Kategorie Wszystkie →
Szukaj w artykułach
Reklama
Ostatnie na blogu
-
Omlet ok..
Sławek Oppeln Bronikowski - wczoraj, 22:30
-
Koniec... i wędkarskie życie po nim
Guzu - 29 paź 2024 12:00
-
sztuka łowienia
Sławek Oppeln Bronikowski - 07 paź 2024 20:22
-
i tak dalej
Sławek Oppeln Bronikowski - 17 wrz 2024 20:04
-
Nudy
Sławek Oppeln Bronikowski - 05 sie 2024 10:00
Ostatnie komentarze
-
Aliexpress - sprzęt muchowy, materiały, narzędzia
Paweł Bugajski - wczoraj, 20:33
-
Łowienie białorybu na spinning
wilczybilet - wczoraj, 14:04
-
BIG GAME - popping, jiging
wujek - wczoraj, 13:16
-
Casty Sakura
S.N. - wczoraj, 11:44
-
Zestaw castingowy pod okonie
S.N. - 19 lis 2024 14:12
-
RANKING NAJGORSZYCH SKLEPÓW WĘDKARSKICH ONLINE
mario - 19 lis 2024 12:10
Tagi
- ogłoszenie
- wędki
- przelotki
- inne
- kołowrotki
- konkurs
- wodery
- śpiochy
- rodbuilding
- kołowrotek
- video
- dolnik
- catch and release
- pracownia
- fly fishing
- naprawa
- catch&release
- spacing
- motorowodne
- odzież
- blank
- phenix
- uchwyt
- spinning
- artykuł
- #pstragi
- szczupak
- rękojeść
- woblery
- serwis
- okoń
- pstrąg
- step-by-step
- sandacz
- tech
- autorski
- miasto
- street fishing
- c&r
- autorski-rb
- tech-rb
- #refleksje
- fuji
- buty do brodzenia
- mhx
- kleń
- glass
- tuning
- przynęty
- blanki
1019 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)
Bing, Godzio, Miru, Sławek Oppeln Bronikowski, Google, Elatios, cyprys19, pawel79ozo, keiko, norbi_diva, Grzech76, Little Wing, mac1986, Wojciech_B, salmon1977, kuklej, jacek.hetflaisz, Pisarz.......ewski Piotr, PiotrL70, 77robson, FISH, Andrzej6, Guzu, Pescador, maciek1982, Banjo, rafcool, maxxym, OloPe, WWW, krecik, MWILCZ, POLONIAb, Adrian95, Krzysiek184, saitt, xnt@, WSW, kaczkapawlo, fladra, Kierat, Bujo, Damian Knieja, darkon, krzychun, Bolen30, kondzio 77, Mysha, Pescador de caña, adam 13, Riverhunter, Kacper Kniaź, nurek28, MichałSt, Seba 37, mariuszek91, Mundurowy, Tomek109, Andrzej Stanek, salmo, tibhar, ANTONY, suszek, djgregi, pingvinas, MARIUSZ 69, vito42, Filip14, DonF, jabadaonbis, sebastieeen, Maweric88, BGM, tomasz196209, losbebenos, coma, Szymon82, Sobota1986, DzikiBill, c00per, pegaz, zybi, Grzesiek, wrozyn
Sahara, kraina wędkarskich marzeń - Część Druga.
Ech, połowili tak wspaniale na tej Saharze ostatnim razem. Przez 20 strony czytasz jak grubas jedzie na rowerze, narzeka na Arabów, Tuaregów, komunikację i nieprzyjemności sanitarne, żeby na koniec złowił jedną rybę. Tym razem ma być lepiej, ale kto by tam mu wierzył.
Zapraszam Was do drugiej części (a jest szansa że i trzecia się trafi, bo już mnie pięty swędzą). Co będzie w tej? O nieznajomości lokalnych świąt i czy na pewno po szkodzie Polak jest mądrzejszy? O nocnym pościgu w Casablance. Czy warto nosić maseczki? O kleistym żulu i mistrzostwach w katarze. Ilu klownów zmieści się do jednago auta (autobusu). Czy „Yes, of course my friend” można wierzyć? Ile może być śmieci na pustyni i kto zgubił zęby? Dlaczego warto zabrać kogoś kto ogarnia rzeczywistość i na końcu o tym jak w godzinie próby z odsieczą nadchodzą Francuzi (doczekaliśmy się). Zapraszam Was do lektury opatrzonej zdjeciami wieloma, i moimi i Slidera. Myślę, że przy jego bardzo charakterystycznym stylu będziecie wiedzieć które są które, a jak nie – dobre są Slidera, reszta jest moja 😉 . Jako ciekawostka – całość relacji zrobiona telefonami, aparaty zostały tym razem w domu. Pozwolę sobie też podlinkować trochę muzyki, również z Sahary, która towarzyszyła nam w drodze.
Po poprzedni wyjeździe, zakończonym spektakularnym sukcesem, już szykowałem się na kolejny, na dogrywkę, na wyrównanie krzywd, rachunków i spełnienie marzeń. Panda niby też, ale jakoś tak słabo przekonany. Do idei zapala się za to znany Wam z forum Michał Slaider. Odzywa sie też Rado, mój dobry przyjaciel z Irlandii, doświadczony podróżnik pochądzący ze Słowacji. No dobra, paczka wybrana. Szukamy wysokich pływów we wrześniu, nawiązuję kontakt z Alim, poznanym rok wcześniej przewodnikiem. Ceny ma zaskakująco przystępne, dojazd w normalnych cenach, wyjdzie naprawdę do ogarniecia, w +- 800e zamkniemy tydzień w Maroku. Pewnie
Zaliczka wpłacona, Rado ogarnia bilety na swój samolot, Slider na swój. Panda jednak nie ma czasu na takie pierdoły i nie jedzie. Nauczony poprzednimi „Sukcesami” tym razem pakuję się na lekko. Odpuszczam sprzęt foto, pudła przynęt. Wędki – dwa travele Shimano, dwie okumy BG. Dwa pudła i jakieś 30 przynęt. Ciuchy na słońce w duplikacie, wygodne gacie do autobusu i crocsy. Dzień wyjazdu zbliża się wielkimi krokami, podobnie jak Slider gdy spotykam go na lotnisku. Za każdym razem zdąrzam zapomnieć, że ma 2.20 wzrostu (albo i wiecej). Na każdy krok tej wieży ja musze zrobić z naście na moich tłustych nóżkach, nie ma łatwo. Przed przyjazdem Slider przysyła kurierem swoją wędkę – Konger 315cm, w dwóch kawałkach. Wielka paka krąży od Barceolony do Sevilli, do Madrytu, przez kraj basków, wreszcie po dwóch tygodniach udaje się jej dotrzeć wreszcie na miejsce.
