Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


1082 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

1058 gości, 1 anonimowych

pablo__20, Bing, Staniu99, Google, Don_Danion, zmorces, robert2844, tomi101, markverc, seba666, jasiek-morze, Pescador de caña, kamyk9, Marcin1991, bogunow, pit1982, markus383, Andrzej Stanek, sslonio, Henryk444, XTR, polobmw, BodzioPT, maniolo, Patron


- - - - -

Alaska 2013 cz. I


Co roku obiecuję sobie, że przed podróżą za ocean porządnie się wyśpię, ale jak do tej pory sukcesów na tym polu nie odniosłem. Najczęściej rodzina zorganizuje mi jakieś atrakcje w stylu wybity ząb u dziecka i nocka na pogotowiu. Tym razem miało być inaczej, 22:00 na tarczy i idę spać. Szczególnie,że linie lotnicze dokonały małej zmiany i przeniosły odprawę na 5:00. Z wielką niechęcią zgodziłem się jeszcze odwiedzić wieczorem naszych sąsiadów na pożegnalny kieliszek... Pan Janeczek z sąsiadem zgnębili się na gęsty kisiel wypijając rozchodniacza po raz n-ty, a cała logistyka wyprawy zwaliła się na moją głowę. I jeszcze wieści z Alaski, że w ogóle syf, kiła i mogiła i nie ma po co przyjeżdżać. Zacząłem już brzydko podejrzewa, że żona knuje jakąś intrygę w celu zatrzymania mnie w domu. Nie ze mną takie numery. Lecimy.

 

Dołączona grafika
Klutina River

 

Woda w Gulkana River faktycznie wyglądała beznadziejnie, chyba nawet gorzej niż rok temu. Plan A, czyli łapanie kingów na dolnym odcinku skasowaliśmy od razu. Plan B w postaci spływu po górnym odcinku został chwilowo zawieszony ze względu na zator lodowy na jeziorze. Niewiarygodne, była połowa czerwca, a ślady ustępującej zimy jeszcze były namacalne.

 

Dołączona grafika
Papa Broda w akcji

 

Na szczęście temperatury oscylujące pomiędzy 25 a 30⁰C rokowały nadzieje na poprawę sytuacji w ciągu kilku dni. W ramach rozgrzewki i dla zabicia czasu pojechaliśmy na Klutina River gdzie właśnie zaczął się ciąg nerki. Szaleństwa nie było i trafiały się pojedyncze sztuki, ale lepsze to niż siedzenie w domku i picie piwa.

 

Dołączona grafika
Sockeye słusznych rozmiarów, ale już powoli zmieniający barwy

 

Złapaliśmy po jednym łososiu, trzy nam spadły. Uznaliśmy, że wystarczy taplania się w błocie. Słonce paliło niemiłosiernie i myśl o wspomnianym domku i zimnym piwie nagle wydała się bardzo atrakcyjna. W drodze powrotnej dostaliśmy wiadomość, że zator na jeziorze ustąpił i możemy startować ze spływem. Co za ulga!

 

Dołączona grafika
Panorama Paxson Lake

 

Pogoda do przeprawy przez jezioro była jak złoto. Bez specjalnego wysiłku w dwie i pół godziny byliśmy na wypływie. Rozbiliśmy obóz, przekąsiliśmy coś na szybko i wróciliśmy nad wodę.

 

Dołączona grafika
Widok z jadalni

 

Naszym celem były palie jeziorowe, ale w ciągu dnia wypatrzenie kilku sztuk przyspawanych do dna okazało się jedyną formą kontaktu. Szkoda było tracić parę na bezproduktywne machanie, więc wróciliśmy do obozu. Oczywiście musiałem się nasłuchać od seniora, że gdzie ja go wyciągnąłem, komary, gorąco, ryby nie biorą, a najpewniej to ich w ogóle nie ma... Zaproponowałem wieczorną sesję, ale tata wybrał spanie, tym bardziej, że jakieś choróbsko go dopadło. No i szkoda wielka, bo palie najlepiej biorą w nocy.

