Kategorie Wszystkie →
Szukaj w artykułach
Reklama
Ostatnie na blogu
-
Omlet ok..
Sławek Oppeln Bronikowski - 20 lis 2024 22:30
-
Koniec... i wędkarskie życie po nim
Guzu - 29 paź 2024 12:00
-
sztuka łowienia
Sławek Oppeln Bronikowski - 07 paź 2024 20:22
-
i tak dalej
Sławek Oppeln Bronikowski - 17 wrz 2024 20:04
-
Nudy
Sławek Oppeln Bronikowski - 05 sie 2024 10:00
Ostatnie komentarze
-
Łowienie białorybu na spinning
lesnypatataj - dziś, 00:49
-
Nasze muchy
Pasta - wczoraj, 19:20
-
Aliexpress - sprzęt muchowy, materiały, narzędzia
Richi55 - wczoraj, 09:25
-
BIG GAME - popping, jiging
wujek - 20 lis 2024 13:16
-
Casty Sakura
S.N. - 20 lis 2024 11:44
Tagi
- ogłoszenie
- wędki
- przelotki
- inne
- kołowrotki
- konkurs
- wodery
- śpiochy
- rodbuilding
- kołowrotek
- video
- dolnik
- catch and release
- pracownia
- fly fishing
- naprawa
- motorowodne
- catch&release
- odzież
- spacing
- blank
- phenix
- uchwyt
- spinning
- artykuł
- #pstragi
- szczupak
- rękojeść
- woblery
- serwis
- okoń
- pstrąg
- step-by-step
- sandacz
- tech
- autorski
- miasto
- street fishing
- c&r
- autorski-rb
- tech-rb
- #refleksje
- fuji
- buty do brodzenia
- mhx
- kleń
- glass
- przynęty
- tuning
- blanki
1220 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)
Filip., Bing, Google, jamapa, bamm, irekmisiak, ŁYSY0312, Facebook, timons5, ŁukaszGD, Tomasz eS, Zbynio63, c00per, Crocop 80, golenia, zaru, Sławek77, kacperek993, prusak, Janek7, Marek Tański, wojciech1919, skampi, dany, Kort, remek1, rataj81, Esioslaw, grewas, Adam spin, pfk666, ewertas, Tomek.M, Wacha, Przemek_M, Bartek1988, Tomasz1990, hasior, Hermano, nox66, Pawelek40, Zybi81, zorro69, Werem, k.gluchy, 12345, esox81, Żbik
Zakazane Wyspy
Maciej Rogowiecki
[justify]Wiele dobrych pomysłów urodziło się nad kubkiem parującej herbaty, choć z początku wcale się na to nie zanosi. Pamiętam jak w depresyjny, szaro –bury dzień zimą 2013 siedzieliśmy z Piotrem w biurze i główkowaliśmy nad wyjazdowym „grafikiem” na najbliższe lata. Z reguły planujemy z takim wyprzedzeniem, bo poważne wyprawy trzeba równie poważnie przygotować , a przede wszystkim znaleźć towarzyszy, którzy chętni są wyruszyć w nieznane. To Piotrek pierwszy rzucił od niechcenia hasło „Andamany” i z początku, malutkie, chorowite ziarenko zaczęło kiełkować nam pod czaszką aby po kilku tygodniach „researchu” przybrać całkiem dorosłą postać. Zanim się obejrzeliśmy, mocna ekipa ryzykantów była w komplecie, bilety lotnicze zabukowane, a skrzynki z popperami „spuchły” o kilka nowych modeli. Zanosiło się więc, że ferie zimowe 2014 zamiast w Szczyrku spędzę tym razem gdzieś pośród bezkresnych wód Oceanu Indyjskiego i jak się zapewne domyślacie taki scenariusz nic a nic mnie nie martwił. [/justify]
[justify]Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami z wielu podróży, tym razem nawet nie staraliśmy się wyszukiwać w internecie cud-ofert, gdzie można połowić „dobrze i tanio”. W przypadku tropików i łowienia na popping takich miejsc bo prostu nie ma. Swoje trzeba wydać – zarówno na przewodników, dobre łodzie jak i na sprzęt wędkarski, który przy tej metodzie ma kolosalne znaczenie. Ostatecznie na Andamanach mieliśmy do wyboru dwóch miejscowych operatorów, którzy cieszyli się wśród wędkarskiej braci dobrą opinią. Co ciekawe różnice w cenie pobytu wynosiła między jednym a drugim prawie 50%. Jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach, którym w tym przypadku były łodzie, czyli moim zdaniem najważniejsza kwestia w poppingowej „układance”. Zdecydowanie tańszy przewodnik, owszem posiadał duże i przestronne łodzie, ale silniki były co tu dużo mówić po prostu marne. 40 – 50 KM to trochę mało jak na ocean, a poprzednie tego typu wyprawy nauczyły nas, że tyle samo czasu co łowienie zajmuje pływanie i szukanie ryb. Z bólem serca i kieszeni decydujemy się więc na znacznie droższego operatora, ale łodzie wyposażone w podwójne silniki 225 KM każdy zagłuszają wyrzuty sumienia i jakże wymowne spojrzenia małżonki. Podczas pobytu na Andamanach, ta decyzja okazała się najlepszą jaką mogliśmy podjąć. [/justify]
[justify]Z Warszawy wylatujemy w deszczowy poranek 15-tego stycznia. Lecimy przez Dubaj i Chennai (niegdyś Madras) aby „liznąć” nieco świata po drodze i pozwiedzać. Podróżowanie tak daleko tylko dla samych ryb mija się moim zdaniem z sensem i zawsze staramy się po drodze coś ciekawego zobaczyć, bo nigdy nie wiadomo czy jeszcze kiedyś będzie okazja. [/justify]
Lądowanie w Madrasie…
[justify]To moja pierwsza wizyta w Indiach i czegoś takiego się na pewno nie spodziewałem. Dla mnie Indie na zawsze pozostaną miejscem, które jest „zero-jedynkowe” – albo się je kocha albo z całego serca nienawidzi. Z jednej strony są wspaniałe bo jakżeż dla Europejczyka egzotyczne – pełne zapachów przypraw, niespotykanych roślin i zwierząt, niezwykłych świątyń i brodatych, pomalowanych mędrców na ulicach miast, którym towarzyszą wszędobylskie krowy. Oferują także znakomitą kuchnię (jeśli ktoś lubi konkretnie doprawione jedzenie) i to bardzo tanio. Ale jednocześnie istnieją Indie zupełnie odmienne – bardzo brudne, śmierdzące, nieprawdopodobnie zatłoczone i z milionami ludzi, którzy żyją w warunkach urągających człowieczeństwu. Sam nie wiem co o Indiach sądzić – po trzech godzinach na ulicach Madrasu marzyłem o jak najszybszej „ewakuacji” do klimatyzowanego hotelu, gdzie nikt nie będzie mnie nagabywał, żebrał ani próbował naciągnąć na wspólne zdjęcie, zwiedzanie, itp. Ale teraz z perspektywy czasu trochę mi nawet tego brakuje, tego [justify]chaosu, kolorów i ludzi, którzy przypatrują Ci się z ciekawością, ale i nadzieją, że na krótką chwilę odmienisz ich niełatwy los. [/justify]Typowy obrazek z ulic indyjskiego miasta.