Ok, ekipa na miejscu, zwarci, gotowi. Terminy dograne, ruszamy po bilety na prom. Ustawiamy się na prom z dobrym zapasem, tak by nie uciekł nam bezpośredni autobus do Dakhli (tak tak, doświadczony przecież już ze mnie globtroter). Jak już obładowani tobołami lądujemy w terminalu – sorry, prom nie płynie, zepsuł się. Następny za dwie godziny, tłum zdenerwowanych Hiszpanów i Marokańczyków usiłuje przebukować bilety. My w bonusie bilety kupiliśmy w sklepie przed portem (po co stać w porcie w kolejce), więc biegiem, w jakimś apokaliptycznym oberwaniu chmury (w Andaluzji nie pada do połowy października, co nie?). Tam Pan Arab, z głębokim smutkiem w oczach i cwaniackim uśmieszkiem każe nam najpierw spadać na drzewo, później gadać w terminalu może nam bilet zmienią, a na końcu, dla pewności, wskazuje najbliższe drzewo i sugeruje zgęszczać ruchy. Dobra, w cholernej ulewie biegniemy ślizgając się po chodniku (crocsy jednakowoż nie są optymalne biegowo na mokro) w stronę terminalu. Dziarsko mijają nas dziady z tobołami, ich marokańskie cichobiegi z koziej skóry dają im wyraźną przewagę przyczepności nad Gringos w crocsach. Zagotowani (dobrze ponad +30 na budziku), z powyłamywanymi nogami, ale bez gleby, wracamy do terminalu, by stanąć na szarym końcu kolejki. Te dwie godziny zapasu na drugi prom mijają dość szybko. Pani w okienku kręci trąbą, tu nie może, chyba tylko dwa z trzech może przebukować. W końcu opiera się o „Pana Kierownika drogiego”, który co prawda 2 złote nie miał 😉 ale wznosząc oczy ku brudnemu sufitowi z betonu, przyzywając Dios Mio i wszystkich świętych w końcu kliknął ENTER i maszyna wypluła nasze bilety. Wyrwałem je z drukarki i niczym Usan Bolt, bez nogi, z plecakiem, 30kg nadwagi, ale jednak niczym Bolt przez zakorkowane środmieście - pomknąłem w strone odjeżdżającego już autobusu na prom (autobus jedzie z Algeciras do Tarify, skąd płynie bezpośredni prom do Tangeru). Tam oczywiście dyskusja, że takiej wielkiej tuby jak wędka slidera to nie można, kto to widział, on już jedzie, nie ma czasu. Presja wywierana groźnym spojrzeniem, pokrzykiwaniem przez translator w telefonie i kurczowym trzymaniem się uszczelki drzwi w autobusie w końcu zadziałała, bagaże w luk, my na pokład. Widzę w tym wszystkim rosnący wkurw Rado. Człowiek spokojny niczym góra lodowa, potrafi chyba jednak na wkurwie zatopić transatlantyk. Chyba nie docenia chaosu południa Europy z domieszką lokalnego „Casi lo siento, no possible” (prawie mi przykro, nie da się). W końcu autobus wyczołguje się z portu i wiezie nas z zawrotną prędkością górami wzdłuż cieśniny, do Tarify, skąd płynie bezpośredni prom do Tangeru.
Już mi schodzi ciśnienie, już zadowolony zaczynam cieszyć się z podróży. Kciuki do góry, poklepywanie po plecach, daliśmy radę, co nie?
Nie.
Dopływamy do Tangeru z jedynie 30 minutowym zapasem. Prom załadowany extra 50% człowieków, więc z taxi pod górkę, licytacje, wymachiwanie banknotami. Seńor, Sir! Krzyczy do nas lokalny ziomek. Wskazuje na swojego mercedesa, pamietającego czasy chyba nie tylko muru w Berlinie ale nawet przed jego wzniesieniem. Wrzucamy na szybko bambetle do taxi, tuba w poprzek kabiny. Wsiadamy, facet zatrzaskuje i rygluje z zewnątrz drzwi (od środka się nie da) i pędzimy na dworzec. Upał, huk, skwar. Lepi się do człowieka tapicerka drzwi wykonana z opon samochodowych, niebieski pocisk śmiga przez ruch, ciężarówki, osły ciągnące wózki, ludzi na skuterkach. Z powrotem w Maroku! Kocham w swój sposób to miejsce. Na dworzec wpadamy 10 minut przed odjazdem autobusu. Facet w okienku nie sprzeda nam biletów bo już za późno. Autobus stoi, ja się zaczynam powoli gotować (zajmuje mi to jakieś 2.5 sekundy). Nie, nie da się. Ile to moze kosztować żeby dało się? Nie da się. Ale może może? Tak ładnie prosimy i tak bardzo się staramy, długa podróż przed nami. Facet to rozumie, kierownik to rozumie, nawet zawołany kierowca to rozumie, biletów nam jednak sprzedać nie mogą – nie ma miejsc.
