Kategorie Wszystkie →
Szukaj w artykułach
Reklama
Ostatnie na blogu
-
Dobra nowina
Sławek Oppeln Bronikowski - 24 gru 2024 09:41
-
Omlet ok..
Sławek Oppeln Bronikowski - 20 lis 2024 22:30
-
Koniec... i wędkarskie życie po nim
Guzu - 29 paź 2024 12:00
-
sztuka łowienia
Sławek Oppeln Bronikowski - 07 paź 2024 20:22
Ostatnie komentarze
-
Głowacica na muchę - sprzęt, zachowanie i prowadzenie.
Mysha - dziś, 16:12
-
27 grudnia spotkanie jerkbait.pl w "Korsarzu"
S. Cios - wczoraj, 22:08
-
Cast do jerków max 300g.
ms80 - 24 gru 2024 10:01
-
Blank 20gr do 80gr pod casta na szczupaka nie pala
Fatso - 24 gru 2024 08:42
Tagi
- inne
- odzież
- przelotki
- kołowrotki
- konkurs
- wodery
- śpiochy
- rodbuilding
- kołowrotek
- video
- dolnik
- catch and release
- pracownia
- motorowodne
- fly fishing
- naprawa
- catch&release
- zestawy
- spacing
- blank
- phenix
- uchwyt
- spinning
- artykuł
- #pstragi
- szczupak
- pstrąg
- rękojeść
- woblery
- serwis
- okoń
- osprzęt
- step-by-step
- przynęty
- sandacz
- tech
- autorski
- miasto
- street fishing
- c&r
- autorski-rb
- tech-rb
- #refleksje
- fuji
- buty do brodzenia
- mhx
- glass
- blanki
- wędki
- ogłoszenie
725 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)
Bing, peresada, karpiu08, Trill, Sebulba, vako, Bodzio666, PePe., robert090770, Zielony, Google, PiterS, troutmaniacs, dante, Piotrrrr92, Bonias007, psychowobsy, tofik, szczupiec, gladki, elmo, Krzysztof Jeżyna, BOB, MatB, roost, Pumba, Oplo1234, Mysha, Fred A, DanekM, bigi1, marian-56, 5384, papierzakilures, IPeIPe, grzegorz197503, kartofelzmaslem, arto83, voitech, roberto_s, vincino, spinnerman, Maly69, _Xo, TOFIX99, jkos, Maniek600, Pietruk, fladra, irigi, andrzejsum1, Artek, Johny P., daniel., gaweda85, czarnymkbewe, gringo, Piotrk82, Raptus07, Spinfly123, keiko, dzas, Piterson, Marcipas, killer zander, DumFish, lukanio, Facebook, tibhar, niko333, Roberto, włóczy kij, jedin, Pablito86, Leo1, Pająk 24, martek, Valo, skampi, stigibingo, cerek, giniu666, cezar, schindler, MarcinW85, Zenitch, KrólRyb, Szczupakos, Kacper Kniaź, psiatek, polobmw, Elendil, Androctonus, darek1000, SzymonP, Mts1991, Sławek77, Pescador de caña, Marks, Ostry krokodylec1, 77robson, m_ar
Sahara, kraina wędkarskich marzeń.
Tak drogi czytelniku, nie masz problemów ze wzrokiem, nie musisz regulować odbiornika, dobrze przeczytałeś. Na Saharę, łowić ryby... Podbiję stawkę, rowerem
Dla tych którzy nadal są z nami i czytają – chciałem zaprosić Was do dwuczęściowej opowieści, myślę że ciut różniącej się od typowego artykułu wędkarskiego. O pogoni za marzeniem, o dziwnych, niezbyt przemyśłanych decyzjach, długiej podróży, tak modnym obecnie „wychodzeniu po za strefę komfortu”. O tym na jakie kompromisy musimy pójść będąc bez kasy, o tym że nasze „bez kasy” jest bardzo relatywne, o życiu w Elizjum, o czeczeńskich pielgrzymach, o islamskim terroryscie i jak uniknąłem o sekundy zamachu, o spisku zachodniej nauki i prehistorycznych żabach. Także o rybach, choć te pojawią się głównie w drugiej części. Będzie długo, lecz mam nadzieję ciekawie, chciałem Wam pokazać też zupełnie inny rodzaj „wyprawy”. Na wariata, z zapłaconym frycowym.
Ale, zacznijmy od początku. Od idei, najbardziej niebezpiecznego pojęcia jakie znamy. Nie atom bomba, nie ruski, nawet nie Suski, a właśnie idea jest tym co kiełkuje, zaraża, rozrasta się, zamienia w marzenie, utrudnia sen, szczególnie jeśli wewnętrzny głos wspomina „dziś jest o jeden dzień mniej życia niż wczoraj, pospiesz się”. Antidotum nie jest ani racjonalność, ani odpowiedzialność, wewnętrzny impuls gna naprzód. Zmieniasz życie, kraj w którym mieszkasz a i tak jest mało.
Palometon. Leerfish. Lichia. Loup. Ryba którą zaraziłem się 8 lat temu i do dzisiaj gotów jestem rzucić wszystko jak ktoś zaproponuje – jedźmy na palometony! Za tą rybą przyjechałem pierwszy raz do Hiszpanii (o czym kiedyś pisałem na blogu). Tutaj, wśród lokalnych wędkarzy usłyszałem o krainie na „końcu świata”, gdzie palometony jak smoki łowi się praktycznie codziennie, Korwiny (taka ryba, nie straszny dziadek z PL Polityki) na jigi osiągają po 80kg. Historie o tygodniowych wyjazdach zakończonych po 3 dniach bo stracili sprzęt i wędki na rybach, które nie biorą jeńców. Historie o łowieniu z Beduinami, w zupełnie niedostępnych miejscach, gdzie jeszcze prawie zupełnie nie ma wędkarzy. Ale – przede wszystkim – o rozmiarze Palometonów. Legenda głosi że 10kg nie budzi zdziwienia, zdarzają się ryby 20+. Zupełne Sci-Fi, w hiszpani 4-5kg to piękna ryba, a 10+ to raz w życiu, jak się Posejdon postara.
To miejsce to Dakhla. Położona praktycznie na samym końcu Sahary zachodniej – regionu okupowanego przez Maroko. Na wybrzeżu Sahary, gdzie pustynia styka się z oceanem, tuż przy Zwrotniku Raka. Legenda głosiła, że to koniec świata, miejsce całkowicie niedostępne. Jedna droga, i to taka bardziej offroad (Hiszpanie jeżdża tam quadami i 4x4). Ponad 2 tysiące kilometrów z Tangeru, który jest po drugiej stronie cieśniny, 30km od miejsca które nazywam domem. Rzeczywistość wygląda trochę inaczej ale o tym przeczytacie dalej.
W 2015 – nie pojedziemy bo za późno na planowanie wyprawy. W 2016 – nie pojechaliśmy bo była próba z biznesem gajdingowym. W 2017 uciachałem sobie nogę, więc trochę słabo. W 2018 – nie ma bata, jedziemy. Mieszkam już częściowo w Andaluzji, dzieciaki jeszcze w Irlandii kończą szkołe, od 2019 przenosimy się na południe na stałe. Jednym słowem – idealny moment. Wczesną wiosną ruszają przygotowania. Z tego co wiemy najlepszy czas to ponoć wrzesień – październik. Celujemy na początek października, wtedy ponoć przysiada trochę wiatr. Organizuję ekipę, odzywa się kilku znajomych. Wstępny plan – bierzemy jakieś większe auto 4x4 i jedziemy całą ekipą, ze szpejem, kręcimy film. Kamery, drony, ogarniamy kogoś do nagrywania dzwięku, jednym słowem – poważna wyprawa. Jak myślicie, jak wyszło?
Ze wstępnie zainteresowanych w marcu 7 osób w lipcu zostały już tylko 4. Chwilę później – jeden się żeni, drugi będzie mieć w przyszłym roku dzieciaka więc baba nie pozwoli na wyjazd „do islamistów”, a trzeci w zasadzie to pie... wędkarstwo i wstępuje do Salezjan. Już w tym momecnie zrozumiałem, ze wyjazd się nie odbędzie. Zostaliśmy z Pandą na placu boju sami, zagrzewając się do boju wzajemnie zdjęciami wrzucanymi na FB przez lokalnego gajda – Aliego. W tym czasie odzywa się do mnie Karim. Jest marokańskim wędkarzem, przewodnikiem samozwańcem, łowi bassy, może by potestował moje przynęty. Zaczynamy gadać coraz częściej, był raz czy dwa w Dakhli, palometonów nie połowił ale miejsce warte. Okazuje się, że na miejscu jest, a jakże, międzynarodowe lotnisko z bezpośrednimi połączeniami z wieloma miejscami w Europie. Dakhla okazuje się być mekką kitesurferów, doprowadzono właśnie nową drogę, jest coraz łatwiej. Narada z Pandą – autem nie pojedziemy, koszta wyprawy dzielone na 2, a nie na planowane 5 osób są po za zasięgiem. Opcja samolot, którą wybiera Panda – można, bilety to 600e. Trochę srogo, tyle kasy nie mam. Wybór staje się coraz jaśniejszy – albo wymyślę „coś” albo nigdzie nie pojadę. Pewnego ranka gdy coraz bardziej godzę się z poddaniem, wzrok pada na wiszący na ścianie rower. Fat Bike na gigantycznych kołach, używam go do rehabilitacji i ciśnięcia w celu zmniejszenia bebzona. Wielki, powolny, opory toczenia bonusowe do chudnięcia. Może by tak?