Najsławniejsze zwierzę w Indiach.
A my się martwimy o prawidłowe mocowanie fotelika w samochodzie…
Nie tylko krowy dobrze czują się na ulicach Chennai (Madrasu).
Miejska „plaża” w Chennai. Potwornie brudne i śmierdzące miejsce.
Chatka rybaków, w której mieszkają na okrągły rok.
Poranny połów dość mizerny…
Kapłanki podczas religijnych obrzędów w świątyni Kapaleeswarar.
Po dłuższej chwili pan udał namówić się do wspólnej fotki z Piotrem.
Wybór bananów przyprawia o zawrót głowy. A jak smakują!
Uliczne jedzenie kusi, ale w Indiach nie warto ryzykować.
Wielu ludzi w Indiach żyje wciąż na ulicy. Smutne.
[justify]Archipelag Andamanów to jedno z nielicznych miejsc na świecie gdzie masowa turystyka jeszcze nie dotarła. Do lat 90-tych ubiegłego wieku były bardzo ważnym, strategicznym miejscem dla indyjskich wojsk (do dzisiaj stacjonuje tu wiele jednostek) i ruch turystyczny był minimalny. Teraz ta polityka została rozluźniona i po otrzymaniu indyjskiej wizy (w Polsce) i specjalnego pozwolenia (na lotnisku na Andamanach w Port Blair) turyści mogą cieszyć się egzotyką tego miejsca. Na cały archipelag składa się 576 wysp, z czego tylko 26 jest w ogóle zamieszkanych przez ludzi. A z tych 26 zamieszkanych, turyści mogą odwiedzać zaledwie kilka. Na reszcie żyją endemiczne i dość niebezpieczne plemiona, które nigdy nie miały kontaktu z „przyjezdnymi”. Są mało sympatyczne dla turystów, ale i na odwrót – przybysze stanowią także śmiertelne zagrożenie dla nich bo potencjalne, zwykłe dla nas przeziębienie mogło by zdziesiątkować miejscowych, którzy nigdy nie zetknęli się z takimi wirusami. [/justify]Ha! Jest pozwolenie na wjazd na terytorium Andamanów.
Adaman Wielki z okna samolotu. Uwielbiam takie widoczki.
Lądujemy!
[justify]Przez cały okres pobytu mieszkaliśmy w stolicy Andamanów – Port Blair, skąd codziennie wypływaliśmy na ryby. Z początku się tego obawiałem, bo obecność miasta nie współgra mi z dobry wędkowaniem, ale okazało się to zupełnie bez znaczenia. Miasto jest głośne, kolorowe i niezbyt uporządkowane, ale jest o niebo lepiej niż w Madrasie. Turyści są mile widziani, ludzie są uprzejmi i życzliwe do nas nastawieni. Jest w pełni bezpiecznie – nie raz chodziliśmy po Port Blair późno w nocy i nigdy nie spotkało nas nic niemiłego. Jedynym mankamentem jak dla mnie jest brud na ulicach – walają się po nich góry śmieci. Ale tak jest niemal w całych Indiach i trzeba do tego po prostu przywyknąć. Po krótkim czasie przestaje się po prostu zwracać na to uwagę. Nie przeszkadzają też hordy bezpańskich psów (miłych), krów (chętnie pozują do fotek) oraz szczurów w rozmiarze kota, który pod osłoną nocy buszują po wyludnionych ulicach. Jak egzotyka, to egzotyka! [/justify]Port Blair jest naprawdę egzotycznym miejscem.
Bez komentarza…
Typowa zabudowa na obrzeżach Port Blair. W centrum jest nieco lepiej.
Po wyspach kursują liczne promy, ale w opłakanym z reguły stanie.
Ta jednostka swoje już wypływała…
Pozostałości po tragicznym tsunami z 26 grudnia 2004 roku.
A kuku!
Port Blair „by night”. Turyści mogą czuć się w pełni bezpiecznie.
[justify]Pierwszego wieczora poznajemy zespół młodych przewodników, z którymi będziemy pływać i klarujemy sprzęt. „Chłopaki” robią od razu dobre wrażenie. Mówią po angielsku (co nie jest wcale oczywiste przy takich eskapadach), wiążę idealne węzły (te do poppingu są dość skomplikowane i bardzo „specjalistyczne”) i co najważniejsze „przytomnie” zeznają co do ryb, miejsc i technik łowienia. Kropką nad „i” są zdjęcia jakie pokazują w telefonach z poprzednich grup, które obsługiwali w tym sezonie. Co tu dużo gadać – szczęki opadają nam do ziemi i jeśli połowimy choć w części jak Ci szczęśliwcy, to nie na darmo oszczędzało się na tę wyprawę! W szampańskich humorach podkręconych przywiezioną jeszcze z Polski butelką „black labela” (na Andamanach raczej na markowe alkohole nie liczcie) kładziemy się do łóżek. Jutro pierwsze wypłynięcie! [/justify]Już w naszej wędkarskiej bazie. Aleja „zasłużonych”.