 

Dołączona grafika
Pierwsza palia wyjazdu

 

Słońce skłaniające się ku horyzontowi, odkleja ryby od dna i zachęca do intensywnego żerowania na narybku łososia, który migruje z jeziora do rzeki. Uśpiona w ciągu dnia woda nagle ożywa i obdarowuje swoimi skarbami.

 

Dołączona grafika
Jedna z grubszych sztuk

 

Praktycznie nie ruszając się z miejsca łapię trzy palie na Sunray Shadow. Tempo trochę siadło, by po zmianie muchy na zieloną kontynuować passę.

 

Dołączona grafika
Palia w promieniach zachodzącego słońca.

 

Było już grubo po północy, kiedy nasyciłem się holami i postanowiłem wrócić na zasłużony spoczynek. Palie dalej grasowały, ale ja miałem dość. Pięc ryb wyjętych, dwa spady i kilka brań całkowicie mnie usatysfakcjonowało.

 

Dołączona grafika
Zielona wersja S.S.

 

Tata nie wyglądał najzdrowiej i trochę czasu zajęło zanim wybraliśmy się nad wodę.Najpierw było prostowanie kości po nocy w namiocie, potem śniadanie, kawa, piwo, grzebanie w pudełkach z muchami i poszukiwania zagubionej skarpetki...

 

Dołączona grafika
Poranna jajecznica trzymała dłuuugo

 

Ponieważ mieliśmy kolejny słoneczny dzień, to ryb należało szukać głęboko. Obławianie wypływu z jeziora zaczęliśmy z pontonu. Ryby dosyć opornie reagowały na nasze przynęty i trzeba było się namachać.

 

Dołączona grafika
Lipień zamiast palii

 

Możliwe, że w jeziorze występują też większe palie, ale nie było nam dane z nimi się spotkać. Przyznam również, że nie powaliły mnie swoją walecznością. Tęczak podobnych rozmiarów daje popis akrobacji powietrznych i szalonych odjazdów przy akompaniamencie hamulca w kołowrotku. Palia raczej trzyma się dna i dopiero przy brzegu zaczyna mocniej kotłować.

 

Dołączona grafika
Pan Janeczek i jego zdobycz

 

Spróbowaliśmy również z brzegu, ale bez sukcesów. Poza tym poranna jajecznica wydawała się już być kompletnie strawiona i żołądek krzyczał o kolejną porcję jedzenia.

 

Dołączona grafika
Największa palia wyjazdu

 

Po kolacji, papa Broda nałykał się tabletek, popił płynem rozgrzewającym i zaszył w śpiworze. Ja dla odmiany zdecydowałem nockę spędzić nad rzeką. Nie minął kwadrans, a już holowałem pierwszą rybę.

 

Dołączona grafika
Powitalna ryba

 

Systematycznie obłowiłem dolną część wypływu. Kiedy skończyłem, miałem na koncie siedem palii i żeby nie mieszać w kółko tej samej wody przeniosłem się na górna cześć. Niestety były tam dwie ekipy i wędkowanie trochę straciło na uroku. Ale nie na długo.

 

Dołączona grafika
Konkurencja

 

Ku mojemu zaskoczeniu nikt poza mną na muchę nie miał wyników, a nawet spinningiści sporo odstawali. W końcu jeden z najbliższych wędkarzy nie wytrzymał i spytał na co łowię. Odpowiedziałem, że na niebieski wariant Sunray Shadow.

 

Dołączona grafika
Niebieska wersja S.S.

 

Po godzinie pierwsza łódka odpłynęła, a ja już miałem tuzin wyjętych ryb. Przy trzynastej licznik się zaciął, pomimo że palie dalej żerowały na narybku. Zdałem sobie sprawę, że jest 02:00 i robi się jaśniej. Zmiana na klasycznego czarno-białego Sunray Shadow i... Bingo!