Święto.
Jakie święto do cholery? Ani Ramadan, ani Eid, o co tym razem. Nowy Rok. No tak, początek września, tego nie przewidziałem. Autobusy zapakowane po dach, na kolejnych dworcach facet ma podróżnych, jest kompletnie załadowany – nie da się. W dodatku na dzisiaj nie ma już biletów ani do Agadiru, ani do Marrakeshu, nawet do Casablanci nie pojedziemy.
Autobus odjechał, nasze taxi odjechało, sterczymy jak najpierw zmoknięte a później obeschłe kurczaki na dworcu – czas na plan B. Pociąg. Sympatyczny taryfiarz zawozi nas nas na dworzec. Dworzec na pełnym pier..., nigdy wcześniej nie widziałem tak działającego i dobrze ogarniętego transportu w Maroku. Chwila zamieszania z biletami i jedziemy za 25e do Casablanci nowką funkiel TGV. Przyzwyczajony do dziesiątek godzin w dusznych, zatłoczonych i ciasnych autobusach ciężko uwierzyć, że suniemy 250km/h wygodnym klimatyzowanym pociągiem. Wypluwa nas na dworcu, jest już późny wieczór. Wiemy, że główny przewożnik autobusowy nas już nie weźmie na południe. Na dworcu wyłapuje nas sympatyczny gościu, kolejny taryfiarz. Za naście euro znajdzie nam autobus jadący na południe, w Casa jest kilka dworców i mnóstwo przewoźników. Facet się zangażował, ale odbijamy sie od dworca do dworca, wszedzie komplet. Jego mikro peżocik w dwunastym wcieleniu ledwo widoczny spod łuszczacej się i nakładanej chyba wałkiem farby mknie przez nocną Casa, podskakuje na torach tramwajowych, zakręty bieże prawie na dwóch kołach.
Dziki nocny pościg za ostatnim autobusem jadacym jeszcze dziś na południe, na dworcu ostatniej szansy. Tam niestety odprawią nas z kwitkiem dosłownie - wysyłają pod adres napisany na karteczce. Tam jest jakieś nowe przedsięwzięcie, co jeździ do Agadiru. Problemu to nam nie rozwiązuje, ale jest to najlepsza ze złych opcji. Nasz taryfiarz ogarnia temat biletów, kosztują jakieś śmieszne pieniądze. Żegna nas czule, naprawdę, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi, Rado wpycha mu jeszcze spory napiwek – facet naprawdę wyrobił kilkaset procent normy. Zostajemy w środku nocy, z wypisanymi na kartce z notatnika „biletami”. Jakieś skrzyżowanie, wraki aut. Autobusu brak, ale ma być za półtorej godziny. Dochodzi północ więc czas na kawę. Zaspany barman serwuje nam 3 porcje płynnego asfaltu podlane przypalonym mlekiem. Cholera, jakbym znał to miejsce wcześniej to nie szarpał bym się z biletem. Dwie takie kawy i przed świtem dobiegłbym do Agadiru ...
Stał się cud, autobus wtacza się spod wiaduktu. Zawalony ludźmi po dach. Prezentujemy kierowcy nasze papierki i ten o dziwo kiwa głową, wywala kogoś żeby zwolnić nam miejsca i ... ruszamy na południe!
Rado ląduje wciśniety miedzy starą babę a królika w klatce, Slider gdzieś zniknął z tyłu. „Slider jesteś?” Ryczę na cały regulator by skomunikować się z kilkoma rzędami do tyłu. „Tak”. „Siedzisz?”... „Nie wiem”, pada wyduszone gdzieś z trzewi bestii zbiorowej komunikacji. Plecaki na kolanach, ledwo oddycham, Slider jeszcze z tą cholerną rurą gdzies się szamoce. Autobus swą podróż kończy już po kilku minutach, na jakimś wielkim targu. Kierowca wysiada, bez słowa idzie gdzieś fpisdu. Koło mnie budzi się jakiś lokalny kolo. Kim jesteś pyta po angielsku. Kuba. Acha, to dobrze. Facet jest chory na maxa, kaszle, charczy, spluwa, kicha i prztycha niczym stary diesel zimowego poranka, cholerny inkubator się mi trafił. W myślach przewijam wszelkie znane ustrojstwa jakimi można się zarazić od tego zioma, od tężca po heinego medina. Najsłynniejszego kaszlu swiata wtedy jeszcze nie znamy, maseczek niestety też. Mijają godziny, wpycham mu prawie siłą na paszcze chusteczki. Mimo mistrzostwa świata w katarze (a jakże, Maroko daleko zaszło) facet nawija jak nakręcony, pół historii życia już usłyszałem, jama pełna glutów nie zamyka się nawet na sekundę. Mija pół godziny, godzina – kierowcy nie ma. Autobus pełen ludzi, wyłączona wentylacja, powietrze można kroić. Standardowym zwyczajem, na pokład wsiadają sprzedawcy batoników, piszczących piłeczek, skarpet, świecących piłeczek, jeden skurczybyk ma nawet warczące i świecące UFO na patyku. Lezie, drze japę, nadupca tym UFO na patyku migającymi diodami ludzi po głowach, przed amputacją oka ratują mnie tylko okulary. Było blisko i do pełnego pirata brakowało by mi tylko gadającej papugi, choć pewnie jakbym zabrał SARSika z fotela obok to by się nadał, gada non stop. Sprzedawca UFO i batoników niewidomy, więc ludzie tylko go przepychają przez autobus. Kolejna godzina obnośnego jarmarku, bab płaczliwych i dziadów stękających i oto na horyzoncie pojawia się nasz oprawca i zbawca w jednej osobie – kierowca autobusu. Rusza, przy prawie-że owacji ludzi na pokładzie, włącza nawet wentylację, „lucki pon” z niego, ma gest. Reszta podróży to przysypianie, budzenie się na chopkach i zakrętach, przysypianie, jakieś dziwne twarze. Katarczyk wreszcie zasnął i przestał infekować, zadanie jak się okaze wykonał więć śpi snem spełnionego człowieka. Zjeżdżamy w środku nocy na postój, gdzieś w środku niczego stoi stacja, przy niej grill, tajiny i kebaby.