Poppery dostają na tych wodach straszne lanie.
[justify]Ciąg pozytywnych niespodzianek trwa w najlepsze następnego ranka. Po skonsumowanym jak najszybciej śniadaniu gnamy do portu aby się wreszcie „zaokrętować”. No i kamień spada mi z serca jako organizatorowi – łodzie stoją, silniki miarowo pracują, załoga w komplecie i gotowa do wypłynięcia. Wszystko punktualnie i tak jak miało być. Łódki są duże, wygodne, wysprzątane i widać, że nie za bardzo jeszcze nadgryzione przez ząb czasu. Nasze wędki już stoją przygotowane w stojakach, a uśmiechnięty i podekscytowany kapitan Bounty zgłasza w kapitanacie, że wypływamy i po chwili przy miłej bryzie opuszczamy tętniące życiem Port Blair. [/justify]Zrywamy się o świcie z nadzieją w sercach.
Krótki spacerek do łodzi…
Po drodze można kupić sobie rybkę, ale my wolimy złowić samemu.
No, z takich łodzi to można połowić. Dobrze, że nie skusiliśmy się na tańszą ofertę.
Wygodnie mogą wędkować 3 osoby.
Nasza jednostka ma ponad 10 m, a na pokładzie można „tańczyć”…lub spać w drodze na miejscówkę.
Dobry napęd to podstawa na oceanie. Po pierwsze jest bezpiecznie, a po drugie szybciej znajduje się ryby.
W oczekiwaniu na pierwsze rzuty…
[justify]Na pierwsze miejsce płyniemy dobrą godzinę, ale nikt nie narzeka. Przemieszczamy się na południe wzdłuż wybrzeża Wielkiego Andamanu (jedna z głównych wysp) chłonąc po drodze nowe dla nas krajobrazy. A jest na co popatrzeć! Wybrzeże jest wysokie, klifowe i porośnięte zieloną, tropikalną dżunglą. Na dole bielą się absolutnie pocztówkowe plaże jak z obrazka, a woda ma kilka odcieni turkusu w zależności od głębokości. Jak by tego było mało, po chwili pojawiają się dwa delfiny, które towarzyszą nam przez krótką chwilkę. Zupełnie jakby chciały nas powitać na Wyspach, bo do końca pobytu już więcej się nie pojawiły. Wszystko to ma miejsce nie dalej jak kilka-kilkanaście km od zabudowań Port Blair, bądź co bądź miasta gdzie żyje ponad 100 tys. ludzi! Cudownie, że na świecie są jeszcze takie miejsca. [/justify][justify]Na łodzi jesteśmy we 4-ech i tylko ja mam doświadczenie w tego typu łowach, choć karanksy olbrzymie będę łowił akurat po raz pierwszy. Dużo jednak nauczyłem się na innych poppingowych wyprawach do Panamy czy Belize. Łowi się tam inne ryby, ale technika i sprzęt jest bardzo podobna. Marek, Józek i Leszek w ogóle nigdy jeszcze w tropikach nie byli i muszę powiedzieć, że jestem z nich „dumny”. Na pierwszy raz mogli wybrać jakiś znany, „bezpieczny” kierunek gdzie człowiek wszystkiego jest świadom już przed wyjazdem. A tymczasem zaufali mi i postanowili jechać troszkę w ciemno na najprawdziwszy koniec świata, nie mając przy tym bladego pojęcia o poppingu i tutejszych rybach. Poszczepili się na różne tropikalne paskudztwa, nakupili popperów w rozmiarach kilowego karpia i kołowrotków jak „betoniarki”. I wszystko po to aby spełnić marzenia o przygodzie i wielkiej rybie. Nie mogę się w duchu doczekać kiedy zaliczą pierwsze, powierzchniowe branie dużej, egzotycznej ryby. Niby wszystko wiedzą i rozumieją – czytali relacje, opowiadali im przewodnicy, dyskutowaliśmy o tym jeszcze w Warszawie. Ale wierzcie mi, że zupełnie co innego „wiedzieć” na sucho, a co innego przekonać się na własnej skórze (a raczej mięśniach) co te ryby potrafią…[/justify]
I jedziemy!
Penn Torque – dobra i tańsza alternatywa dla Saltigi i Stelli.
Daiwa Catalina. Świetny kołowrotek do poppingu.
Shimano Caranx Kaibutsu kosztuje ok 350 USD i „daje rade”.
Wpierw mocny wymach do tyłu…
I popper leci sobie spokojnie 80 metrów.
Technika boczna…
Już pół godziny po opuszczeniu Port Blair trafiamy do tropikalnego, dziewiczego raju…
Konkurencji wędkarskiej brak, a miejscowi rybacy takimi łodziami mają mały zasięg.
Takie miejsca często patrolują karanksy.