 

Dołączona grafika
Jedna z wielu tej nocy

 

Ekipa spinnigistów też się poddała i zostałem sam. Zależało mi, żeby przygodę z paliami zakończyć z przytupem. Osiemnasta ryba spełniła wymagania, gruba sześćdziesiona. OK, to naprawdę już koniec.

 

Dołączona grafika
Pożegnalna palia

 

Kiedy pakowałem się na ponton z pobliskich żeremi ponownie podpłynął do mnie ciekawski bóbr. Przez dłuższą chwilę obserwowałem jak zgrabnie porusza się w wodzie. Na rozstanie dał nura przerywając głuchą ciszę charakterystycznym chlapnięciem ogona o powierzchnię wody. Dzięki Ci Boże, za tą wspaniałą noc, palie, bobry i łosia, który przyszedł powiedzieć ”Dobranoc!” zanim wczołgałem się do namiotu.

 

Dołączona grafika
Bóbr z obozem w tle

 

Nadszedł czas pożegnać Paxson Lake i ruszyć w dół rzeki. Przed nami ośmiogodzinny spływ do kanionu, gdzie przewidzieliśmy rozbić obóz i połowić tęczaki. W spacerowym tempie spływaliśmy sobie podjadając i popijając od czasu do czasu. Ponieważ lipienie nie były w kręgu naszych zainteresowań, a na nic innego na tym odcinku raczej nie mogliśmy liczyć, więc nawet nie rozłożyliśmy wędek tego dnia.

 

Dołączona grafika
Początek przełomu rzeki

 

Późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce. Przeprawiliśmy się przez kanion i rozbiliśmy obóz. Potem kolacja przy ognisku, piwko i rozmowy do późnej godziny. Noc była zimna i z rana ciężko było się pozbierać, poza tym musiałem odespać poprzednie dwie zarwane nocki. Tak więc do rybałki zabraliśmy się koło południa. Sezon na tęczaki dopiero się zaczął po majowym tarle, a woda w rzece była wysoka i pioruńsko zimna, więc nie można liczyć na zbyt wiele. Ale wcześniejsze sukcesy z paliami napawały optymizmem i mieliśmy spore oczekiwania.

 

Dołączona grafika
Krzesła turystyczne okazały się niezwykle przydatne

 

W samym kanionie woda tak się kotłowała, że szansa na rybę była nikła. Przenieśliśmy się więc trochę w górę, co dało wyniki. Każda ryba była jednak mocno wypracowana. Setny rzut powyżej kamienia na środku rzeki i zdecydowane branie. Parę wyskoków i młynków, ale ryba szybko gaśnie i spokojnie wyprowadzam ją z nurtu pod brzeg, a tam delikatnie podbieram. Tęczak okazuje się keltem, chudym jak sznurówka. Robię zdjęcie i uwalniam zdobycz, która jest pod ścisłą ochroną podobnie jak i palie.

 

Dołączona grafika
Tęczowy kelt

 

Miejsca są takie, że aż trudno uwierzyć, że tam nic nie ma. Zmiana muchy, płycej, głębiej, w poprzek, pod prąd... Trafiamy kilka maluchów, ale przecież te większe też muszą w końcu się ujawnić. Po prostu czuję, że jeszcze coś tu na mnie czeka i pomimo, że tata sugeruje powrót do obozu, ja z uporem maniaka mieszam wodę.

 

Dołączona grafika
Pierwszy tęczak siedział pod kamieniem w środku rzeki

 

Skończyły mi się pomysły na konwencjonalne rozwiązania, zawiązuję więc na końcu zestawu słusznych rozmiarów Pot Belly Pig na miedzianej tubie, coś na wczesnowiosenne łososie w Szkocji. Wracam na szczyt wcześniej obłowionej rynny i po kilku kontrolnych rzutach dociążam ołowiem. Rzut w poprzek i czuję jak mucha idzie przy samym dnie po łuku. Potężne szarpnięcie kwituję zacięciem i zaczyna się zabawa. Gruby tęczak szaleje w rynnie. Walka z takim przeciwnikiem, to już zupełnie co innego i wiem, że tym razem przyda się pomoc przy podbieraniu. Tata przybywa z odsieczą i z małymi przygodami podbiera rybę.