Gdy wreszcie koszmarna noc się kończy, o świcie – okazuje się że jesteśmy już za Agadirem. W d... jakiejś, Kierowca nas zawiózł trochę dalej bo „tutaj łapiecie wszystkie autobusy na południe, każdy bus tutaj staje”.
Blady świt, smród dopalających się tajinów, spalin. Zmęczony, ledwo widzę na oczy. Z resztą, to co widzę to sterty śmieci i dziada w fartuchu sprzedającego bilety. Nie ma. Nie ma dzisiaj biletów, bo to proszę panów, mamy święto narodowe, wszyscy podróżują do rodziny i biletów nie ma. I nie będzie. Jasna cholera, jesteśmy w naprawdę dziwnym miejscu. Szybka narada. Z rzeczami, jako najmniej przytomny a jednocześci budzący największą grozę gabarytem zostaje Slider. Stoi smętnie przysypiając, wokól niego niczym hieny wokół żyrafy krążą lokalne cwaniaczki. My z Rado wycofujemy się strategicznie, obiecujemy powrót, po znalezieniu transportu lub miejsca do zatrzymania. Gdy wychodzimy z dworca mam przed oczami scenę, jak na kupce naszych gratów Slider ma swój last stand, odgania marokańskie zombi swoja tubą usiłując powstrzymać ich przed rozniesiem naszych bagaży. Zmęczenie na maxa, wyłażę na drogę i prawie rozjeżdża mnie brak bliżniak naszej poprzedniej taxi – antyczny niebieski mercedes. Przekopujemy oba dworce dostępne w tym uroczym „mieście bez nazwy na południe od Agadiru, gdzie zatrzymują się wszystkie autobusy jadące na południe”. Biletów nie ma. Może będą jak wrócimy wieczorem. Miejsc w hotelach nie ma. Nic nie ma. Hassan Kononowicz tu ogarniał zarządzanie ewidentnie. Wreszcie wychodzimy zza rogu na wielki nowoczesny hotel. Na szyldzie ma napisane jasno – nie stać cię. Rado jednak w desperacji wchodzi, gada. Wychodzi zadowolony. Za dość oszałamiającą jak na lokalne warunki kwotę 60e mamy pokój do zmroku, dla trzech. Wracamy po Slidera. Oparty o tubę usiłuje nie zasnąć, widać że ostatni płomyk nadziei, że wrócimy po niego zgasł w jego oczach dobre 15 minut temu. Pogodził się że tutaj będzie jego koniec, nawet już muchy po nim łażą, nie zwraca uwagi. Straszne co Afryka robi z ludźmi, mniej niż 24h... W hotelu zaliczamy lekkiego zonka. Zmieleni, wymięci, śmierdzący całonocnym budżetowym autobusem zostajemy wprowadzeni przez Pana W Mundurku do windy. Pomaga zapakować bagaże, pakuje nas do pokoju. W pokoju czysto, przyjemnie, łazienka z prysznicem i z normalnym kiblem, nie trzeba się skupiać „na Małysza” jak w każdym innym miejscu w Maroku (spróbujcie taką sztuczkę bez nogi zrobić, trzeba być bombardierem w poprzednim życiu żeby to ogarnąć celnie). Korzystamy z dobrodziejstwa cywilizacji i postępu (wi-fi) kiedy Rado oznajmia, że on w zasadzie to ma już dość (przed nami kolejne min 24h podróży w autobusie) i na powrót kupuje nam bilety na samolot. Nawet jak nie chcemy, nie zamierza się tłuc busikiem kolejne 2-3 doby. I tyle. Okazuje się, że bilety nie są aż tak drogie, 50% extra do dwóch dni autobusem i sprawę załatwiasz airbusem w dwie godziny. Brawo ja, mistrz organizacji. Dodatkowo na trasie do Dakhla nie pobierają opłat za bagaż, moze być dowolnych rozmiarów byle by nie przekroczył 30kg (kitesurferzy latają tam ze swoimi skrzydłami). Śniadanie w super czystej i ogarniętej restauracji i za całe 6e od głowy, najedzeni i zadowoleni idziemy spać. Tak, kolejny raz, śniadanie jem na kolację...
Poranek, czy też wieczorek budzi nas kakofonią wrzasków, trąbień, ryku starych diesli. Widok z okna na dworzec.
Wychodzimy wczesnym popołudniem. Spacer po targowisku i szybka przekąska w lokalnej knajpie.
Kebab (a jakże), z kukurydzą, oliwkami, mięsem z nie wiem czego. Zapraszają nas na górę, do „Jadalni” ewidentnie stworzonej na innych gabarytowo ludzi niż my.
Wsuwamy nasze kebabcze jednocześnie obserwujac wspaniałość okolicy. Głowna droga, kolumna aut, smród spalin. Wózek, na nim zarżniete kozy i owce. Z wózka kapie krew, krew chłepce pies. Obok siedzi dziad proszący o kasę. Śmieci góry. Wracamy do hotelu po rzeczy. Koło hotelu – hałda gruzu, śmieci, po jej środku – zajezdnia lokalnej komunikacji krótkodystansowej. Ściśnięci ludzie w autobusikach, dziesiątki ludzi sortujące gruz i śmieci, dosłownie 5 minut mojego kuśtykania od głównej drogi miasta.
Słońce zachodzi, przedziwny zachód słońca skąpany w smogu autobusów z dworca.