Szybkie przejrzenie mapy. No jest to wykonalne. Niecałe 2200km. Nie powinien być aż taki problem. Ile można na rowerze w dzień przejechać. 50km? 80km? Jak się naszykować do tego? Dalsze grzebanie w necie – sa relacje ludzi którzy zrobili tą trasę, da się. Można w miesiąc tam dojechać. Noclegi w namiocie, gotowanie po drodze, taka idea. Zaczynam przygotowania. Ze znajomego sklepu dla Fat Bike ściągam bagażnik, właściciel czytając co planuję do paczki dołącza serwisówkę – zapasowe opony, dętki, szprychy. Tutaj mała dygresja – ci co sami są cyklistami więdzą doskonale, jak ważne jest zredukowanie wagi i oporów toczenia. Ja wybieram się marketowym rowerem za 500e, sam rower to 16kg. Zapasowa opona – półtora kilo. Szpej kampingowy, namiot, szpej do spania, szpej wędkarski – gotowy „do startu” rower waży ponad 50kg, nie ma opcji podnieść dziada samemu. Zaczynam planować trasę – z Tangeru przez Larache i Casablanca jadę do Karima, mieszka przed Safi. Później do Agadiru – i tam zacznie się trudno, bo potężne góry. Przez Tiznit do Laayoune, tam juz tylko 550km przez pustynię i już jestem. Tak tak, śniadanie jem na kolację i mleko ma najszybszy transport . Bilety promowe kupione, wybiła godzina porannego startu na pierwszy prom do Maroka. Umówiony z Pandą jestem za ponad miesiąc, ma dolecieć samolotem (jak masz kasę nie masz czasu, jak masz czas nie masz kasy, jakoś tak to zawsze wychodzi). Na plus – do promu mam z domu półtora km. Na minus – bladym świtem jak wyprowadzam rower na klatkę, z wielkim hukiem łamie się mi nóżka od roweru i cały sprzęt, z garami, wędkami itd niczym lawina schodzi pół piętra niżej. Dobry start, nie ma co. Jest jeszcze ciemno, gdy z lekkim strachem wyruszam z domu na prom. Tam lekki zonk, koleś na rowerze, nie wiadomo czy mam jako pieszy, czy jako samochód/motor. Rozmiar roweru wyjaśnia sprawę i stoję między motorami udającymi się szlakiem rajdu Dakar.
Niemcy, Francuzi, Hiszpanie. Wszyscy z pytaniami co za dziwny motor. Gdy okazuje się, że silnik to ja, brwi idą lekko do góry, trochę kręcą z niedowierzaniem głowami. Byli tam już kilka razy i niezbyt widzą całą trasę rowerem. A tam, siusiak się znają na polskim hip-hopie. Niemcom ufać nie można, Francuzi się wszystkiego boją. Jakoś to będzie, pocieszam się w duchu, choć lekko mi rura mięknie. Rower wprowadzony na prom z pomocą obsługi, można ruszać.
Przed śniadaniem prom dobija do portu w Tanger. Niestety, w Tanger – MED. Okazuje się, że są dwa porty Tanger, oddalone od siebie o bagatela prawie 50km po górach. Cały plan dnia wywraca się do góry nogami. Najpierw wysyłają mnie na przejście dla pieszych, gdzie z uporem celnicy chcą prześwietlić mój rower. Mija godzina sapania, wpychania roweru w rentgen, przewracania oczami i dyskusji przez google translate. W końcu – nie da się, wracaj na drugę stronę portu na przejście samochodowe. Auta z promu pojechały, mam wszystkich celników dla siebie. Trzepanie, sprawdzanie papierów i odpytywanie. Po co do Maroka kawaler przyjechał? Na ryby. A gdzie na ryby? Dakhla. Ale tam nie ma ryb, to przecież tutaj niedaleko w górach (jakaś wioska o podobnej nazwie). Nie, to nad oceanem. TAM jedziesz? Poruszenie, rozmowa, w reszcie szef zmiany twierdzi że jestem szalony albo głupi skoro chcę aż tam na rowerze jechać. Papiery podbite, już wyjeżdżam, już dobrze... STOP! Krzyczy za mną Szef. Groźna mina, mam wracać. Zapomnieli sobie ze mną selfe zrobić. Panie, nikt nam nie uwierzy jak to opowiemy. Jeszcze chwila rozmowy, okazuje się że to jednak rower nie motor, nie ma silnika, koleś bez nogi... Wariat. Jeszcze grupowym wysiłkiem wypychają mnie celnicy na stromą górkę za przejściem i już toczę się dostojnie. Droga straszna, ciężarowka za ciężarówką (całe Maroko to jeden wielki plac budowy), pył, huk, ledwo się mieszczę poboczem. 15km dalej świta mi, że może to nie był dobry pomysł, bo do samego Tangeru nie dojadę przed wieczorem a co dopiero dalej. Mijam zaparkowany na poboczu pickup. Dwóch wesołych ziomków w białym HiLuxie. Szybka nawijka, mówią po angielsku. Pewnie, mogą mnie do tangeru zawieźć, to jeszcze 30km i straszne góry. Z trudem we trzech ładujemy moje koromysło na pakę. W trakcie jazdy prawie wypadam oknem, facet nię schodzi poniżej 80km/h. Droga bez pobocza, śmigają tak wszyscy – ta podwózka to był jednak dobry pomysł. Przed samym Tangerem rogatki z policją, wysadzają mnie kilkaset metrów przed, „żeby nie było problemów”. Przebicie się rowerem przez Tanger to wyzwanie same w sobie. Mimo oczu wokół głowy samochody pojawiają sie z każdej strony, spychają z drogi, zajeżdżają, ludzie włażą. Wczesnym popołudniem wypluwa mnie huk i smród tego miasta.
Pędzę z oszałamiającą prędkoscia 20km/h, nadrabiam kilometry. Plan na dzisiaj to dojechać do Asilah. Niestety start z innego portu skutecznie krzyżuje zamiary, mam do celu 20km kiedy słońce jest już tylko dwa palce nad horyzontem. Im bliżej do zachodu tym agresywniej jadą auta. Wszyscy w dzikim pośpiechu, o ile wcześniej auta zostawiały sporo miejsca, to teraz mimo świateł, odblasków i kolorowych chorągiewek mijają mnie naprawdę na żyletki. O ile osobówka jeszcze jakoś, to cieżarówka Mitsubishi jadąca 80-90 wymijająca mnie na kilkadziesiąt cm prawie zmiata mnie z drogi. Po którejś takiej przygodzie decyduję zakończyć dzień wcześniej i w ostatnim blasku słońca zjeżdżam na plażę rozbić namiot. Lokalni rybacy pilnujący łodzi dość szczegółowo wypytują mnie po arabsku, nie mam pojęcia o co. Zrażeni bezproduktywnymi pokrzykiwaniami i moimi próbami z angielskim czy hiszpańskim idą po „szefa”. Z namiotu wychodzi facet w mundurze. Okazuje się, że to jednostka Royal Marines, pilnują plaży przed „inwazją z Hiszpanii” więc pojawiający się po zachodzie ziom mówiący po hiszpańsku nie jest im w smak. Ogólnie rozmowa zmierza w stronę „zdupcaj pan z tym namiotem”, szczęściem nie będąc w stanie się dogadać – dzwonią do szefa szefów. Ten trochę mówi po hiszpańsku, szybko zakumał że jednak ten mój hiszpański to 50 słów na krzyż. Skąd jestes? Z Polski. A! Polak! To bez problemu, możesz zostać na noc – daj telefon dowódcy. Sytuacja szybko się zmienia i wojacy pomagają rozbić namiot, rozkulbaczyć rower, przynoszą herbatę. Pierwszy raz w tej podróży spotykam się z tym jak mili dla obcych sa Marokańczycy. Tuż przed zaśnieciem odwiedza mnie ich szef, pokazuje SMS od swojego szefa tłumaczony na polski – „Przepraszać za problem, Śpij dobrze, jedź rano żeby nie był problem”.
Pierwszy poranek w Afryce i z trudem wytaczam się z namiotu. W każdy staw wrzucone muterki, w krzyżu bonusowo dosypali mi trochę tłuczonego szkła. Połykam powoli kilometry, mijam pierwsze wielbłądy, piękne plaże, co kilka km przy drodze stoiska pełne arbuzów – gigantów i melonów.