 

Dołączona grafika
Ryba dnia

 

Pstrąg wraca do wody, a ja łapię się na tym, że nawet go nie zmierzyliśmy, jak zresztą większość ryb. 65cm? Może trochę więcej? Nie wiem, ale jest to dla mnie sprawa mało istotna, bo najważniejsza była satysfakcja z oszukania ryby i emocje podczas holu. Pomyślałem sobie, że teraz się do nich dobierzemy, ale figa z makiem. Znowu rzeźbienie i jakiś maluch w nagrodę. W końcu głód i zmęczenie wzięło górę i wróciliśmy do obozu.

 

Dołączona grafika
Nocne łowy

 

Następnego dnia zanim zwinęliśmy się z kanionu, postanowiłem jeszcze raz szybko obłowić najgłębsze doły i Pot Belly Pig skusiło tłuściutkiego czterdziestaka. Trochę mnie to zastanowiło, dlaczego mniej więcej połowa pstrągów była typowymi keltami, kiedy inne prezentowały się w świetnej kondycji. Dopiero później dowiedziałem się, że tylko cześć ryb podchodzi do tarła. Ponieważ wartkie wody przełomu rzeki okazały się mało gościnne albo przynajmniej nie tak bardzo jakbyśmy sobie tego życzyli, to przenieśliśmy się w dół.

 

Dołączona grafika
Kanion

 

Znowu lipienie zaczęły nękać nas atakami na wszystko co wrzucaliśmy do wody. Łososiowe tubówki były zdecydowanie za ciężkie i wróciliśmy do klasyki. Tata łapał na imitacje pijawek, a ja na Sunray Shadow dociążonego śruciną ołowiu.

 

Dołączona grafika
Maluch

 

Przerzuciłem parę małych tęczaków, zanim skusiłem coś sensownego. Szkoda tylko, ze to coś wcale nie chciało dać się wyjąc. Podobnie jak kolejne dwa cosie, które pomachały mi ogonem na pożegnanie podczas powietrznych akrobacji, a to już trochę zabolało.

 

Dołączona grafika
Przyłów podczas pstrągowania

 

Sprawdziłem ostrość podwójnego haka na kilku lipieniach i znowu dopadłem tęczaka, a raczej jego połowę, która zapozowała do fotki.

 

Dołączona grafika
Do czterech razy sztuka

 

I tak sobie powoli spływaliśmy zatrzymując się w ciekawszych miejscach. Pstrągów było jednak co raz mniej w miarę oddalania się od kanionu. Po cichu liczyłem, że jakiś kaban przećwiczy Papę Brodę i tak też się stało. Niestety walka nie została zakończona happy endem, a roztrzęsiony senior musiał znaleźć ukojenie nerwów w ćwiartce kubańskiego cygara ”zaoszczędzonego” poprzedniego wieczora.

 

Dołączona grafika
”Syna, widziałeś co tu się działo?”

 

Dopłynęliśmy do kolejnego miejsca, które pachniało grubszą rybą. Jednak pomimo naszych starań, żaden pstrąg nie ujawnił swojej obecności. Po kolejnym braniu i kilku zrywach, które były nieco mocniejsze niż przy lipieniach już zacząłem się cieszyć z tęczaka, ale ryba szybko wyszła z nurtu. Kelt? Nie, duży lipień.

 

Dołączona grafika
Nie będąc fanem lipieni, muszę przyznać, że są bardzo eleganckie

 

To była ostatnia ryba dnia. Spłynęliśmy jeszcze pięć kilometrów w dół i zatrzymaliśmy się na noc. Miejsce, które wyglądało wręcz idealne na obóz, w krótkim czasie okazało się koszmarem. Ilość komarów była wręcz nie do opisania. Ani rozpalenie ogniska ani kąpiel w DEET nie były wstanie zniechęcić hordy bestii, które i tak znajdowały drogę do wodopoju przez siatkę i rękawiczki neoprenowe. W ekspresowym tempie rozłożyłem namiot, ale zanim skończyłem w środku już mieliśmy lokatorów.