[justify]Pierwszą rybę zacinam w 5-tym rzucie. Uderzenie w 15 - centymetrowego stickbaita prowadzonego jakiś metr pod powierzchnią wody niemal wyrzuca mnie za burtę łodzi. Kołowrotek drze się niemożliwie (hamulec Stelli nastawiony jest na 15 kg!) a blank Shimano gnie się do samej rękojeści. Plecionka ucieka z kołowrotka bardzo szybko i widzę, że ryba płynie w kierunku kamiennej rafy jakieś 60 m dalej. Zapieram się o burtę z całej siły, bo wiem, że jak ryba dojdzie do kamieni to jest „pozamiatane”. Metr po metrze odzyskuję plecionkę i po kilku minutach ryba jest bezpośrednio pod łodzią. Mocne pompowanie i słyszę jak przewodnik oznajmia „spanish mackerel, a nice one”. Nie chce mi się w to wierzyć, bo łowiłem już makrele hiszpańskie w Panamie i choć są potwornie silne to przy tym kalibrze sprzętu ich hol trwał góra 2-3 minuty. Wyglądam do wody i szczęka uderza mi z wrażenia prawie o pokład. A nice one?? Ta makrela ma ze 130 cm i jest olbrzymia. Musi warzyć z 15-18 kg i nawet nie wiedziałem, że mogą rosnąć takie duże! Niestety moja radość trwa jeszcze zaledwie kilkanaście sekund. Przewodnik podbiera makrelę zbyt szybko, nie doceniając jej siły. Ryba czując co się święci, robi ostatni odjazd pionowo w dół na pełnej szybkości, a ja nie zdążyłem odpuścić z hamulca. Zwijam smętnie zestaw, a na końcu dynda sobie poharatany stickbait z rozgiętą kotwicą Gamakatsu 2/0…. Cóż nie zawsze się udaje i tym razem przegrałem. Do dziś żałuję tej ryby bo nie dość że była rekordowa jak na makrelę, to jeszcze okazało się, że styczeń to kompletnie „nie sezon” na ten gatunek i o tej porze roku makrela jest rzadkością. Oczywiście do końca wyjazdu nikt już żadnej z nich nie złowił…[/justify][justify]Po kilkunastu minutach na pokładzie łodzi melduje się pierwsze GT, które na poppera łowi Lechu. To jest osesek, bo ma jakieś 3-4 kg, ale jest! Wreszcie mam okazję zobaczyć swoje „marzenie” na żywo. Gt jest piękne. W promieniach słońca mieni się kilkoma odcieniami srebra, a na szerokim grzbiecie widać odcienie błękitu. Wielki, groźny pysk jasno wskazuje, że to 100-procentowy drapieżnik. Nieco złe, głęboko osadzone oczy dopełniają groźnej aparycji tej niesamowitej ryby. Przypatrujemy się jej jak zahipnotyzowani, gdy wtem Bounty zaczyna mahać rękami, pokazując coś przed nami i krzycząc „cast, cast!” (rzucać!). Jakieś 50 m przed nami na powierzchni wody widzę w polaroidach żółtą plamę, która wolno się przemieszcza w naszym kierunku. To tysiące małych, kolorowych rybek o wielkości 20 – 40 cm. Nazywają je tutaj „fusilier” i mają jaskrawe, żółto – niebieskie ubarwienie. Są prześliczne, jak z akwarium. Nie ma jednak czasu podziwiać, bo trzeba łowić. Oddajemy rzuty z Leszkiem w tym samym momencie i nasze przynęty (ja na stickbaita, Leszek na dużego poppera) lądują dokładnie w środku tego olbrzymiego stada drobnicy. Małe rybki wyskakują ze strachu w powietrze od plusku jakie wywołały nasze 150-gramowe przynęty, a my jak opętani zwijamy wabiki do siebie. To co się dzieje po chwili zostanie w pamięci na zawsze. Brania zaliczamy jednocześnie we dwóch. Ale jakie to są brania trudno mi opisać! Na powierzchni wody tworzy się gigantyczny kocioł białej piany i towarzyszy temu głośny huk, który wyraźnie słyszymy z kilkudziesięciu metrów. Oba hamulce jęczą jak oszalałe i potworna, absolutnie nieustępliwa siła chce wyrwać mi wędkę z dłoni. Opór jaki czuję i prędkość z jaką ryba odjeżdża po zacięciu są nieprawdopodobne. Bounty krzyczy, że to „BIG GT!!!” i rzuca się w naszym kierunku z drugiego końca łodzi. Patrzę na Leszka i nie wierzę własnym oczom. Gość waży ze 100 kg, a widzę jak zacięta ryba w 2, może 3 sekundy dosłownie przeciąga go ze środka na sam dziób łodzi, a to dobre 5 metrów! Komiczny widok, bo wygląda to zupełnie jakby ktoś podpiął go pod narty wodne i ostro ruszył do przodu. Po chwili nasz przewodnik jest już przy Leszku i pomaga mu w holu podtrzymując mocarne Shimano w połowie długości aby kumpel mógł w ogóle zapanować nad rybą. Sytuacja na mojej wędce także jest beznadziejna. Trzymam tylko kurczowo kij i czuję, że nie mam nad rybą żadnej, ale to nawet najmniejszej kontroli. Po chwili jest jeszcze gorzej bo GT zaczyna ciągnąc tak mocno, że wywalam się na śliskim pokładzie jak długi! Jestem w kompletnym szoku i nie wiem co robić. Zupełnie jakbym był jakimś cholernym nowicjuszem! Podnoszę się szybko z powrotem do pionu i zapieram się ile mam sił. Moja najcięższa poppingowa wędka, japoński Labo jest wygięta w 90 stopni i wydaje ciche, ale słyszalne trzaski z okolic łączenia składów. Bounty krzyczy do mnie „more drag, more drag!” (dokręć hamulec!) no więc robię co każe. GT przystaje na krótką chwilę po czym zmienia kierunek i idzie ostro w prawo w kierunku wystającej z wody skały. Sytuacja jest dramatyczna bo wiem, że jeszcze kilkanaście sekund i stracę tę rybę. Nie było więc innego wyjścia i dokręcam hamulec Stelli do oporu, czyli na 25 kg!!! To wywiera chyba wrażenie na rybie, bo zwalnia. Niestety tylko na chwilkę. Po kilku sekundach znowu rusza w kierunku skały, a ja stoję jak idiota i bezsilnie patrzę jak „GT-marzenie” płynie sobie w kierunku domu. No to siadam sobie na ławce i zapieram się nogami o burtę. Wędka tkwi w pasie biodrowym, a ja ciągnę „z krzyża” jak Szymon Kołecki na prostych nogach. Czuję, że coś zaraz strzeli – albo wędka albo mój kręgosłup, ale co innego robić? Ostatecznie strzeliła plecionka na węźle. Nie do wiary, ale linka 100 LBS puściła i nawet tej ryby nie zobaczyłem. Jestem kompletnie zdruzgotany, ale doświadczenie nabyte przez lata podpowiada mi, że po prostu w tym miejscu nie miałem szans wyholować tego potwora, zbyt blisko było do tej przeklętej skałki! Z nadzieją patrzę na Leszka i….ręce mi opadają. Lechu siedzi na dnie łodzi z głową smętnie zwisającą niemal do ramion, a przewodnik trzyma luźny koniec jego plecionki. A więc też „poległ” i karanks urwał mu popera. Co za jakieś potworne rybska te GT! Pytamy się Bountego jak duże mogły być te ryby skoro tak nas sponiewierały. Odpowiada, że trudno ocenić bo żadnej nie zobaczyliśmy, ale na pewno w granicach 50 kg. Tak więc po kilku godzinach łowienia wiemy już czego się na Andamanach można z grubsza spodziewać i muszę przyznać, że jesteśmy pod niemałym wrażeniem. Moc karanksa olbrzymiego rozwaliła mnie kompletnie na łopatki i zaiste, opowieści o tej rybie nie wzięły się z powietrza! Przewiązujemy od nowa zestawy i „naparzamy” w wodę dalej. Do końca dnia biorą jednak tylko niewielkie sztuki i choć cieszą nas bardzo (w końcu to GT!) to wspomnienia z ranka „bolą” jeszcze przez wiele godzin…[/justify]
Rzucaliśmy często do takich „plam”. Pod spodem prawie zawsze są drapieżniki.