Samo Asilah okazuje się być całkiem ładnym miastem. W lokalnym sklepiku usiłuję kupic jakieś śniadanie, nie ma sprzedawcy. Na nieśmiałe Hello? wychyla się fryzjer drzwi obok i po angielsku zapewnia, że zaraz ze mną będzie. Chwila rozmowy, poleca dobre jedzenie. Zaprasza na zjedzenie śniadania do stolika przed wejściem do sklepu. Jest lokalnym imamem, na górze ma miejsce do modlitwy, na dole sklep i strzyże ludzi. „Zostań dłużej”, zachęca. Długa droga, muszę jechać. Ech, wy młodzi, zawsze gdzieś się spieszycie. GPS pcha mnie przez część starego miasta, po którymś z zakrętów laduję na targu. Szok to mało powiedziane. Wbija mnie w ziemię. Setki ludzi cisnące się dość wąską ulicą. Po obu stronach kramy zawalone towarem. Chwila nieuwagi i porywa mnie ludzka rzeka. Hałas, smród ponad najśmielsze oczekiwania, ścisk, a w tym ja, ugotowany niedźwiedź ze wschodu, z rowerem załadowanym sakwami. Prowadzę rower i zaczynam sie ślizgać. Ulicą powoli płynie cuchnąca maź. Ze straganów kapie krew z mięsa, rozpuszcza się lód pod rybami, patroszonymi i skrobanymi na miejscu. Potłuczone jajka, przegniłe owoce – wszystko zrzucone na ulicę, wymieszane setkami stóp w breję zawierającą wszystkie możliwe zarazki, od wąglika po heinego medina. Część mojego mózgu odpowiedzialna odczuwanie dawno temu w lekkiej katatonii kolebie się sieroco w kącie głowy, część odpowiadająca za przetrwanie przejeła kontolę, ani chybi to mózg gadzi, bo wydając z siebie skrzeknięcia usiłuję omijać co wieksze kałuże tej materii. Modląc się o to, żeby nie zaliczyć w tym gleby i żeby nie przelało się przez sandały. Przecież skaleczenie w tym czymś to sepsa w kwardans, koniec bajki, zostanie położyć się i niech mnie zagniotą tymi arabskimi cichobiegami, które każdy nosi tu w defaulcie. Tłum wypluwa mnie po drugiej stronie targu, nie jestem pewien czy minął kwadrans czy godziny. Mijam kilka przecznic, powietrze znowu nadaje się do oddychania.
Kolejne kilometry gór, podjazdy po 6-8km, w 36 stopniach – samo złoto. Na jednym z podjazdów z naprzeciwka ciśnie w dół ciężarówka. Zza niej wyskakuje kolejna, i mimo że kierowca doskonale mnie widzi – idziemy na czołowe, facet tnie moim poboczem. W ostatnim momencie uciekam do rowu, przewracając się z całym szpejem. W locie jeszcze przednią zębatką rozprówam sobie piętę. Zbieram sie trochę jak z leja po bombie. Rower cały, proteza cała, po za poobijaniem i rozwaloną piętą ja też w sumie jestem ok. Czyszczę noge na ile się da, sklejam super glue, zbieram zabawki i cisnę dalej. Wreszcie mordercza góra się kończy.
Urok jazdy rowerem to omijanie obwodnic, autostrad – zanurzasz się w wioskowych dróżkach, jedziesz trasą zupełnie nie-turystyczną. Przejeżdżam przez pierwszą wioskę w „afrykańskim” stylu – jeden asfalt, w bok odchodzą uliczki udeptane w czerwonej ziemi, wszędzie pył, śmieci, plastik. W wioskowym sklepie dokupuję jedzenie. Naprzeciwko chata zbudowana z drewna, utkanego plastikową folią. Cała pokryta powiewającymi na wietrze plastikami, z dachem przywalonym oponami. Obok bawi się gromadka dzieci, tak na oko 3-5 lat, doglądana przez staruszka, na oko mającego ze 120 lat, jak nie lepiej. Przed nimi leży potrącony pies. Flaki wylewają się z brzucha na rozgrzaną ziemię. Smród aż w oczy szczypie. Widać, że leży tak kilka dni, zaczyna się już ruszać. Nikt nie zwraca na to uwagi, świat zupełnie postapokaliptyczny. Na tym wyjeździe zalicze już tylko jedno gorsze miejsce. Zjeżdżam z gór w stronę Larache, trochę ma na dziś dość. Mijam rogatki, odpytywanie przez policję skąd i gdzie, spisują dane i sunę dalej. Ten dzień to jakaś kumulacja, gdy dojeżdżam do centrum mija mnie gość na skuterze. Na żyletki. Pędzi, przejeżdża może 50m, z boku wpada na niego passat. Skuter zamienia się w chmurę odłamków, facet leci, uderza o ulicę, wydaje się że słyszę jak łamią się mu nogi, sunie jeszcze kawałek z dziwnie wygiętymi kończynami zatrzymując się na krawężniku. Czas zaczyna płynąć z powrotem. Zbiegowisko, policja jest na miejscu w sekundy (stoją na każdym większym skrzyżowaniu). Nic tu nie pomogę, jadę z lekkim drżeniem dalej. Dzisiaj mam dość, szukam hotelu. Najpierw trafiam na dzielnicę rybacką, gdzie mam powrót doznań olifaktorycznych. Klnąc po cichu pod nosem w końcu trafiam do hotelu, centralnie na rynku miejskim. Dluższe przepychanki czy pozwolą z rowerem, w końcu płacąc prawie 4x lokalną stawkę dostaję pokój... na 2gim piętrze. Jeszcze tylko załadować rower, sakwy. Krótki spacer po mieście i padam na łóżko. Warunki w hotelu – czegoś takiego nie widziałem nigdy. Wybita szyba, ułamana umywalka, wspólna łazienka z obsraną podłogą. Brwi idą mi tak w górę, że mam je chyba gdzieś nad łopatkami. Trudno, jakoś to będzie, refund raczej nie dostanę.
Kolejny dzień zaczynam od rozmów z lokalnymi kierowcami zatrzymywanymi na rogatkach. Jak wygląda trasa na Casablankę? „Łooo Paaaaniieeee” Ma być tylko gorzej, ścisk, intensywny ruch, sporo podjazdów. Odcinek Rabat – Casablanca to wg ich zeznań – słabo da się. Autobus? Nie wezmą cię z rowerem. Pociąg? O, to jest idea, ale do kolei masz kilkadziesiąt km od wybrzeża, jedź do Ksar, tam masz pociag – jedź od razu do Casablanca. W sumie – po wczorajszych przygodach nie jest to taka zła idea. Pięta uszkodzona podczas upadku jest gorąca, rwie bólem, spod superglue lekko coś sie sączy. Korzystając z wifi w knajpce wytyczam nową marszrutę. Niecałe 40km, nie jest źle. Pół dnia w upale, czuję się jakoś niezbyt. Droga prawie cała w budowie, pył i syf straszne. Z ciekawostek – i tutaj można już spotkać wspinające się na drzewa kozy. Niby atrakcja okolic Agadiru, gdzie kozy wspinając się po drzewach pożerają orzeszki arganowe. Kopi Luwak to słowo klucz jeśli chcecie wiedzieć z czego olej z nabożenstwem wcierają sobie w twarz wasze baby
Gdy dojeżdżam na stację jest wczesne popołudnie. Ksar jest miasteczkiem wyjątkowo paskudnym. Wtaczam sie przez zrujnowane i zaśmiecone przedmieścia. Wchodzę na stację i w 3 sekundy wylatuję z niej na bucie. Gdzie się pchasz z tym rowerem. Z rowerem zakaz wstępu. Bez biletu zakaz wstępu. Bilet można kupic tylko na stacji. To nie sprzeczność i nie wymądrzaj się tym translatorem. Pan na wejściu ewidentnie znaczy terytorium warkliwymi komendami. Jak już się dowiaduje, że jestem „very famous journalista from Polonia” i jak to tak można niepełnosprawnych, tym razem jemu trochę rura mięknie i pozwala wejść, zastrzegając że i tak nigdzie nie pojadę z tym rowerem. Sprowadza do pomocy Osamę, który mówi po angielsku. Na nic moje tłumaczenia, nie da się. Trafiłem na start roku szkolnego i wszystkie pociągi załadowane po dach, tak samo hotele. Dobra, wzywają „szefa”. Tak chyba działa Maroko. Około 60 letni szef Mohammed nie jest zbyt szczęśliwy bo ma wolny dzień, ale że akurat był niedaleko... Szef usiłuje zagadać z kierownikiem pociągu, już jest nadzieja, już jest blisko i... nic z tego, nie ma gdzie zabrać roweru. Jedź autobusem. Z rowerem? Pytam. Spoko, zagadam, zapłacisz extra to wezmą i rower. Idzie ze mną (jego wolny dzień!) na dworzec autobusowy. Szuka autobusu dobre 20 minut – nici z tego, wszystkie pełne łącznie z miejscami stojacymi. Ma być wolne miejsce w autobusie o 4 rano. Trochę słabo. Mohammed mówi żeby się nie martwić, zaraz znajdzie mi hotel. Po wczorajszym hotelu trochę słabo to widzę, ale nie ma innej opcji. Cały wieczór krąży ze mną po mieście szukając wolnego pokoju – nici. Wszystko zajęte, ten jeden dzień w roku. Po drodze opowiada o sobie. Z dumą podkreśla, że jest berberem, oryginalną ludnością tych rejonów, „nie to co arabowie”. Wiedząc, że jestem z Polski prowadzi mnie na lokalny cmentarz katolicki, pozostałość po kolonialiźmie. Mały kościół i cmentarz którym opiekują się lokalnie. „Hiszpanów już nie ma, to dobrze, ale do zmarłych nie mamy pretensji, opiekujemy się jak naszymi”. Wątek kolonialny pojawia sie jeszcze kilkukrotnie w rozmowach z Marokańczykami. Z Polski kojarzą Lewandowskiego i ... to że Polska nie miała nigdy kolonii w Afryce. Zaskakujące jest jak dobrze ludzie reagują na hasło Polska, zupełnie inaczej niż na zachodzie. Mimo spędzenia na wysłaniu mnie z miasta pół dnia wygląda to słabo, w końcu Mohammed trochę skrępowany pyta – a nie wolałbyś zatrzymać się u mnie? Nie mam dużo miejsca ale hotelu nie znajdziesz, poznasz moją rodzinę. Jak możesz rzuć trochę kasy, kupimy dobre żarcie żeby żona nie sapała, a i tak wyjdziesz lepiej niż w hotelu. Trochę mi głupio, jednak coraz gorsze samopoczucie, boląca gira, zupełne zmielenie dniem - odpowiedź może być tylko jedna. Wciągamy mój rower na pietro budyneczku. Spotykam jego żonę i zaciekawione dzieci, takiego ufo jeszcze nie mieli. O 4 rano mój gospodarz odstawia mnie na bus do Casablanca, bez jego umiejętności nigdy nie dostałbym biletu, negocjacje z kierowcą i jego pomocnikam (coś jak konduktorzy w autobusie, każdy obsługuje jedno wejście). Wciskamy do bagażnika rower i sakwy i z najwyższym trudem udaje się go przekonać żeby jednak się nie wygłupiał i wziął ode mnie kasę za bilet i... znika w oknie klekoczącego gruchota którym ruszam do Casa.