 

Dołączona grafika
Niechciane towarzystwo

 

Po szybkiej kolacji wskoczyliśmy w śpiwory uprzednio neutralizując jak nam się wydawało większość nieproszonych gości. Jednak kiedy tylko zamknąłem oczy i równomierny oddech prowadził mnie ku zasłużonemu spoczynkowi, mogłem usłyszeć nad głową niepokojące: Bzzz... Sweet dreams, bzzz, bzzz...

 

Dołączona grafika
Widok z rufy naszej jednostki

 

Z rana sytuacja z komarami wyglądała podobnie. Nawet opróżnienie pęcherza było kłopotliwe, bo obnażona część ciała była natychmiast atakowana przez owady. Zdecydowaliśmy się przenieść śniadanie na późniejszą porę i zwijać obóz możliwie szybko. Teraz wyjaśniła się zagada bezpańskiej wędki lipieniowej podpierającej jedno z obozowych drzew. Poprzedniego wieczora kiedy tu dotarliśmy widać było gołym okiem, że ostatni użytkownicy obozowiska opuścili je w sposób mało zorganizowany, zostawiając po sobie bałagan i kilka przedmiotów, w tym wędkę. Początkowo myślałem, że towarzystwo się napiło, ale po wieczorno-porannych doświadczeniach doszliśmy do wniosku, że winą należy obarczyć upierdliwe, wredne, paskudne i niemożliwe do powstrzymania komary.

 

Dołączona grafika
Zestaw lipieniowy

 

Swoją drogą co to była za wędka, która tata postanowił zabrać na pamiątkę. Zestaw składał się z kija morskiego c.w. 500gr, kołowrotka wielkości maszynki do mielenia mięsa, 50lb linki mono, kilku śrucin ołowianych i żółtej wirówki nr 2. Oczywiście musieliśmy go przetestować. Zestaw kusił lipienie równie skutecznie co muchówka, tylko przy zacinaniu należało uważać, żeby rybie nie urwać głowy razem z kręgosłupem.

 

Dołączona grafika
Miejsce zeszłorocznego obozu z cz. II Alaski 2012 (fot. Obóz na wyspie)

 

Późne śniadanie skonsumowaliśmy na miejscu jednego z naszych zeszłorocznych obozów. Rzeka jednak po wiosennej powodzi tak bardzo się zmieniła, że obecnie nie byłoby gdzie rozbić namiot. Z wysoką wodą popłynęły również żeremie bobrowe, wokół których rok temu tarły się łososie.

 

Dołączona grafika
Śniadanie

 

Cienki ale chłodny Heineken poprawił nam humory i skoro już byliśmy na brzegu, to wypadało oddać kilka kontrolnych rzutów. W zeszłym roku trafiliśmy tu też na tęczaki, ale oczywiście tym razem brały same lipienie.

 

Dołączona grafika
Obyło się bez niespodzianki, 5 lipieni w kwadrans czyli norma

 

Postanowiliśmy zwinąć lekkie wędki i spływać tak długo, aż natrafimy na głębszy odcinek, gdzie byłaby szansa napotkać pierwsze czawycze.

 

Autor: Łukasz Materek




9 Komentarze

Łukasz,

 

mam pytanie jak na Północy wyglądają realia z meszkami i komarami ? Często w relacjach z wypraw w takie odległe rejony widać ludzi wędkujących w moskitierach, słyszy się historie o tym że roje meszek są w stanie "wyssać całą krew" ze średniej wielkości zwierzęcia - takie opowieści przynajmniej mnie jak dotąd skutecznie powstrzymują przed zapuszczeniem się tak daleko. W Twojej relacji wspominasz o podobnej przygodzie ale chyba tylko w jednym miejscu a w innych widać że funkcjonujecie w zasadzie normalnie... od czego to zależy? Pory roku, pory dnia, charakteru miejsca ?