Pierwsze brania…
Ryba ciągnie strasznie mocno…
….a to zaledwie maleńkie GT.
Bounty pomaga w holu naprawdę wielkiego rybska. Niestety plecionka 100 LBS nie wytrzymała tej próby.
Mały, ale śliczny jobfish.
Józek i niebrzydka barakuda. Na poppera oczywiście.
Trzymając tę rybę do zdjęcia trzeba bardzo uważać na jej zęby.
I pierwszy tuńczyk „doogtooth” na naszej łodzi. Hurra!
Samica GT w lekko różowym ubarwieniu.
Red snapper. Bardzo smaczna ryba.
A to mój grouper na stickbaita Kamatsu.
Na jiga też biorą, ale same maluszki tego dnia.
To dziwne bo tą metodą łowi się z reguły potężne ryby.
Moje pierwsze GT. Nieduże, może koło 10 kg, ale co za radość!
Trollingowy dublet karanksowy…
Kończymy na dziś.
[justify]Tak jak w piłce nożnej, tak i w wędkarstwie niewykorzystane sytuacje mszczą się bezlitośnie i następne dni są mocno średnie. Wiatr wieje niemiłosiernie i jesteśmy zmuszeni chować się gdzieś po wysepkach. Nie ma mowy aby dopłynąć na wiele dobrych miejscówek, bo fala ma tam ze 3 metry. Łowimy więc po płyciznach i ryby owszem biorą, ale są to zazwyczaj małe GT (do 10 kg), pstrągi koralowe lub miejscowe belony z wielkimi zębiskami. Jedynymi godniejszymi odnotowania zdarzeniami tych dni jest niebrzydka barakuda, którą oszukał Józek oraz potężne branie wahoo na trolling, które niemal przecięło Magnuma Rapali w pół! Niestety ryba spadła po kilku sekundach holu. Przez 2 dni nie pływamy na ryby w ogóle bo walka z wiatrem jest bez sensu. Wkurza nas to na maksa, bo od grudnia do maja na Andamanach jest pora sucha i powinno wiać tyle co nic, ale z przyrodą nie ma co dyskutować. U nas wieje i basta! Poświęcamy więc te dni na turystyczne zwiedzanie Anadamanów i w sumie teraz bardzo się z tego cieszę. Widzieliśmy wiele niesamowitych rzeczy, a przecież gdyby pogoda była lepsza, to ten czas spędzilibyśmy na pewno na łodzi i nie mieli nawet ułamka tej wiedzy o Wyspach jakie przyniosły nam te „wolne” dni. Także…nie ma tego złego! [/justify]Pogoda się psuje i 2 dni sobie zwiedzamy Wyspy…
Raj istnieje na Ziemi!
Dzikie wybrzeże Andamanów.
W dżungli na wycieczce.
Plaża Varador.
Marek na wyspie Havelock.
Upał jest niemiłosierny.
Ale nie ma co narzekać bo w Warszawie mamy środek stycznia.
Kolejna plaża za nami. Powoli zaczynają się nudzić. Chcemy już na ryby. Niech przestanie wiać!
Spacerujemy też sobie po Port Blair…
I testujemy wszelkie możliwe restauracje. Owoce morza są znakomite i prawie za darmo…
[justify]Po 4-ech dniach nerwowego oczekiwania, zwiedzeniu kilku plaż, wszelkich targów w Port Blair i wszystkich bezpiecznych dla „białasów” restauracji, wiatr wreszcie siada. Nie jest to jeszcze zefirek o jakim marzymy, ale da się już bezpiecznie i daleko pływać. W międzyczasie dojechała do nas druga część polskiej ekipy i to Oni przywieźli chyba poprawę pogody. Kolejne dni łowienia są darem od Pana Boga. Ryby biorą momentami jak wściekłe. Łowimy wiele sztuk w granicach 10 – 20 kg, ale też kilkanaście większych. Pięć GT przekracza 30 kg, a 3 ryby mają w granicach 40 kg lub lekko lepiej. Ręce bolą, wędki jęczą, hamulce grają najpiękniejszą dla wędkarskiego ucha melodię. Kilka gigantycznych GT tracimy podczas holi – albo pękają plecionki albo prostują się kotwice, albo rybiska wchodzą bez pardonu w skały i nie dają się już stamtąd ruszyć. Są chwile kiedy 3 osoby na łódce zacinają ryby jednocześnie i każda ma dobre kilkanaście kilo. [/justify]No w końcu. Wiatr siada.
Na tej rafie mieszkają wszystkie miejscowe drapieżniki.
Płytka i bardzo piękna laguna gdzie na lekki sprzęt…
…biorą miejscowe belony. Uwaga na ząbki.
Walka z GT. Ta ryba jest zdecydowanie „lepsza”.
Żaden okaz, ale ja tam jestem zadowolony.
Leszek zalicza potężne branie przy samej łodzi.
Żarty się skończyły.