Zanim jednak dojedziemy do Casablanki autobus zalicza każdą wiochę po drodze. Z okna obserwuję jak sączące się siatło budzi do życia Marokańskie wsie i miasteczka. Dzieciaki idące do szkoły z buta, w autach, jadące na osiołkach, rowerach. W końcu dojeżdżamy do Rabatu, tutaj dłuższy postój. Na pokład wchodzi cała plejada osobliwości, każdy usiłuje coś sprzedać. Dziad w stroju Sarumana sprzedający świecące i grające piłeczki. Baba jęcząca potrząsająca kubeczkiem. Wszelkiej maści niepełnosprawni z klapkami, batonikami, puszkami i odpustową chińszczyzną. Na samym końcu bocznym wejściem wskakuje dziad proszalny. Spojrzenie złowrogie, jednak z przebłyskiem geniuszu Januszyzmu, pędzi przez autobus z dziwnym czymś w łapie, świecać oboma zębami. Za cholerę nie wiem co się drze, jednak w autobusie wybucha panika. Baby we wrzask, zasłaniają twarze dołem burki, faceci w popłoch, drze się kierowca, ryczy silnik, obok autobusu ryczy osioł. Allah odmieniony przez wszystkie przypadki i w każdej dostępnej tonacji. W tym całym bigosie ja z wielkim WTF na twarzy. Znowu czas zwalnia, facet coraz bliżej. Przedmiot w ręce okazuje się być workiem płynnego gówna, facet grozi oblaniem wszystkich jeśli nie dostanie kasy. Siedzę kilka rzędów za środkowymi drzwiami, facet jest tuż obok, gdy schodkami z dołu wskakuje jeden z pomocników. Łapie go za bety, łąpie za rękę z gówno-bombą i wywala z autobusu. Dziad długim loopem frunie po schodach, najpierw trafia gównobombą i na tak naszykowane lądowisko wpada z impetem sam. Osioł zdupca w przerażeniu, rozbryzgi na wszystkie strony, dziad w tym umazany. Pomocnik wraca na pokład, szczerzy do mnie zęby. „We do not negotiate with terrorists” mówi z akcentem niczym Schwarzenegger w pierwszych filmach i zadowolony z siebie idzie do kierowcy żeby zamknąć drzwi. Ruszamy wreszcie dalej.
Casablanca na start wygląda dość słabo. Ląduję na jednym z dworców dla „tanich przewoźników”, zaśmieconym parkingu na obrzeżach miasta. Jestem na północnym krańcu, muszę przebić się na południe i zrobić kilkadziesiąt km, tam mam nagrany camping. Pierwsze jednak to apteka, noga boli coraz bardziej. Długa dyskusja, prośby i ... wzywanie szefa, zgadliście. W końcu dostaję mimo braku recepty paczkę antybiotyków o szerokim spektrum, jakieś odkażające maści itd, będzie dobrze. W miarę jak przedzieram się przez miasto widze postępującą zmianę – rozwał, syf i zwały śmieci zastępowane są coraz czystszym i normalniejszym dla Europejczyka widokiem. Przejeżdżający super nowoczesny tramwaj aż mnie podrzuca z wrażenia. Kontrast z widokami sprzed godziny trochę jakby prom kosmiczny startował z Biskupina. Centrum jest wspaniałe, w pełni nowoczesne Europejskie miasto. W prześwitach miedzy budynkami widzę powoli meczet, chyba największy na kontynencie. Jeszcze dobre 5km nim do niego dotrę i musze przyznać, że wbija w ziemię rozmachem.
Z placu przed meczetem wypędza mnie ochrona, nie ma zwiedzania dla podejrzanych typów. Gdy ogarniam się przed wejściem podchodzi jakiś typ, zaczyna wypytywać po angielsku. Obaj nietutejsi, po chwili rozmowy okazuje się być pielgrzymem z Czeczeni. Niedawno skończył 20 lat i ruszył na pielgrzymkę odwiedzić ważne miejsca dla Islamu. Rozmawiamy dłuższą chwilę, opowiada o trasię jaką przebył, ja o trasię jaką planuję. Na odchodnym bierze mnie za rękę i wciska dolary. Zdębiałem zupełnie. Masz, przydadzą ci się po drodze, jeszcze zobaczysz. Wykręcam się jak mogę, że naprawdę w okolicy 500m od nas każdemu bardziej przyda się te 20$, ale ziomek z Czeczeni nie ustępuje. Jest na pielgrzymce, to jego obowiązek jak mówi. Żegnamy się miło i ruszam dalej.
Daję znać Karimowi że jeszcze circa 2 dni i jestem. Droga z Casablanca jest o dziwo prawie pozbawiona przygód, nie licząc chyba El Jadida. Do tego miasta pędzę średnio 17km/h. Słuchawki zgubione dawno temu, zostaje głośnik na BT. Mijani Marokańczycy reagują Mam tam zaklepany camping, nadrobiłem autobusem prawie tydzień drogi więc toczę się już na większym luzie. Na wjeździe do miasta jak zwykle kontrola na rogatkach. Pytam o camping, policjant chyba nie do końca rozumie i kieruje mnie do hotelu. Przed wejściem lekki zonk, hotel lekko ponad mój budżet i styl. Szkło, marmury, portier w drzwiach spogląda z obawą na jednonogiego trola z rowerem, jeszcze zechce wleźć. Przed wejściem parkuje jakiś młody ziom, więc od razu zagaduję czy wie gdzie camping. Niezbyt mówi po angielsku, ale pyta skąd jestem. Gdy słyszy Polonia rozjaśnia się uśmiechem – O, to będzie nam tak łatwiej, mówi do mnie po polsku. Powiedzieć ze wbiło mnie w ziemię to jak nic nie powiedzieć. Jaka jest szansa, że zupełnie przypadkowy człowiek na ulicy mówi w twoim, w dodatku jednym z najrzadszych i najtrudniejszych języków? Studiował w Polsce medycynę kilka lat, woła kumpli i z dachu odzywa się po polsku kolejnych kilku ludków – jego ekipa ze studiów, pracują razem. Żałują, że właśnie zaczynają zmianę, ale wyposażony w namiar na dobrą budżetową restaurację i camping ruszam dalej. Droga do Karima przebiega całkiem udanie, cała trasa biegnie miedzy wysokimi trzcinami, droga w rozjechanych żmijach. W życiu tyle tego nie widziałem.