W pierwszych ciemnościach wracamy na dworzec. Bilety – są. 3 ostatnie bilety do Dakhli! Pan w brązowym fartuchu sprzedaje je, waży nasze bagaże, kupujemy osobne bilety na bagaż, bagaże ladują na wózku, autobus będzie za około godzinę.
Przyczepia się do nas jakiś lokalny żul, nie wiem co mu się stało, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Z całej twarzy, oczu, nosa, ust, cieknie mu przeźroczyste coś. Sztacha się czymś z worka, klej czy rozpuszczalnik jakiś, ale ewidentnie organizm źle to znosi. Jeffe w fartuchu nadciąga z odsieczą, odgania żula miotłą na długim trzonku i na wszelki wypadek zostaje z nami gdyby żuł miał wrócić. Autobus nadciąga, wtacza się na stop, otwiera czeluście bagażnika gdzie Jeffe de Fartuch energicznie upycha nasze bagaże, ja na wszelki wypadek czekam by upewnić się, że nic nie zostało. Jeffe zajęty, ja odwrócony tyłem. Szturchanie w plecy. Odwracam się a tam... A jakże, żul kleisty... Daj kasę, uniwersalne zawołanie. Facet z prawdziwym agresorem napędzonym wcześniej miotłą, robi się słabo wesoło, tym bardziej że jestem sam, a w zasiegu wzroku miotły nie mam. Taki „The last of us” butapren edition, na moje OI!!! odwraca się Jeffe i bierze gniew żula na siebie i swą miotłę, ja czmycham do autobusu. Okazuje się, że sytuację pilnie obserwował Slider, mój Hodor nie pozwolił odjechać autobusowi beze mnie na pokładzie. Drzwi zamkniete, sprawdzenie papierów – kierowca sprawdza nasze paszporty, liczy kopie ksero paszportu na każdy check point. Pozwala w końcu usiąść na samym tyle, tam gdzie zawsze siadały te popularne dzieci w klasie 😊 W ciemym autobusie zajmujemy miejsca i ruszamy na pustynię!
Poranek wita nas już w innym świecie. Pozbawiony koloru piasek i kamienie ciągną się po horyzont. Wszędzie pustki, nie licząc sunącego wężą pojazdów na jedynej drodze na południe. Rano osiągamy Laayoune. Autobus krąży przez wąskie uliczki, wypluwa część pasażerów na dworcu, pochłania następnych.
Wysiadamy na chwilę rozprostować kości. Tym razem obcokrajowców jest kilku. Po za standardowym wyposażeniem każdego autobusu, którym jechałem przez pustynię – chińskim urzędnikiem/biznesmanem w tanim, brązowym garniturku, rogowych oprawkach i z teczuszką na kolanach. Dodatkowo towarzyszy nam wielki, ale to naprawde wielki i zwalisty czarny ziomek z Mauretanii. Slider przy nim wygląda jak kruszynka, ja i Rado jak jakieś moskity. Jest i Japończyk. Najbardziej stereotypowy jakiego możecie sobie wyobrazić. Mały, drobny, w czymś w rodzaju kimona i drewnianych klapkach. Serio, nie zmyślam.
Ruszamy dalej, ostatni posterunek cywilizacji na następne 550km. Przed południem wpadamy na duży checkpoint. Oficerowie wchodzą na pokład. Biorą ksera dokumentów. Wraca jeden, zmarszczone czoło, obcokrajowcy OUT! Wyłaże ja, ziom bez nogi. Facet – brwi do góry. Za mną Rado – cały w dziarach. Slider – człowiek XL, chiński biznesmen z teczuszką, Japończyk w tradycyjnym wdzianku i drewnianych klapkach. Na koniec wytacza się Mauretańczyk, autobus jakby przechyla się na drugą stronę, gdy robi „mały krok dla człowieka” i staje na piasku Sahary. Celnik brwi to ma już chyba na łopatkach, drapie się w czoło, zagląda w papiery, zaczyna się odpytywanie. Mauretańczyk wraca do chaty, Japończyk jest na wyprawie życia, my jedziemy na ryby na pustynie, Chińczyk jedzie korumpować lokalnych decydentów. Trochę kminią, wykonują „Ważny Telefon”, kiwają głowami, możemy jechać dalej. No to jedziemy.
W Dakhli czeka na nas Aziz. Ani słowa w europejskim języku, jednak translator w telefonie ogarnia sprawę. Zaprasza nas do biura firmy
Podpisujemy umowę, dopłacamy resztę kasy, ubezpieczenia itd – wszystko legitnie, przejrzyście, jak powinno być.
Ruszamy z Dakhli do obozu, ok 90 km drogi wokół zatoki. Ostatni odcinek to już typowy offroad, czas na zrzucenie ciśnienia z opon, by móc toczyć się po piasku.
Wita nas Ali, serdecznie, jakbyśmy byli rodziną a nie klientami. Miło, przyjemnie, pokazuje nam nasz domek, tak naprawdę wyglądający na domek namiot na stelażu, bez okien, za to z towarzyską myszą. Ali, jego syn Ibrahim, pomocnicy, Aziz, nasz kierowca. Nad obozem powiewa wielka marokańska flaga. Atmosfera – bardzo dobra. Szybkie śniadanie i ruszamy nad wodę. Wieje – potężnie. Kilkadziesiąt km w twarz, przynęty prawie-że zawracają w powietrzu, mimo że same dobre fruwacze.
Standardowe obwąchiwanie. Slider rozpakowuje swoją tubę, wyciąga kij Kongera. Ja pierdaczę... Prawie mnie przewróciła waga tego zestawu. Dla Slidera to trochę taka wędka okoniowa, no może przesada, ale wygląda z tym bardzo proporcjonalnie, ja z Rado to trochę jak Hobbity z kopią rycerską. Obaj z Rado używamy 6 częściowych Shimano STC Dual tip w wersji 305 28-122g. Zacne wędki, Rado ze swoją kawał świata zwiedził, dla mnie to pierwsze podejście. Daiwa BG, ja mam wersję 4000 (tej samej używa Ali) Rado i Slider mają 5000 – wielkie betoniary. Plecionki 60lb na każdej szpuli.