 

ps. świetna relacja :)

W ciagu dnia bylo znosnie, wystarczalo poszprejowac sie DEET i problem z komarami z glowy. Na rzece wogole sie ich nie odczuwalo, dopiero wizyta w krzakach przypominala o ich obecnosci. Godzin policyjna zaczynala sie kolo 20 i trwala 12 godzin. Wtedy nakladalismy maski i rekawiczki + DEET. Jak dobrze sie przyjzysz to wiekszosc wieczorno-nocnych fotek ma paproszki. Te paproszki w tle to nie zabrudzony obiektyw tylko komary. Z meszkami nie byly kontaktu. Zdecydowanie gorzej pod tym wzgledem wypada np. zachodnia Szkocja, wiec nie masz czego sie bac.
Zdjęcie
Kuba Standera
15 wrz 2013 13:24
Fajna relacja, ciekawe zdjęcia. Super przygoda :D "Pan Janeczek z sąsiadem zgnębili się na gęsty kisiel " - padłem :D

Dzięki za wspaniałą podróż w zakątek świata gdzie nie każdemu dane jest dotrzeć :) .

 

Nie mogę powstrzymać się by nie podkreślić piękna przyjaźni, Twojej i ojca. Chociaż zwykle tak być powinno a jednak, pochwalić się tym mogą nieliczni :) .

 

Czekam na kolejne części, pozdrawiam. Robert.

    • Poxer lubi to

Musze przyznac, ze wspolna pasja do wedkarstwa zbudowala miedzy nami calkiem niezla relacje. Pomimo, ze na wiele tematow mamy odmienne zdanie i roznimy sie charakterem, to jakos dajemy rade wytrzymac razem, a minelo juz cwierc wieku od czasu pierwszej wyprawy na mazurskie szczupaki. Moj narybek tez wykazuje zainteresowanie w slusznym kierunku (a mieli wybor???), wiec chyba bedzie mial mnie kto wozic nad wode na stare lata.

Byłoby nudno gdybyście zawsze byli jednomyślni :) .

Świetnie, iż przekazujesz pasje kolejnemu pokoleniu. To w tak wędkarskiej rodzinie jest gwarancją kontynuacji i pięknej tradycji.

Bardzo ładne zdjęcia, a i rybałka zacna :)
Piękne miejsca. Taaaa, komary potrafia być upierdliwe. Mnie jednak bardziej dały popaliś p.... meszki czyli black fly (nie mylić z Meppsem). 3 weekend maja (święto królowej Wiktorii-długi weekend)zupełnie nieświadomi zagrożenia wybraliśmy się gdzieś za North Bay czyli coś ok. 400km w jedną stronę. Nad jeziorem otworzyliśmy bagażnik i zaczelismy wyładunek sprzętu, w tym czasie dopadły nas meszki. Wyładunek, podjęcie decyzji i załadunek trwało może 15 minut i powrotne 400km. Włazi toto do nosa,uszu,oczu,ust a te które się nie mogą dostać tną gdzie popadnie. Rok czy dwa później będąc uczestnikiem kursu poprzedzającego wydanie licencji na polowania dowiedziałem się że zanotowano wypadki śmierci łosia, jelenia czy niedźwiedzia czarnego spowodowane zatkaniem dróg oddechowych przez meszki.Na szczęście wyrój tego q....a trwa w zasadzie 3-4 tygodnie od końca kwietnia do 20-30 maja.
Meszek lub czegoś podobnego nie trzeba szukać tak daleko,jak jadę w okolicach maja nad j. lubuskie to nieźle tam dają te owady w d...,natomiast w tym roku przejeżdżałem przez płn. Szwecję i Finlandię w czerwcu-zatrzymanie się tam choćby na siusiu graniczy z samobójstwem nie wiem jak to ludzie tam wytrzymują pod namiotami i w przyczepach.