Docieram do Karima tuż przed zachodem słońca. Miejsce – bajkowe. Duże gospodarstwo na którym mieszka, prowadzone przez brata i jego żonę, z Karimem orbitującym wokół i ojcem Karima mieszkającym w kanciapie. Pierwszego dnia odwiedzają ich znajomi z Casablanca, spora ekipa i spać idziemy dopiero przed świtem. Sporo informacji o tym jak wygląda życie z punktu widzenia młodych ludzi z Maroka, dość przygnębiające to w sumie. Całą drogę, praktycznie każdy Marokańczyk młodszy niż ja po kilku zdaniach przechodzi do – „Czy możesz pomóc mi wyjechać do EU”, „Czy wiesz jak mógłbym dostać sie do Europy?”. Z tego co mówią – perspektyw brak, krajem zarządza kilka rodzin, pełna desperacja podsycana obrazkami z telefonów, w które non stop się wpatrują. Paszport dostac bardzo cieżko jak jesteś biedny i mieszkasz na zadupiu. Do UK, do Francji, nawet do Niemiec, byle tylko przedostać sie do Europy, jak najdalej od tego miejsca. Jednocześnie – Maroko to najlepszy kraj do życia, najpiękniejsze plaże, najlepsze jedzenie i król który jest mądry i wspaniały, niczym portrety z minionej epoki wiszą też i jego w dosłownie każdym sklepie/stacji/dworcu. Trochę cieżko tą sprzeczność zrozumieć. Jednak poziom rozgoryczenia i frustracji jest aż uderzający, w dodatku większość o swoją sytuację oskarża nie rząd/króla a EU/USA. „Bylibyśmy potęgą gdyby nie knowania Jankesów, Izraela i Europy”. Z tego co słyszę z rozmów z nimi na południe jest już tylko gorzej. Nie wiem jak Europa planuje sobie z tym poradzić, jednak poziom frustracji tam, bieda ale tez i nadciągająca coraz poważniejsza fala głodu i rosnace w siłę nowe państwo islamskie w Mali na moje zrozumienie będzie potężnym problemem za kilka lat. Mówimy o setkach milionów młodych ludzi, dla których chyba coraz bardziej jedyną szansą na przyszłość wydaje się ruszyc na północ.
Wreszcie ryby! Tak, podobnie pomysłałem i ja kiedy następnego dnia mieliśmy o świcie ruszyć łowić potężne seabassy, które według opowieści Karima zamieszkują jego okolicę. Rzeczywiście – łowi bardzo duże ryby, przy czym każda dostaje w palnik, do wora i na targ, bo są uważane za przysmak. Jest to zjawisko powszechnie spotykane, sporo miejsc skupuje ryby w mniejszych wioskach i dostarcza je z zyskiem na stoły w dużych miastach. Z jednej strony ciężko ich winić, alternatyw zarobków zbyt wiele nie ma, z drugiej strony sam nie wiem czy telefon za 800e jest aż tak niezbędny do życia. Gdy wczesnym popołudniem docieramy na plażę położoną za domem – zapiera dech. Przepiękny złoty piasek, naprawdę idealny (ciut grubszy niż ten który znam z Hiszpanii), nie podrywany w powietrze mimo dobrych 30km/h. Niebieskie morze i fale z rykiem załamujące się w strefie przyboju. Poszliśmy ot tak, na przeszpiegi, bez sprzętu.
Na miejscu łowi wujek Karima, starszy Pan, wyposażony w nie wędki, a jakieś katapulty dalekiego zasięgu. Mają po 6m, miota tym w okolicy 100m. Uzywa zarówno cześci krabów jak i morskich robaków, gdzie nie pojedziesz duch „meppsa z gnoju” czyli dżdżownicy będzie towarzyszyć. Upał mimo wiatru robi się nieznośny, wracam na jedzenie, spotkać się z rodziną Karima i szykować na wieczorne łowy.
Zaraz po przyjściu wzywają mnie do siebie Ojciec i Brat Karima. Obaj są postaciami niesłychanie sympatycznymi, szczególnie z ojcem Karima udaje sie spędzić sporo czasu. Starszy już człowiek, w przeszłości żołnierz, podobnie jak brat Karima, chcą ze mną pilnie porozmawiać po usłyszeniu mojego planu podróży. „Chyba zwariowałeś”, słyszę przetłumaczoną wypowiedź. Wrześień jest najgorętszym momentem w roku. Plus moment kiedy żmije migrują „na tarło” – wg ich opowieści w dalszej trasie, w okolicach Agadiru robi się naprawdę niebezpiecznie, co roku w tym sezonie ludzie giną od ukąszeń w szyję czy reakcji alergicznych na jad. Ale, wg ich opowieści – najgorszę są psy. Stada bezpańskich kundli liczące po kilkadziesiat sztuk. O ile w innych okresach polują za dnia i śpią w nocy, o tyle w tym gorącu polują głównie nocą. „I jak to widzisz?” pada pytanie. „Rozłożysz namiot i będziesz spać? Przecież one znjadą Ciebie migiem, a jeśli nie będziesz uzbrojony to mozesz mieć duży problem”. Trochę zwężają sie mi oczy, jakoś niezbyt chcę wierzyć w opowieści grozy. Ale po chwili widzę ze mówią całkiem serio. „Noc na pustyni, w tym czasie? Służyłem tam w wojsku. Może, z kałachem, no może. Ale bez światła, bez ognia, bez broni? Z dala od ludzi? To się naprawdę źle skończy. Gdybyś jechał wiosną, albo w połowie października jak jest chłodniej, to wtedy bez problemu, ale teraz?”. Widać, że nie żartują, z resztą później sam tego doświadczyłem. Karim opowiada, że gdy jechał do Dakhli autobusem i na przystanku poszedł po świeżą wodę morską do krabów, to ledwo wrócił – gdyby nie znajomi którzy grupą poszli go szukać byłoby źle, bo już go psy otoczyły. Zapala się mi światełko – jechałeś tam autobusem? No tak, jest autobus, jedzie całą długość kraju z Tangeru do Dakhli. Dodatkowe połączenie z Agadiru. Ok, plan B wyłania się całkiem realny. Bilet do Dakhli z Tangeru kosztuje między 60 a 80e, zależy od przewoźnika. Trasa trwa co prawda dwa dni, ale to nie problem. Problemem natomiast jest, że mam w Dakhli być za 3 tygodnie, nie za 36h. Szybka decyzja – wracam do Hiszpanii, zostawiam rower, siedzę tam dwa i pół tygodnia i wracam autobusem. Przyjadę tydzień przed Pandą, bo Karim też rusza w tamtą stronę. Ma miejsce u znajomego, jest gdzie sie zatrzymać. Dobra, decyzje podjęte, można jechać na ryby. HW mamy za dwie godziny, warto by ruszać bo mamy ok 10km na rowerach na miejsce. Karim „musi jeszcze coś zrobić”, na bank o 3 wyruszymy. Siedzimy z ojcem Karima, opowieść o rodzinach, dzieciach, wszystko na migi i używając translatora.
Mija 3, mija 4, po piątej idę sprawdzic czy człowiek żyje? Siedzi, gra na telefonie. Pytam się czy jedziemy nad wodę? „Man, wysoka woda była godzinę temu, po co teraz?” Hem. No dobra, wreszcie koło 6 ruszamy chociaż zobaczyć miejsce, jutro z rana chcę wracać do siebie. Dojazd zajmuje nam chwilę, przyjeżdżamy tuż przed zachodem słońca. Miejsce wygląda rewelacyjnie, naprawdę mogę uwierzyć że wyjeżdżają stąd zacne bassy. Cóż z tego skoro jesteśmy w połowie pływu, wody prawie juz nie ma.
Na rano Karim ustawia mnie ze swoim wujkiem, jeździ ciężarówą. Ładujemy rower na pakę i już chwilę później siedzę w autobusie do Tangeru.
Kilka godzin później dojeżdżam do promu i późnym wieczorem jestem w chacie. Wiem, artykuł słabo wędkarski póki co, jednak nie sposób nie na pisać – zaskakuje mnie to nasze Elizjum (kto widział film wie o czym piszę, kto nie widział – warto zobaczyć). Naciskasz „czerwony przycisk” i ze środka Maroka jesteś praktycznie teleportowany do świata bezpieczeństwa, relatywnego dostatku, wszystko dzięki czerwonej książeczce z napisami Rzeczpospolita Polska i Unia Europejska. Coś za co przytłaczajaca większość ludzi których spotkałem przez ostatnie dni dałaby się pokroić w kawałki.
Odzywam sie do Pandy, już nastepnego dnia o świcie młocimy wodę, dzień później zaliczamy jeden z lepszych wypadów na łodzi. Dwa tygodnie czekania mijają dość szybko.
Kolejne podejście idzie dość szybko, prom do Tangeru, autobus do Casablanca, nastepny do Agadiru. Noc spędzona na dworcu w Agadirze to całkiem niezłe przeżycie samo w sobie. Rankiem pakuję się w autobus i ruszam w ponad dobową podróż. Początkowo jest jeszcze w miarę zielono, ale im dalej wjeżdżamy w góry robi się bardziej dziko.