Na popołudnie jedziemy do Puerto Rico, taka lokalna plaża. Ali przebija się samochodem wzdłuż skał. Mówi że tu będzie dobre wyjście na głęboką wodę, ryby podchodzą pod same nogi, nie trzeba aż takich zasiegów rzutu.
Mielimy wodę ile fabryka dała, niestety po za jednym małym pompano, którego trafił Ali, w wodzie trochę martwota. Nie martwice się, pociesza Ali przez translator, dzisiaj jest za mocny wiatr, słabe brania, schodzi wichura w nocy, jutro będzie lepiej. Łazimy po skałach, plaży, ja decyduję się iść „za winkiel”. Człapię sobie piaseczkiem, nie przeszkadzam nikomu. Rzuty z wiatrem w bok, więc da się sięgnąć i te 70m. Rzut, krok dwa, rzut. Huk wiatru, szum morza. Nagle z błogostanu wyrywa mnie przeciągły gwizd Aliego. Podnoszę wzrok. Po klifie w doł sunie w moją stronę kilka psów, średniego rozmiaru. Plażą przede mną lekkim chodem bieży ku mnie kolejne kilka. Drogę powrotną mam odcietą przez kolejne 2-3 sztuki, które obiegły mnie górą klifu i ustawiły się między mną a moim stadem. Ali gwizdami i krzykiem je płoszy, ja grzecznie truchtem wracam do niego. Wielkiej rozmowy nie ma ze względu na barierę językową, ale rozumiem, że było blisko.
Wracamy bez ryby, dość zmęczeni. Atmosfera taka sobie, bo po podróży, o kiju, plus cieżko się porozumieć – czy robimy to dobrze? Dobrze prowadzimy? Dobre przynęty? Za każdym razem odpowiedzią jest wesoły uśmiech i „Yes, of course my friend”. Wieczorne jedzenie i odwiedziny ludzi w mundurach. Trochę początkowo sztywnie, jakby inspekcja wojskowa, jednak gdy wyższe stopnie pojechały został jakiś normalniejszy, mówiący po nagielsku, przysiadł się do nas w głównym namiocie, tzw chilloutowni. Sam łowi ryby dość często. Wizyta była kurtuazyjna, Ali jest emerytowanym oficerem jakiegoś bardzo wysokiego stopnia, dowodził jednostkami w okolicy. Nowi dowódcy odwiedzają go zwyczajowo, uzyskać „błogosławieństwo”. Zapada wieczór, wpada do nas Ali z winem, ale z rozmową trochę trudno. Ali mówi bardzo dobrze po francusku, zupełnie nie jak my, natomiast angielski idzie słabo. Porozumiewamy się mixem translatora, hiszpańskimi słowami. Ustawiamy się na start o świcie, śniadanie przed 7 i łowimy. „Yes, of course my friend”.
O 7 wita nas jedynie obozowy pies. Wszyscy po za nami śpią w najlepsze. Lekko wkurwieni tym razem ruszami sami z buta nad wodę. Miejsce jest może kilometr od namiotów, w kilku czujemy się dość bezpiecznie. Mielimy wodę bez większych sukcesów. Jakieś dwie godziny poźniej mija nas Ali swoim Mitsubishi, prawie bez reakcji, znika na pustyni. Hmmmmm. Mija godzina czy dwie bezowocnej młócki, z której nic zupełnie wynika. Ali wraca, ale nawet przy nas nie zwalnia. Trochę dziwne to gajdowanie... Sprawa wyjaśnia się chwilę póżniej, idzie od strony obozu z jakimiś gostkami z wędkami. Zatrzymują się dobre 200m od nas, zaczynają łowić. Chwilę później Rado dopina pierwszą rybę. Wreszcie!
Palometon nie jest duży, jednak schodzi mi ciśnienie. Namówiłem chłopaków, przylecieli po 6tyś km i na razie jest co prawda barwnie, ale trochę wyjazd w klimacie d... po szkle. Jest pierwszy palometon, nastroje od razu lepsze. Ok 12 macha do nas Ali, że mamy wracać, sam zawija się z gostkami. Nadjeżdża z obozu Aziz swoim Landcruiserem, Ali macha nam żeby wyjść na wydmę i czekać na auto. Aziz zakopuje się na chwilę, ale szybko wydostaje się z piasku. Czekamy na wydmie, pod nogą coś w piasku twardego. Schylam się i podnoszę ludzką żuchwę.
Chyba jednak któryś z klientów nie zapłacił, ewentualnie dopadły go psy 😊
Aziz pakuje ją z namaszczeniem w ręcznik, w obozie przekazuje Aliemu, Ali zapewnia nas że zajmą się nią z honorami i pochowają jak należy. Kości stare, więc pewnie wyrzucone przez morze.
Poznajemy też dwóch „gostków”. Nasz gajd zabukował też drugą ekipę na ten okres, damy radę się zmieścić. Z jednej strony zaliczamy zonka, przyzwyczajeni raczej do gajdowania 1:1, z drugiej strony – mamy szczęście i okazują się być świetni, weseli, z biglem i przede wszystkim w podobnym bardzo klimacie. Ułatwiają też nam komunikację, obaj mówią świetnie po angielsku, prostują nieporozumienia i oczyszcza się klimat. Ali i ekipa byli dość zdumieni naszym porannym startem, przed 10 nie ma tutaj akcji, musi podnieść się słońce. Łowienie jest od +- 9.30 do 13 przy obozie, później lunch, o 15 uderzamy na inne miejsce, wracamy przed 20 i wielkie żarcie i ogólna biba przy obozie, można też iść na nocne łowy wywalić jakąś zdechłą rybę. Aliemu też chyba schodzi stres i jest to pierwszy naprawdę udany wieczór.
