobić tę najważniejszą zmianę wszyscy razem, pozwólmy złowionym przez nas rybom, choćby nie wiem jak były wielkie, odpłynąć tam skąd je wyciągnęliśmy a może kiedyś wrócą, większe, silniejsze, sprytniejsze.
Kraków, 15.10.2020
PS. Na koniec, dla ciekawych szczegóły sprzętowe:
Wędka: stary Winston B2MX 10’ w klasie 7,
Koło: Bauer M4,
Linka: Vision Vibe 85 7/8
Żyłka: Trabucco T-force 0,255 mm
Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń"
- wujek, Marszal, Paweł Bugajski i 6 innych osób lubią to
22 Komentarze
Nie tylko spotkało Cię nieprawdopodobne szczęście.. ale i nową wędką przytulisz..
Piękna przygoda, pięknie opisana. BRAWO
Coraz częściej zdarza mi się żałować czasu, strawionego na machinalne przewijanie łamów jerkbait.pl - bo nic tu już dla mnie nie ma, pozostało tylko przyzwyczajenie... I wtedy wchodzi taki artykuł, cały na biało, i jeszcze trochę tu jestem. Dzięki!
Piękne doświadczenie. Do takich chwil wraca się latami...
Inaczej być nie mogło, przeszła przecież przez ręce trout mastera.
Świetnie opisane, tylko pozazdrościć przeżycia
A z głowacicą wg mnie to jest tak naprawdę w sumie banalna sprawa - jak jest w wodzie w odpowiedniej ilości to się ją po prostu łowi, czy to na muchę, czy to na spina - łowi się ją. A jak jej nie ma albo jest jej mało (bo jest zjedzona) to się ją rzadko złowi i tyle. Wiem bo trochę śledzę też bośniackie rzeki, na rewirach (OS-no-kilach) łowi się jej więcej bo jest jej więcej, a na otwartej wodzie łowi się mało (bo się ją je). Wszędzie jest tak samo. I jak jest w wodzie w odpowiedniej ilości to nie ma że to ryba duch, że ciśnienie za niskie/za wysokie, że woda za czysta/za brudna/za niska/za wysoka. Oczywiście są lepsze i gorsze warunki co też ma wpływ na jej aktywność, ale prawda jest tylko jedna - jak jest w wodzie w odpowiedniej ilości to jest to zwykła ryba gotowa do złowienia. Brałem kiedyś udział w towarzyskich zawodach na Unie w Bośni i złowiono bodajże w dwóch turach 6 głowacic (mi wtedy spadła ryba przy podbieraniu), i był to najsłabszy wynik od lat, bo zwykle się łowi ich koło 20 - a to dlatego że tam o nią dbają i jej pilnują. Także wypuszczajmy ją, szanujmy ją, a będziemy ją częściej łowić - to oczywiste. Pozdrowienia dla łowiących.
Ja pinkolę Darek...horror show.. Chyba bym zszedł po dublecie, premii w 80 i "niechcianym" przyłowie /;-) Powiedzieć "dzień konia" to nic nie powiedzieć..
Ale na pewno prócz szczęścia którego łut zawsze pomaga, zawdzięczasz to swoim umiejętnościom, latom praktyki i nowatorskim rozwiązaniom jak tym z opowieści ... Ehh..
P.S. " Ryba (...)której po spotkaniu z radością i honorem zwrócę wolność.." za samo to zdanie należy się nagroda !
No Mart, też jesteś w niezłej formie. Bez cienia przesady. Świetnie napisane i daje dużo do myślenia. Przeżyłeś coś, co może trafia się jednemu na tysiąc? Ale tu wędkarski nos miał kolosalne znaczenie. To czego teraz można Ci życzyć? 130 z plusem starczy?
Świetny tekst. Wstęp skojarzył mi się z artykułami publikowanymi w "Wędkarzu Polskim" w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych.
Dzięki za miłe słowa. Czego życzyć? Dużej, niekoniecznie 130+, zimowej ryby na streamera z jakiegoś szybkiego wlewu do popradzkiej bani złowionej o świcie.
Fajny tekst,- Brawo Chyba tego wlasnie brakuje! Czego konkretnie? No tego co jest pomiedzy Realizmem "naszych wod" a nierealizmem "naszych marzen" a czasem wymagan....
Fantastyczna przygoda ,świetnie się czyta. Nawet przez chwilę czułem te przemoknięte plecy.
To dobrze czy źle się kojarzy? ;-)
Dobrze
No takie przeżycia to blisko zawału. Dwie głowy na 7-ce, miałeś niezłą jazdę .
Przypominam sobie ze starych czasów dublet lipasków takich 30-ków co wyprawiały na kiju.
Tak jak napisał Arek. Oczywiście, że jak najbardziej dobrze.
To dobrze. "Wędkarz Polski" przechodził różne koleje losu ale właśnie na pocz. lat 90 najlepiej się go czytało spośród wszystkich gazet wędkarskich. Pamiętam jak co miesiąc polowałem na niego w pewnym kiosku, bo nie w każdym bywał, a jak już upolowałem to zanim doszedłem do domu to numer był w zasadzie przeczytany.
Co za przygoda! Fajnie, że zdecydowałeś się nią podzielić na forum.
Darku, prima , a to zamiast komentarza .
Załączone pliki
Wreszcie po krakowsku (czytaj : krakosku) napisane . Chodzę po cichutku, oglądam je i liczę . Priv