Popołudniem mijamy Laayoune, stolicę Sahary Zachodniej. Miejscami na ulicach błękitne hełmy i białe 4x4 z UN na bokach, kontrole drogowe robią się gęste. Teraz jest spokojnie, ale od kilkudziesięciu lat trwa tutaj wojna domowa, z większymi lub mniejszymi przerwami dochodzi do wymiany ognia, porwań, ataków na siły marokańskie. Maroko doprowadziło też do jednego z największych kryzysów humanitarnych pod koniec lat 70, wypędzając setki tysięcy ludności Sahrawi i mordując (min zrzucając napalm na obikety cywilne, wioski rybackie itd) około 20 tysięcy. Nie dziwi też wymagane przy każdej kontroli zostawienie kopii paszportu (nie wpuszczą do autobusu bez 8 kopii paszportu), władze marokańskie starają się śledzić przemieszczanie obcokrajowców, turystyka stanowi ważną część wpływów i wszelkie problemy z turystami odbijają się bardzo na ich ekonomii. Ostatni przystanek przed noca, środek niczego. Z jednej strony po horyzont pustynia, z drugiej klif i ocean. Jak tylko odszedłem zrobić zdjecia – od razu pojawiają się kundle. Mając w pamiecie opowieści Karima i jego ojca szybko wracam, nim kilka sztuk zamieni się w kilkadziesiąt. Bladym świtem dojeżdżam do Dakhli, autobus wypluwa mnie zmielonego. Karim miał czekać – nie ma gościa Dzwonie – zaspanym głosem juuużżż sie zbiera. Wysyła mi pin na mapie i powoli drepczę w tamtą stronę. Dzisiaj dzień na ogarnięcie się, jutro od świtu ruszamy. Na którą wstajemy pytam? 4 rano man, trzeba być rano. Ok. O 4 zbieram sie z trudem – ekipa śpi. Ziom który miał nas wozić – nie przyjechał. O 5 pytam czy jedziemy – ekipa dalej śpi. Z trudem zaczyna się akcja koło 10, człowiek który miał być o 4 przyjeżdża wczesnym popołudniem. Ruszamy rozklekotanym antycznym wręcz Renault. Swoją drogą Dakhla to dość dziwne miejsce. W samym mieście dużo bardziej ekstremalna wersja kraju arabskiego niż Tanger czy Casablanca. Kobiety w burkach, bardzo dużo ludności napływowej z Mauretanii i Senegalu. Miasto znajduje się na końcu cypla, natomiast droga dojazdowa to obozy dla surferów, jeden za drugim.
Kilka kilometrów dzieli kobiety zakutane od tych w bikini, światy zupełnie rozłączne. Tankujemy pierońsko drogie paliwo i dezelot sunie przez pustynie, dobre 90km żeby objechac zatokę, do ponoć najlepszego miejsca. Od miejsca gdzie zostawiamy auto jeszcze dwa kilometry po piasku i w końcu łowimy. Idź tam, rzucaj tu – zarządza mój gajd.
Młócę wodę to popperem, to jigiem, miotam tym dobre 70-80m. Dalej, musisz rzucać dalej słyszę. Karim łowi wędką ponad 4m, przyneta to, sam nie wiem co to, jakby cieżarek pomalowany na biało, z dodaną kotwicą. Ponoć że najlepsza przynęta tutaj. Wreszcie słońce obniża się, za godzinę będzie przypływ, kiedy nagle Karim zarządza że wracamy. Pytam się – może by zostać, przecież to najlepszy moment, i wiatr, i przypływ, i zachód słońca, przecież dopiero co przyjechaliśmy. Jedziesz czy zostajesz tutaj słyszę. Hm, dziwne to ale ok, nie mam wyjścia. Jedziemy do portu, tam mamy łowić sam nie wiem co. Karim mówi, że musi nałapac ryb na sprzedaż, nie ma tak łatwego życia jak Wy na zachodzie. Jakoś przechodzi mi ochota na łowienie, szwędam się z aparatem, obserwuję lokalnych rybaków. Z opon z traktora, obwiązanych folią styropianów tworzą coś w rodzaju bellyboata i wypływają tym naprawde daleko.
Łowią głównie Korviny, sprzedają je na targu, jest to dla wielu z nich jedyne źródło utrzymania. Trzeba mieć cojones ze stali i naprawdę nóż na gardle żeby na coś takiego się pisać. Na pusto wracamy do domu, Rashid, nasz kierowca jutro nie może, ustawiamy się na pojutrze. Dzień przerwy spędzamy włócząc się po Dakhli. Nie jest to najbardziej urokliwe miejsce jakie widziałem, miałem jednak nadzieję że ryby wynagrodzą trudy.
Atmosfera z Karimem robi się coraz trudniejsza, co chwilę przemowy o złych Europejczykach, naszej głupocie, rasizmie. Trochę już zaczynam odliczać do przylotu Pandy, hotel niestety wcześniej nie ma wolnego miejsca. Wreszcie wracamy nad wodę. Tym razem jesteśmy trochę wcześniej, jednak zaczynam też ich ciut cisnąć, uzgodnione że tym razem zostajemy do oporu.
Kilometry przedzierania się przez piach i śmieci, jest tam plastiku niesłychana ilość, wreszcie jesteśmy nad wodą. Po drodze pytam sie czy nie wie czy tutaj są gdzieś skamieniałości, synowie zbierają, chciałem przywieźć im pamiątki a słyszałem że w okolicy tego pełno. „Skamieniałości?” pyta Karim. No, kości i zęby zwierząt sprzed milionów lat. Karima jakby ktoś szczypnął, odpala mu się agresor. „Jakie miliony lat? Świeta księga jasno mowi ile tysięcy lat istnieje świat, to są fałszywe kości wielkich zab podrzucone przez zdradzieckich zachodnich naukowców żeby podważać nauki proroka”. Musze przyznać, że to jest chyba zonk wyjazdu, bo jest to całkiem na poważnie. Na horyzoncie widzę ekipę łowiącą na spina, klienci Aliego. Niestety sugestie łowienia gdzieś dalej są zbywane. W końcu słyszę, że mamy wracać, bo przecież i tak nic tu nie złowię. Jakby na potwierdzenie w kolejnym rzucie, pod samymi nogami – eksplozja wody. Poper zostaje dosłownie zdmuchnięty kilka metrów od brzegu, ryba robi nawrót i z gwizdem zmyka od plaży. Chwilę trwa szarpanina, w końcu na plażę wyjeżdża palometon. Kurde, jakiś dziwny ten palometon, za cholerę palometona nie przypomina, wygląda bardziej na bardzo duże pompano.
Chcę standardowo – szybkie foto i do wody, ale następuje dziki wrzask, jak można tyle mięsa zmarnować, czy ja wiem ile to jest kasy! Usiłuję coś nieśmiało, że moja ryba i chcę wypuścić jednak szybko wyjżeżdża karta – Albo ryba albo wracasz na piechotę. Ech, nawet tą radość udaje sie zdusić chłopakowi. Robimy kilka zdjęć, ryba dostaje w pałę i jest zakopana w mokrym piasku, dla ochłody. Mielimy jeszcze trochę wodę ale nic nie wynika, z rybą wykopaną wracamy do Dakhli. Okazuje się, że nasz leciwy dezelot ma w bagażniku wannę do ryb, wyłożona wokół styropianem, zasypaną lodem. Nawet odpływ w podłodze wywiercony, by woda mogła swobodnie wylewać się z auta. Objeżdżamy kilka skupów, w końcu Karim sprzedaje rybę za oszałamiające... 50 dirhamów, jakieś 4,5 euro. Trochę rośnie mi gul, bo jakbym wiedział to bym mu dał tę 5tkę i puścił rybę, ale co zrobić. Dobrze że już dzień później przylatuje Panda i mamy wolne w hotelu. Rano zabieram zabawki i zawijam się do hotelu, zostawiam rzeczy na recepcji i ruszam już solo na miasto. Odbieram Pandę z lotniska, ogarniamy na rano samochód. Oczywiście rano auta nie ma, po nękaniu telefonami przyjeżdża w końcu zaspany człowiek dacią z pustym bakiem. Oj, dobrze się zaczyna. Auto zgonowe, ale suniemy nim dzielnie na miejsca poprzednich wizyt, pierwszy dzień staramy się też odwiedzić kilka innych plaż.
3 dni miotania się z miejsca na miejsce i bez większych sukcesów (nie licząc belon) ale zaczyna nam się wyłaniać obraz łowiska. Ryby z pływem wchodzą w zatokę, widać że łowimy na miejscach na których już lub jeszcze ich nie ma. Trochę robi się ten wyjazd męczący, zaliczamy prawie-że czołówkę z tirem jadącym bez świateł, zwija nas policja by dać nam mandat za „serious crime” przekroczeniaich zdaniem prędkości o 10km. Trochę gadania, w końcu wypisują nam mandat na 12 euro. Idą z kasą i paszportami do „szefa”, a jakże. Przybiega mały wąsaty szef, drze się na biednego chłopaka z drogówki, który wlepił nam mandat. W efekcie dostajemy kasę z powrotem z prośbą, żeby nie mieć złych wspomnień z Maroka”. Bardzo odbiega to od wszystkich opowieści jakie znam o Marokańskiej policji.
Pod koniec wypadu postanawiamy odwiedzić sam koniec cypla, wioskę rybacką. Jest to chyba najbardziej przygnębiające miejsce w jakim kiedykolwiek byłem. Bieda szokująca, chatki złożone po czesci z drewna, z kanibalizowanych części łodzi, owinięte folią, sieciami, starymi dywanami, wszystko by choć trochę odseparowac się od wiatru, zimna lub też upału latem. Zamiast piasku podłoże to wymieszane łuski, śmieci, plastik, żwir, kawałki ości, ryb, skóry rybiej. Smród aż oczy zachodzą łzami. Między tym całe rodziny – dzieci, kobiety gotują i piorą, rybacy z łodziami. Odpuszczam robienie zdjęć, choc miejsce jest naprawdę wstrząsające.