Wieczornę turę łowienia zaliczamy w miejscu kilkadziesiąt km na południe od obozu, w głąb obszaru wojskowego. Ali instruuje nas w którą stronę zdjęcia można, w którą nie, gdzie nawet nie pokazywać aparatu/telefonu. Wielka stacja radarowa, pod nią łowi się ciekawe ryby.
Jedziemy w dwa auta, wędki przypiete do dachu. Samochody nawet nie zwalniają, gdy z głównej drogi zjeżdżamy na piasek. 80km/h, pędzą dwie terenówki. Przed nami posterunek, wojsko, koleiny po środku pustyni a na nich szlaban i wartownik. Na widok zbliżających się aut szlaban idzie w górę, a młodzi żołnierze na baczność. Ali jest tu naprawdę dobrze znany.
Niestety na miejscu wiatr prawie nas ściaga ze skał, łowić się nie da, naprawdę trudne warunki. W ramach ciekawostki, dojeżdżamy nad wodę, w środku niczego. 90km do najbliższego miasta, ponad 40 do najbliższej wioski. Na plaży linia wysokiego pływu zaznaczona ciagnącą się w nieskończoność hałdą plastiku. Butelki, kanistry, siatki, folia – wszystko wymieszana w bezkształtną breję sięgającą po kolana. Nasz Landcruiser zakopuje się przy pierwszej próbie przebicia przez ten syf, musimy się wycofać, wziąć rozpęd i dopiero udaje się przejechać na drugą stronę. Tyle na temat zastąpienia plastikowych rurek do picia papierowymi, w celu chronienia oceanów. Może i w EU jakoś zauważamy ten problem, jednak reszta świata ma na to solidnie wiecie co. Co ciekawe, za lwią część tego koszmarnego syfu odpowiadają duże zachodnie firmy, nestle, pepsi, coca cola. Oczywiście jak i z emisjami, mamy do czynienia z „prywatyzacją winy” gdzie za syf odpowiada konsument, nie producent tego toksycznego śmiecia. Dobrze gdyby podobna kasa jaka idzie na propagowanie „tyś jest winien że zdechły w męczarniach żółwie/wieloryby/delfiny/Greta Thurnberg” poszła na dobranie się im do budżetów i zmuszenie ich do odejścia od plastiku.
Niestety, mój towarzysz z kataru z drogi do Agadiru osiągnął sukces, wieczór kończę już z gorączką, ostrym bólem i kaszlem/katarem. Ledwo się ruszam, gdy następnego dnia rozchodzimy się po plaży, dopiero wstające słońce poprawia trochę sytuację. Dobrze że Slider jest borderline hipochondryk i przywiózł walizkę leków, więc aspiryna, ibuprom, szczepionka na heinego medina i mogę łowić
Wyjeżdżają pierwsze ryby. Początkowo niemrawe, jednak już po kilku rzutach zaczyna się akcja
Przed południem Rado ma branie, które prawie wciąga go do wody
Po ostrej walce ląduje wreszcie potwora!
Tak wygląda spełniony człowiek, który dla jednej ryby machnął prawie 6 tyś km w jedną stronę!
Doławiamy jeszcze kilka ryb, Slider spina swojego pierwszego Palometona, po tym jak podcieła go fala (freak waves potrafią tam pojawiać się znikąd).
Tutaj warto wspomnieć o jednej nietypowej sprawie. Otoż Ali jest przewodnikiem, który jako chyba jedyny w Maroku stara sie wypuszczać ryby. Bez wiochy jakiej doświadczyłem u Karima, bez beretowania wszystkiego co się rusza. Wiadomo, ryba jak jest trafiona, spompowana, ostro krwawi – dostaje w beret i zaproszenie na kolację przy świecach, jednak widać starania by ryby wypuszczać, łowić cięższym zestawem, ograniczać czas walki – ogarnia C&R, jest to miłą odmianą nawet w stosunku do Hiszpanii.
Popołudniowa zmiana to znowu Puerto Rico, niestety bez dotkniecia. Łowimy my, Francuzi, Ali i Aziz. Ewidentnie jeszcze ich nie ma.
Nasz ostatni dzień wita nas piekną pogodą, wiatr siadł. Rzuty wreszcie siegają rafy. Zaczyna sie jeden z najlepszych wędkarskich dni mojego życia. Od samego startu ryby są aktywne, odprowadzają, stukają. Co kilka minut któryś z nas holuje rybę, są pierwsze którym nie dajemy rady.
Pod koniec porannej tury zakładam poppera. Rzut, ile fabryka dała, tymi zestawami kręcimy ok 90m. Popper wpada do wody. Pop, Pop. Woda eksploduje. Mimo odległości widać rybę przebijającą powierzchnię, zgarniającą poppera. Furia brania i wściekłość po zacięciu. Za to kocham właśnie palometony i bluefishe. Zero „płaku-płaku, zły człowiek, przerażenie”. Nie, wściekłość i agresja, bluefish dodatkowo jeszcze często usiłuje pogryźć jak się podłoży nieuważnie rękę. Kij, którym metrowego szczupaka możesz zakręcić w powietrzu i nie ściągając z wędki zanieść do domu 😉 aż trzeszczy, budżetowa daiwa zawodzi niczym pół rządu na urodzinach Rydzyka. Ryba nie jest potworem, ale ma dużego agresora i chwilę schodzi nim podbiera mi ją Rado.