Ależ potwór. Na dziś chłopak „pozamiatał” imprezę….
Ponad 35 kg i 120 cm długości. Kark gruby jak kłoda drewna.
Ten pysk poradzi sobie z każdym popperem. Brawo Leszek za tę rybę!
I z innej perspektywy.
Nazajutrz ja mam swój dzień. GT biorą jak w wędkarskiej bajce.
Na przemian z tuńczykami psimi.
Dublet. GT oraz „tuna”.
Dobrze, że zauważyliśmy tego nieboraka na powierzchni oceanu.
Już jesteś wolny. Płyń do domu!
Na jiga też coś czasem skubnie.
Bogdan holuje dużego tuńczyka, ale z tą rybą był bez szans. Plecionka nie daje rady.
Kolejna 30 –tka „wyjechała” na poppera Cubera.
Grouper trafi na stół…
Podobnie jak pstrąg koralowy…
[justify]Niestety, jak to w życiu, nie ma róży bez kolców. Dobre humory psuje nam tragiczne wydarzenie w Port Blair. Tuż obok pensjonatu, w linii prostej może 800 m od naszych okien tonie jeden z miejscowych promów, przewożących grupę indyjskich turystów. Choć ten wypadek ma miejsce zaledwie 200 metrów od portu, do którego płynął statek, to zginęło 47 osób, głównie kobiet i dzieci. Do dziś nie wiadomo co było przyczyną katastrofy, ale prawdopodobnie opłakany stan techniczny jednostki. Nie było na niej także żadnych szalup ani kamizelek asekuracyjnych. Nasi przewodnicy i gospodarze są kompletnie tym przygnębieni, właściwie całe Port Blair jest w żałobie. To wielka tragedia dla takiego wyspiarskiego państewka i do końca pobytu nie łowi się już tak przyjemnie. Wiadomo, że nikt z nas nie miał wpływu na to zdarzenie, ani nie mógł nic uczynić aby pomóc tym nieszczęśnikom, jednak bliskość tej tragedii trochę przewartościowuje człowiekowi światopogląd i zmusza do refleksji. Czasem traktujemy wędkarstwo jak najważniejszą rzecz w życiu, a złowienie lub nie kolejnej ryby urasta do nie wiadomo jakiej rangi. Tymczasem w obliczu takiej tragedii, która jest namacalna, bo dzieje się tuż obok, tego typu „problemy” przestają mieć najmniejsze znaczenie. [/justify]Akcja ratownicza po katastrofie promowej…straszna tragedia, w której ginie 47 osób.
Różowy „Orion” działa na GT wyjątkowo dobrze.
Po takie ryby tu przyjechaliśmy.
Śliczny red snapper.
Śliczny red snapper.
Średniaków łowiliśmy sporo.
Wieczorem na kolacji w naszej bazie.
W ostatnie 2 dni łowienia ryby znów dopisują.
Głęboka rafa, którą była jedną z najlepszych miejscówek podczas naszego pobytu.
Zaczyna się skromnie niewielkim snapperem…
…oraz bluefinami…
Ale po chwili…Michał zacina ładną rybę.
A to niespodzianka. Tuńczyk żółtopłetwy chociaż to nie sezon na te ryby.
Parę minut potem „do pieca” daje Piotr. Ledwo już trzyma wędkę w ręku.
O kurcze…
GT szacowane na około 40 kg.
A mamy dopiero ranek…
No i mi się poszczęściło. Mój największy karanks 40 kg +.
Ten dzień można uczcić kąpielą w oceanie!
W międzyczasie jeszcze troszkę zwiedzamy.
Targ rybny w Port Blair.
Miejsce o niesamowitym klimacie.
Boczna uliczka Port Blair.
Na targu spędzamy kilka godzin…
Bogactwo miejscowych przypraw.
Suszenie…
Zapaszek w tym miejscu jest dość specyficzny.
Przemili mieszkańcy Port Blair.
Wahoo i krewetki.
Kupujemy kilogram za 4 złote (!!!!!)
Tuńczyki przyjechały…
Wow! Marlin czarny…
Raja…
I miejscowe „kongery”. Ależ tu fajnie na tym targu!
Nie mogliśmy się powstrzymać…
…i kupujemy sobie „dzwonko” z marlina.
Marlin w obróbce.
Na kolację będą steki.
Plus sashimi z własnoręcznie złowionego tuńczyka
Ostatni dzień na wodzie…
Duże już nie biorą, ale i tak jest zabawa.
Maluszek…
Tuńczyk na pożegnanie.
Wysepka „Sister” – prześliczna.
Krokodyle słonowodne, powszechne na Andamanach.
Mieszkają głównie na zalewowych terenach w dżungli.
Miejscowy „waran”. Agresywna i niebezpieczna jaszczurka wielkości sporego psa.
I jedyny gatunek małpy występujący w archipelagu – makak „krabojad”.