Pod koniec łowienia wpada na nas Ali. „Co tam chłopaki, widziałem że tu łowicie. W złym miejscu stoicie, chodźcie bliżej do nas, tam gdzie łamią się prądy”. Spotykamy jego klientów – grupę Hiszpanów z katalonii, to ich ostatni, czwarty dzień. Jeden łowi, trzech leży na plaży. Mają dość, od holi są cali obolali, bolą ręce, plecy, mają dość.
Ryby połowili do 15 kilo, większe urywały zestawy 60lb i szły w rafę. Zachwalają swojego gajda pod niebiosa, jeździli trochę po świecie ale to ich najlepszy wyjazd. Pokazują przynęty, jak łowią, swoje zestawy. No dobra, źle sie do tego zabieraliśmy, w sumie chyba lepiej że nie mieliśmy większej ryby – było by krótko i smutno.
Ostatniego dnia odpuszczamy łowienie, dychawiczna dacia zdechała zupełnie i trochę boimy się zapuszczać nią na pustynie, spalone sprzegło śmierdzi aż sie źle robi. Panda odstawia mnie na nocny autobus, on ma samolot z rana. W Tangerze witają mnie sine chmury, wiatr siecze deszczem. Promy odwołane, do wieczora. Jeden prom płynie za 3h z Tanger Med, ale to 50km. Trochę mam już dość Maroka, nie uśmiecha się mi kolejna noc, tym bardziej że kończy się kasa. Szybko zbieram grupkę ludzi, ogarniamy taxi, ustalamy dość ekstremalną cenę i jak już mamy ruszać przybiega jakiś gościu z dzieciakiem na rękach, że on musi na prom, że z dzieckiem. Nikt za bardzo się nie kwapi ustąpić miejsca, jak to zwykle w takiej sytuacji wszyscy uczą się na pamięć zawartości portfela, telefonu i studiują swoje paznokcie. No dobra, wymotuję się ze zorganizowanej przez siebie taxi, niech jedzie. Zostaję sam na tym deszczu jak jakaś smutna... persona. Czas leci, zegar tyka, prom nie zaczeka. Udaje się mi znaleźć kilka osób podobnie jak ja odprawionych z kwitkiem, kolejna bieganina za taksówką, w negocjacje usiłuje wejść „Szef” postoju taxi podbijając cenę o 50%. Mija dobra godzina, robi się nerwowo, szczegolnie że w portfelu zostało mi całe 15e. Cisnę gościa żeby jednak jechał, on nie może bo deszcz pada. Ja wiem że pada, bo stoimy od godziny na tym deszczu i w zasadzie już by był z powrotem bogatszy o kilkaset dirhamów zamiast się targować. Mamy 5 osób, gotowi do drogi jego vanikiem. Facet kombinuje jak może, żeby jeszcze wyszarpać kasę, problem bo mam wędki w 2 składzie i takie wędki nie mogą jechać autem. Grzebię w dokumentach z nadzieją, że coś znajdę i – wypada mi 20$ od czeczeńskiego pielgrzyma, sprzed prawie miesiąca. 20$ rozwiązuje sprawę, teraz wędki już można, a jakże, dobry przyjacielu siadaj tu ze mną z przodu, co się bedziesz cisnąć. Z odpływającego promu obiecuję sobie że wrócę, wyrównam palometonowe rachunki mimo ze zmęczyło mnie to łowienie. Prawie całuję ziemię hiszpańską na powrocie.
Rok później wracamy, tym razem do Aliego, tym razem dobierzemy się do nich jak trzeba, ale to już inna historia.
Tekst i foto: Kuba Standera
- Friko, nalewator, lukomat i 8 innych osób lubią to
46 Komentarze
...doczytałem na razie do spotkania z Czeczenem, resztę zostawaiam sobie na jutro bo jakoś szkoda mi na raz to połknąc... ufff ! kawał solidnej literatury podróżniczej, jeden z lepszych reportaży jakie ostatnio czytałem
Masz styl. Powinieneś pisać książki podróżnicze.
Świetna lektura.
Abstrakcja, po prostu abstrakcja...
Dzięki Kuba.
Powinieneś Pan w audiobooki iść !
...doczytałem do końca. Faktycznie, nie jest to typowy reportaż wędkarski ale w sumie dzięki temu ciekawszy. Sporo poważnych refleksji nasuwa mi się po tej lekturze...
Haha! Kuba! Potęga! Artykuł w długiej formie, już dawno takich nie czytałem. Jak za dawnych lat!
...lepiej. Bagaż lat i doświadczeń zrobił swoje.
Dzięki Kuba ! Przeczytałem jednym tchem. Kąśliwy jesteś ... w słowach (tak jak lubię)
Ja dalej jestem gdzie byłem, to nowe formy zadeptały rzeczywistość
Kuba, chciałbym zapytać i jedną rzecz: piszesz że z jednej strony Marokańczycy wpatrują się w obrazki z Europy na smartofonach i za wszelką cenę chca się do niej dostać. Z drugiej strony piszesz także że uważają Europejczyków za rasistów, głupców ( i jak się domyślam, jako religijni muzułmanie sa również zgorszeni obyczajami panującymi na naszym kontynencie).Czy próbowałeś jakoś z nimi rozmawiać o tej sprzeczności ? Tj. o tym jak oni sobie wyobrażają ewentualne życie w Europie po przyjeździe i czemu za wszelką cenę chcą się dostać do tego siedliska szatana ? W jaki sposób wyobrażają sobie stanie się częścią tego europejskiego dobrobytu ? Czy liczą na zasiłek i życie w islamskim gettcie ? Czy może chcą się jakoś zasymilować z postchrześcijańską / laicką cywilizacją odrzucając częśc swojego dziedzictwa ? Czy może liczą na islamizację Europy ?
Tutaj odpowiedz powinna być chyba z trzech różnych perspektyw. Pozwólcie, że napiszę to jak najbardziej szczerze, przepraszam za wczasu jeśli urażę tym kogoś.
Perspektywa pierwsza, to Marokańczycy na Zachodzie, w krajach gdzie występują jak na lekarstwo. Trafiam na naprawdę świetnych ludzi, z niektórymi udało się mi zakumplować i bardzo ich lubię. Naprawdę cężko pracują, ale mają w sobie też dobrą moim zdaniem dawkę dumy i godnosci, w przeciwieństwie do zachowania, które obserwowałem np u naszych rodaków - nie dają sobą pomiatać w pracy, nie godzą się na wykorzystywanie i bycie ciśniętymi bo firma potrzebuje. Znają swoje prawa, jakie przysługją każdemu na rynku pracy i nie pozwalają na bycie wykorzystywanym. To jest naprawdę bardzo cecha na plus. Żyją w dość bliskim kontakcie i wspierają się, mimo różnego podejścia np do zasad religii. Nic w tym dziwnego, każdy z nas ma przecież różne poglądy. Dla jednych galaretka na torcie dla dzieci to duży problem bo żelatyna, inni chetnie wpadną na whiskey z lodem. Przez ten pryzmat to chciałbym zeby nasi współrodacy w podobny sposób reprezentowali swój kraj.
Zupełnie inna sytuacje jest tu gdzie mieszkam - w Algeciras. W mieście (w zasadzie w całym Campo de Gibraltar) ludności marokańskiej jest ok 30%, na naszym osiedlu bliżej 40-50%. Większość jest ok, jednak spora grupa dość mocno zaczyna urządzać się po swojemu. Zwały śmieci, syf obłąkańczy. Sporadyczne zadymy między sobą, choć nie ma sytuacji jakie widzimy z Francji i Beneluxu, np ostatnie zawodoy w piłce kopanej gdzie Maroko poszło bardzo daleko, to była jedna wielka dzika impreza, ale pozytywna, wszyscy mile widziani. Interakcje z policją jakże inne niż to co widzimy z Francji, gdzie wpadali w imprezujących ludzi pałując na prawo i lewo. Tutaj - wszyscy uśmiechnięci, bardzo wesoło, policja zabezpieczała np przejazd jednym pasem z dwóch i pozwalała sie ludziom wyszaleć po historycznych dla nich zwycięstwach. Jest też inna strona, nawet teraz jak piszę komentarz słyszę śpiew z meczetu, facet wyrabia nadgodziny i songi o Allachu sączą sie 5x dziennie, w najdziwniejszych porach. Początkowo, gdy zainstalowano dolby system na dachu widziałem lekkie zaskoczenie wśród sąsiadów, kiedy ruszały złote przeboje lat 650AD. Z drugiej strony ksiądz nadupca dzwonkiem, więc jakby mamy remis, nikt na to uwagi nie zwraca. Trochę było słabo kilka tygodni temu po ataku jihadysty w centrum miasta, jednak pieprznieci ludzie zdarzają się wszędzie, lokalna społeczność w zdecydowanyt sposób to potępiła i temat chyba zamknięty. Jednak - jest to odczuwalny wpływ. Od stylu jazdy na drodze po nie dbanie o swoje otoczenie i syfienie na potęgę.