Chwilę póżniej podobna akcja u Slidera, jego konger nawet jakby przyginał trochę szytówkę (patrząc na foto weźcie pod uwagę rozmiar człowieka, 150% normy)
Na popołudniowe łowy tym razem zostajemy przy obozie – kilka dni jeżdżenia nie dało ryb, jedyna akcja jest tutaj. Pada jeszcze kilka ryb, ale już nic wartego zdjęć. Zwijamy sie do namiotu, nasz ostatni wieczór tutaj. Slider na głośniczku puszcza muzykę.
Wygodne poduchy, na piasku rozłożony dywan. Namiot beduinów, z brązowego grubego płótna, w ¼ otwarty, z widokiem na plażę. Wymęczeni zupełnie leżymy popijając wściekle słodką beduińską herbatę z miętą. Małe szklaneczki pełne miętowego ognia. 3 przyjaciół na końcu świata, słońce zanurzające się w oceanie. Pełne zadowolenie i spełnienie. W tej jednej krótkiej chwili nie istnieje nic innego. Nie ma rodzin, nie ma pracy, kredytów, globalnej recesji. Wiatr delikatnie rusza zasłonami namiotu. Spokój nie zmącony jedną zbędną myślą.
Tak teraz jak to piszę, to jest chyba moje ostatnie wspomnienie starego świata. Bez nieustających zmartwień. Świata przed pandemią, przed nieustającym medialnym pompowaniem negatywnych informacji, świata bez podziałów, gdy przyjaciel potrafił nim być, mimo że mieliśmy różne poglądy na najbardziej podstawowe kwestie. Świata gdzie nie mordują twojego sąsiada tępym nożem w świetle kamery ani nie rozrywają ludzi bomby zrzucane z amatorskiego drona. Świata, w którym słowa miały jeszcze swoje znaczenie, nie było myślozbrodni. Świata w którym mentalnie mogliśmy jeszcze być dziećmi, jeszcze bez zgorzknienia, bez zmęczenia, świata w którym można było z nadzieją spoglądać na jutro. Jeden z najcenniejszych momentów jakie zachowałem.
Następnego poranka na lotnisko odstawia nas Aziz. Na checkpoincie na wjeździe blokuje nas policja, zaczyna się trzepanie wszystkich papierów. Papiery nasze, Aziza, auta. Jakoś dziwnie. Zza posternuku domykając gacie wychodzi Szef. Patrzy na nas, na auto, na Aziza i... blednie. Z wrzaskiem leci do swoich ludzi. Kopami ich pogania, oddają papiery, szef przeprasza. Sytuacja dośc jasna, mimo że po arabsku. Wiecie kto to jest? Wiecie do kogo oni przyjechali?
Nim wchodzimy na pokład samolotu dostaję od Aliego zdjęcie z potężnym Palometonem, klepnęli rybę ponad 15kg.
- Bujo, c00per i Darek P lubią to
8 Komentarze
Lajk poszedł w ciemno, lekturę zostawiłem sobie na dziś - w końcu święto. Na razie doczytałem do żula i odsłuchałem sobie Tinariwen, fajne brzmienie. Czy dobrze zrozumiałem że zamiast tego survivalu promowo-taksówkowo-autobusowego mogliście po prostu kupić bilet lotniczy na miejsce docelowe z bagażem sportowym bez dopłaty ?
I tak i nie. Rok wcześniej leciał Panda, za bilety zapłacił 600 czy 800e (z Malagi), z przesiadką itd. Autobus kosztował 60-80 e w jedną stronę (plus 25 prom, ale na lotnisko też dojechać bym musiał).
Można, jak się ma kasę oczywiście, lecieć bezpośrednio z Paryża, można z przesiadkami.
Nasz powrót to był lot z Dakhla do Casablanca. Z lotniska na dworzec PKP lokalny pociąg. TGV do Tangeru, taxi, przesiadka na prom, promem godzinka, z tarify autobus do Algeciras. Oczywiście, śniadanie jesz tam, kolację w swojej chacie (jak mieszkasz przy cieśninie). Kosztuje to pewnie extraz 200e w jedną stronę.
A najważniejsze - gdzie w tym przygoda? Ile prawdziwego Maroka widzą turysci wypluwani z samolotu, na lotnisku czeka ktoś z karteczką, wiezie busikiem do hotelu, a stamtąd wycieczki, wg katalogu, 100% jednakowe.
Nie poznasz historii żcycia katarczyka, nie spotkasz Czeczena. Nie zaliczysz kilku akcji zbyt hardkorowych by wrzucić je w artykuł, nie chcielibyście uwierzyć a kawa poszła by w kibel Nie spotkasz pewnie z setki młodych, średnich, starych, nie pogadasz z imamem/fryzjerem/sklepikarzem, nie poczujesz zapachu targu w Asilach czy rybackiej wioski w Dakhli. Nie ma tajine w przydrożnym barze czy melonów na straganie gdzieś po środku niczego. Na takie sformatowane podróżowanie z biurem mnie nie stać, a i chyba czasu szkoda.
Chodzi za mną część trzecia, autobusem do Aliego, od niego rowerem (mam zajebiaszczy składany) do Mauretanii, tam pociągiem towarowym przez pustynię i... no własnie nie mam pomysłu jak się później z końca tej podróży wydostać. Niby można, na skuśkę, 70-80km pustynią, można jak zwykle ja "oj tam oj tam, jakoś to bedzie" ale to tak trochę stroma przygoda
...też się cieszę że nie poleciałeś
Jak chcesz wiecej przygod to zostaje tylko wyprawa granatowym golfem czworka przez Sachare
Wczoraj późnym wieczorem zacząłem czytać i dokończyłem przed chwilą. Kuba, zajebiście opowiedziana kolejna część .
Czyta się to świetnie. Nie musisz nawet ryb łowić, ważne, żebyś podróżował i opowiadał
P.S. Twój kolega Slaider, rzeczywiście "mały chłopczyk"
Nie Eventur Fishing - prawdziwa epopeja Z nutą klezmer..
Super , gratulacje . Czekam na 3 część z nadzieją, że będzie.