[justify]O trzech zdarzeniach jakie wydarzyły się jednak jeszcze podczas tego wyjazdu trzeba tu wspomnieć. Pierwsze z nich to połowy kolejnej legendarnej na Andamanach ryby, czyli „dog tooth” tuna – tuńczyka „psiego”. Nazwany jest tak z powodu „sympatycznej” mordki wyposażonej w garnitur ostrych i licznych zębów. Złowienie tej ryby było celem nr 2 na tej wyprawie i kilku z nas udało się zamiar ten zrealizować. Podobnie jak GT ta ryba jest po prostu niesamowita. Prędkość z jaką obraca się szpula kołowrotka (na mocno dokręconym hamulcu) po udanym zacięciu jest jeszcze większa niż w przypadku karanksa, a hamulec przechodzi prawdziwe katusze (dlatego kołowrotki do tropikalnego poppingu kosztują po 3-4 tys PLN). Te ryby łowi się głównie na jigging, na większych głębokościach, ale w dobrym miejscu podnoszą się także do popperów/stickbaitów, czego na Andamanach doświadczyliśmy. Mówię Wam, jazda bez trzymanki! Nie udało nam się złowić żadnej dużej „tuny”, ale takie 15-18 kg przechytrzyliśmy. Bogdan, najbardziej doświadczony „poppingowiec” z nazej ekipy zaciął przy mnie „psiaka”, którego szacowaliśmy na minimum 30-40 kg, ale niestety wziął mu na lekki zestaw (czyli wędka 150 g i do tego Saltiga 6500H z plecionką 80 LBS!) i nie dał większych szans. Przy pierwszym, ponad 100 m odjeździe plecionka strzeliła jak pajęcza nitka. [/justify][justify]Pewnego dnia popłynęliśmy specjalnie łowić tuńczyki psie bardzo daleko, bo 2 godziny w morze na granicę szelfu kontynentalnego. Głębokość opadała tam raptownie do ponad 1000 m. Bounty twierdził, że warto drzeć taki kawał w morze, bo to „bankówka” na duże tuńczyki. Jako metodę połowu mieliśmy stosować jigging (czyli takie łowienie w pionie jak w Norwegii, tylko znacznie, znacznie szybciej). I tym właśnie oto miejscu miało miejsce zdarzenie nr 2. Po przypłynięciu na miejscówkę Bounty każe nam jigować na głębokości 150 m. Nie znosimy tego (spróbujcie sobie zwijać jiga 250 – 300 g do góry z maksymalną prędkością na jaką Was stać przy temperaturze 35 C to zrozumiecie dlaczego), ale nasz przewodnik jest nieustępliwy. Mówi, że duży tuńczyk to duża głębokość więc mamy kręcić ile sił w łapach. No to kręcimy! O dziwo już po kilku minutach wędka Krzyśka gnie się do wody i jest pierwszy tuńczyk. Niezbyt duży, ot taki 4-5 kg. Nasz przewodnik, zamiast wypuścić rybę zakłada ją…na żywca! Uzbraja hakiem wielkości męskiej dłoni (20/0??) i „montuje” do wędki, która wygląda jak kij od szczotki…Wypuszcza żwawego tuńczyka za burtę, a na nasze pytające i lekko głupkowate spojrzenia odpowiada, że duże tuńczyki to kanibale. Mija może z 5 sekund jak skończył mówić gdy następuje branie! Wytrzeszczamy oczy ze zdumienia i nawet przestajemy zwijać do góry swoje zestawy. Bounty wrzeszczy jak oparzony „big fish!!!” , a szczytówka jego mocarnego kija wchodzi pod bardzo ostrym kątem do wody – coś nieźle odjeżdża z naszym tuńczykiem w pysku! Do wędki pierwszy doskakuje Krzysiek (miał najbliżej skubany) i przejmuje ją od przewodnika. Nie oddał do samego końca czyli prawie godzinę holu. Sapał przy tym, dyszał i wypił ze 2 litry wody, ale wyholował rybę do końca. Oczywiście obstawialiśmy z Bogdanem co to może być i oczami wyobraźni widzieliśmy tuńczyka z 50 kg albo jeszcze większe GT. Dopiero po czasie zdałem sobie sprawę, że tylko Bounty był dziwnie cichutko podczas tej krzątaniny i nie podzielał naszego podniecenia…cwaniaczek z góry wiedział co się szykuje . My nie byliśmy przygotowani na taki widok i kiedy przy burcie pojawiło się szare cielsko 2,5 metrowego rekina byliśmy w ciężkim szoku. Okazało się, że to żarłacz biało płetwy – bardzo niebezpieczny i liczny na Andmanach gatunek. Z reguły po braniu od razu przegryzają przypon dowolnie wybranej średnicy, ale ten szczęśliwe zaciął się w samym kącie pyska i nie był w stanie uwolnić. Niestety zdjęcia są tylko takie jak widać poniżej bo przewodnicy kategorycznie odmówili wciągnięcia ryby na pokład obawiając się o nasze kończyny… [/justify]
Krzysiek łowi na jiga tuńczyka, co zaraz trafi na żywcowy zestaw…
Branie następuje niemal natychmiast.
Żarłacz białopłetwy co najmniej 150 kg…
[justify]No i na koniec akcent już nie wędkarski, ale godny odnotowania. Płynąc sobie przedostatniego dnia na ryby spotkaliśmy na wodzie…orkę. Sytuacja o tyle nietypowa, bo po pierwsze orka bardzo chciała się z naszą łodzią zaprzyjaźnić co pozwoliło mi na dość swobodne fotografowanie, a po drugie na Andamanach….nie ma orek! Zdjęcia jednak nie kłamią i z całą odpowiedzialnością załoga naszej łodzi zgodnie stwierdziła, że to była orka. Potem pisali o tym nawet w miejscowej gazecie, bo podobno tylko kilka osób w historii natknęło się na tego ssaka w tej części Oceanu Indyjskiego. Cóż, mieliśmy fart. [/justify]Niecodzienne spotkanie…
Odbiera mowę z wrażenia…
Nigdy nie widziałem jeszcze orki z tak bliska.
Czasami podpływała do burty naszej łodzi.
I wynurzała się po drugiej stronie.
Żegnaj i dzięki za miłe chwilę.