I wreszcie właściwa odpowiedz - osoby z któymi zetknąłem się w Maroku. Wystarczyło na stację zajechać po coś do picia i od razu nawijka, jak sie dostać. Za każdym razem drążyłem temat, zadając właśnie pytania - jak to widzisz, co zamierzasz dalej, jak już sie tam dostaniesz - zero odpowiedzi i pomysłu. Jakoś to będzie, Buk da. Sporadycznie pojawiał się agresor, "chcesz nas zniechęcić, żebyśmy tu siedzieli na zawsze". Siłą rzeczy najdłużej rozmawiałem z Karimem i tutaj było podobnie. Zero pomysłu. Rozkręca biznes gajdingowy, żeby na "głupich brytyjczykach" zarobic kasę i mieć lokalny na wyspach networking na tyle, by móc jak najszybciej wyjechać, tu nie ma przyszłości. Co będziesz tam robić? No coś się wymyśli, świetnie przecież gotuję (khem). Wszelkie sugestie, że np mimo obywatelstwa z EU, studiów, skończonej biotechnologii, znajomości języka, kultury i przedewszystkim "słonia w pokoju" - bycia fenotypowo bardzo zbieżnym z lokalną populacją Irlandii czy UK - mam problem ze znalezieniem pracy - były zbywane albo jako dowód na moje nieogarnięcię "jak życie wygąda", albo właśnie jako próby zniechęcenia. Sugestie że jednak w EU to jak już przyjedziesz to raz, ze chcą żebyś coś potrafił, dwa, nie ma leżenia do 10 tylko trzeba dobrze pozaiwaniać - ale jak to, co ty wymyślasz, oglądam dużo na YT jak wygląda życie i nigdzie jakoś tego nie widzę. Sugestia że to dlatego, że jak jesteś w pracy to nie robisz filmikó na YT - była zupełnie pomijana. Na filmikach widać dobre życie, mnóstwo wolnego czasu, knajpy, restauracje i mnóstwo kobiet, chetnych, bez zahamowań. To było dla mnie największe zderzenie i chyba ostateczny koniec sympatii. Twierdzenie - jak nie ma zasłonietych włosów to będzie łatwa, możesz zrobić z nią co chcesz, bo przecież sama pokazuje, że nie ma jakichkolwiek zasad. Wszelkie sugestie, że z takim postępowaniem można co najwyżej dostać po pysku i wyrok za napastowanie były zbywane rechotem. On, facet, nie da sobie rady z jakąś babą? Zaraz jej pokaże siłowo gdzie jest miejsce i co ma z nią robić. Dla mnie to byłą cofka zupełna.
Także na tyle co zrozumiałem podejscie tych kilkunastu osób z którymi miałem kontakt (nie jest to reprezentatywna grupa, wiem ze rozmawiając np z ludźmi ze stacji benzynowych itp nie mam kontaktu np z lepiej wykształconymi mieszkańcami dużych miast), widza EU jako szansą na poprawę swojej sytuacji. "wolę być bezdomnym w EU niż dalej mieszkać tutaj we wiosce i pracować na stacji".
A to moim zdaniem tworzy potężny problem. Maroko jest najbardziej zwesternizowanym i rozwiniętym krajem z Pn Afryki. Sporo ludzi których spotkałem miałoby potężny problem z odnalezieniem się w Europie, przez brak języka, wykształcenia, umiejętności jakichkolwiek potrzebnych na rynku pracy. Ile kebabów, myjni samochodowych czy tym podobnych miejsc pracy jesteśmy w stanie stworzyć dla setek milionów ludzi? I to nie ludzi chcących poprawić swój los i szanse na przyszłość, a uciekających przed perspektywą śmierci z głodu (Pn Afrykę uderzył potężnie kryzys wywołany przez kacapów i odcięcie od zboża oraz kolejny, 4ty już pod rząd rok nieurodzaju) i od islamistycznej przemocy (sytuacja w Mali robi się naprawdę zła po wycofaniu Francuzów, zaczyna się to rozlewać na okoliczne kraje). Brakuje jasno określonej polityki ze strony Unii i poszczególnych krajów. W Hiszpanii lewicujący rząd nie do końca chyba rozumie, że to że z Madrytu nie widać problemu nie znaczy że problemu nie ma tutaj na południu - z mojego balkonu widzę góry w Afryce, cieśnina ma 15-20km, w dobry dzień można przepłynąć ją kajakiem. O ile mówimy o dziesiątkach ludzi tygodniowo, sytuacja wydaje się być do ogarnięcia (choć za każdym razem jak jesteśmy na wodzie słychać w radio Pan-Pan, Pan-Pan, Pan-Pan, jednostka z kilkudziesięcioma osobami na pokładzie utraciła sterowność, należy opuścić obszar XYZ gdyż będzie to miejsce akcji ratunkowej), to co gdy po drugiej stronie staną ludzi tysiące? Dziesiątki tysięcy? Setki tysięcy? Jaki plan wtedy? Czy niczym Elizjum będziemy strzelać, zatapiać i stworzymy twierdzę nie do zdobycia, chowajac nasze wielkie ideały w kieszeń by ratować swój poziom życia (co często widzimy w społeczeństwach zachodniej Europy w stosunku do Ukrainy), czy też otworzymy się i pozwolimy na zalanie południa niekontrolowaną falą ludzi, którym nie mamy nic do zaoferowania i którzy niezbyt mają szansę na integrację, bo nie mają nic do zaoferowania nam. Czy też bedzie status quo - po cichu będziemy płacić Królowi za trzymanie swoich pod butem, pilnowanie granicy i pałowanie do posłuszeństwa tam gdzie nasze "wrażliwe społecznie" kamery juz nie widzą, więc nie ma problemu. Jak zadziałało to z Turcją i Erdoganem widzieliśmy. Maroko robi bardzo podobnie w stosunku do hiszpańskiej Ceuty. Jedno złe słowo ze strony Hiszpanii i już jest szturm na granicy, wspomagany przez lokalną policję zdejmujacą zasieki (znamy to też z granicy z Białorusią). W ciagu ostanich lat dwa razy tak to wyglądało - o świcie z łóżek wyrzucają hukiem lecące na wysokści kilkuset metrów Harriery, Hiszpanie stawiają na zatoce swój lotniskowiec i prężą muskuł, w czasie gdy w Ceucie pod gradem kamieni lokalna policja usiłuje zamknać mur graniczny i postawić z powrotem zasieki.
Ogólnie - nie jestem optymistą, moim zdaniem w perspektywie kilku lat czeka nas duże zdziwko.
stara prawda mówi: podróże kształcą. Dzięki za tak obszerną odpowiedź Kuba.
No Kuba dałeś do pieca. Że wariat już ktoś pisał. Ja natomiast występuje o beatyfikację Twojej Kobiety. Oczywiście jeśli nadal wytrzymuje Twoje pomysły
P.S.: To o czym piszesz wyżej skończy się niestety genocydem.. Prędzej czy później albo "oni" zaczną nas wyżynać albo "my" ich broniąc się przed wyrznięciem albo broniąc europejskiej kultury. Ma ktoś inną prognozę ? Uczą ich np w domach modlitwy: Czekajcie, nadejdzie ten dzień, wszystko będzie nasze a krew niewiernych będzie płynąć rynsztokami i rzeki będą czerwone Czekajcie na znak ! Pisała o tym już wiele lat temu prasa w NL
Świetny artykuł. Pomimo, że niewiele jest o samych rybach, to przeczytałem całość z zaciekawieniem. Twardy facet z Ciebie
Tutaj nie mogę się zgodzić. Mieszkam w otoczeniu "onych" i nie spotkałem się ani raz z przejawami agresji. To są moi sąsiedzi i dogadujemy się (no, z moim hiszpańskim na migi) całkiem ok. To są jakieś dziwne lęki jakie mamy przed obcymi i obcą kulturą. Naprawdę da się dogadać, zakumplować i wspólnie żyć.
Kuba a ten Czeczen to z których był, ruski od Kadyrowa czy antyruski od Maschadowa ?
Zwykły ziomek, na oko miedzy 20 a 25 lat. Nie wypytywałem o jego poglądy a i czasy były jednak trochę inne.
W końcu miałem czas przeczytać. Absolutnie niezwykły artykuł, może mniej wędkarski niż tytuł sugeruje, ale jak bardzo skłaniający do przemyśleń. Dziękuję Ci, że go napisałeś i wrzuciłeś!
Dzięki Kuba. Fajnie napisane, z przyjemnościa i zaciekawieniem przeczytałem. Inny świat. Zupełnie nie moje klimaty. Za gorąco i za sucho, że nie wspomnę, o kulturze arabskiej, z którą nie jest mi po drodze. Ale rozumiem, że każdy ma swojego bzika
Ja za to uwielbiam ten klimat, jedzenie i atmosferę.
Dziubię drugą część, tam bardziej pozytywnie będzie
żarcie jest spoko moim zdaniem. Ale jedna rzecz mnie nurtuje - to na koniec, jak już się dowiedzieliście gdzie trzeba łowić, nie połowiliście mimo wszystko ? Dlaczego ? Bo tego nie zrozumiałem z końcówki artykułu. Liczyłem na happy end iż coś rzutem na taśmę wpadło.