[justify]Kończąc opis naszych andamańskich przygód wspomnę tu krótko o potrzebnym ekwipunku. Niestety jeśli ktoś zamierza regularnie uprawiać tę odmianę spinningu, to w sprzęt trzeba sporo zainwestować. Żadne sumowe czy norweskie rozwiązania się tu nie sprawdzą, co dobrze sprawdziliśmy na naszych pierwszych wyprawach. Sprzęt ten, mimo, iż mocny nie wytrzyma tego łowienia dłużej niż kilka dni, a to i tak jeśli chodzi co najwyżej o średnie ryby. Duże GT, cubera snapper czy tuńczyk zdemoluje Wam sumowę wędkę lub kołowrotek niemal od razu. Jeśli chodzi o kije to prym wiodą japońscy i amerykańscy producenci i trzeba szukać w ich ofertach. Tak samo kołowrotki – właściwie to sprawdza się tylko kilka modeli jak Daiwa Saltiga Dogfight, Saltiga 6500H czy Shimano Stella od 10 000 w górę. Poppingowa wędka to wydatek minimum 300 – 400 USD, ale to tylko najtańsze, dość toporne i słabo wykończone modele. Coś bardziej finezyjnego (co pozwoli podjąć skuteczną walkę z dużą rybą, a przy okazji jest na tyle lekkie aby rzucać ciężkim popperem przez kilka godzin) to wydatek co najmniej 500 – 700 USD, a najlepsze modele przekraczają 1000 USD. Uznani producenci, których mogę śmiało polecić to Tenryu, Smith, Carpenter, Labo, Yamaga Blanks. Z kołowrotkami jest niestety jeszcze gorzej bo wymienione przeze mnie wcześniej modele kosztują w Europie po 1500 USD i więcej! Oczywiście jeśli ktoś zamierza bawić się w popping raz do roku i rzadziej, to poradzi sobie tańszym „zamiennikiem”. Od siebie mogę polecić Shimano Saragossę (rozmiar 14 000 lub lepiej) lub Penna Torque. Nie ma „lekko” także jeśli mowa o przynętach. Na tygodniową wyprawę zabieram ze sobą około 20 popperów i stickbaitów, co pozwala dość komfortowo łowić i być przygotowanym na prawie każdą sytuację. Jedna tego typu przynęta kosztuje średnio 40 – 50 USD, a „modele – perełki” z Japonii dwa razy więcej. Do tego odpowiednie kotwice, (10 Euro za 3-4 sztuki, Owner, Gamakatsu, Decoy), najmocniejsze kółka łącznikowe oraz krętliki (Owner) oraz dobrej klasy plecionki. Wszystko to razem daje jakieś kompletnie monstrualne kwoty i dlatego swój ekwipunek sztukuję sobie małymi krokami od kilku lat. Uwierzcie jednak proszę, że tu nie ma innego sposobu. Te ryby są po prostu tak silne i dynamiczne, że „normalny” sprzęt nie wytrzymuje tych obciążeń. W tej beczce sprzętowego dziegciu jest jednak łyżeczka miodu . Po pierwsze poważne ośrodki wędkarskie w tropikach, które organizują takie wędkowanie oferują wypożyczenie tego rodzaju wędzisk i kołowrotków (co jest sensownym rozwiązaniem jeśli ktoś na tego typu wyprawę jeździ co kilka sezonów), a po drugie niektóre akcesoria do poppingu będą niedługo dostępne w Polsce za „sensowne” pieniądze w ofercie naszego rodzimego Kongera. Właściciel tej firmy to wielki entuzjasta poppingowych łowów i wprowadza powoli na nasz rynek niezbędne produkty. Kilka z nich jest jeszcze w fazie praktycznych testów na wodzie, ale wyniki pozwalają być dobrej myśli! [/justify]Na Andamany wrócimy w marcu 2015!
Autor:Maciej Rogowiecki - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing. Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl- robert67, bassket, Kuba Standera i 12 innych osób lubią to
23 Komentarze
jak spogladam przez okno to wiem, dlaczego ten artykul mi sie podoba
Odebrało mi mowę. Dalej ręce mi drgają. Mimo że tylko to czytam czuje się jakbym tam był. Piękne ryby. Różnorodność gatunków... Rozmiary GT powalają. Ten żarłacz i jeszcze orka... Wędkarski orgazm
Miodzio
Okonki w lokalnym bajorku?
Pięknie
Ty akurat nie możesz narzekać na swoje bajorka
Zostawiłem sobie na niedzielne południe lekturę którą, wcześniej jedynie pośpiesznie "przerzuciłem" i miałem rację .
Trudno znaleźć odpowiednie i proporcjonalne do zachwytu słowa .
Jedno, dziękuję .
Trudno stamtąd wrócić, chociaż nie opuściłem ani na chwilę krzesła przed kompem .
Niesamowity wyjazd, niesamowite zdjęcia, niesamowite ryby, niesamowite.......!!
Nie mam pytań, wyprawa marzeń!
Prawdziwy wędkarski raj na Ziemi! Relację czyta się z wypiekami na twarzy...
Dzięki za pokazanie kawałka pięknego świata!
Serdeczne dzięki za jakże miłe komentarze. Cieszę się, że relacja Wam się podoba :-)
Kapitalny artykul,
Gratuluje Macku bardzo udanej wyprawy!
Same Andamany i RYBY przemilcze
Pozdrawiam
To glowny argument, ktory powstrzymuje mnie przed takimi eskpadami
Artykul fajny, ciekawy i egzotyczny.Ja wole europejskie lowiska i ryby.Guzu ty tez masz wody niczego sobie.
Na muchę bez szans. Te ryby nie reagują na "delikatne" wabiki nawet jeśli muszysko miało by ze 20 cm długości. Ale rzucanie tym cały dzień - bez sensu. Kij w klasie co najmniej 12-13 byłby potrzebny na GT. Nie jeden próbował, ale wyniki mizerne. GT na muchę to tylko Seszele (ceny z kosmosu) albo Kiribati...
Ryby piękne, klimaty piękne, zdjęcia piękne
Powiem szczerze, że ciągnie mnie wyjazd na takie łowy bardzo, ale to bardzo.
Na muchę po za wspomnianymi lokalizacjami można jeszcze ponoć dziabnąć w kilku miejscach.
W każdym razie - od kilku lat marzy sie mi takie łowienie. Myślę że mogę odpuścić pośrednie szczeble, pojechać na to i przerzucić się później na szachy, pielenie ogródka czy grę w kręgle
Swietny artykuł, oby więcej takich wypraw, i na relację z tarponów czekam
Hej Kuba. GT na muchę mamy w planach, ale skarbonka musi się znów napełnić troszkę bo jak mawia Ferdek Kiepski "to nie są tanie rzeczy" :-)
Kubę i tarpony opiszę na jerkbaicie na pewno. To był wyjazd, na który czekałem z 5 lat, choć łatwo na miejscu nie było. Ale warto było jechać bo tarpon nam muchę jest dla mnie "naj" i nawet GT przy tym odpuszczam. Pozdrowienia!
marzenie
Super miejsce i rybska Moze kiedys tam zawedruje