Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Ani Diabeł, Ani Głębina, Czyli Małym Pontonem Na Dużą Wodę - Część Iv


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
1 odpowiedź w tym temacie

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 30 wrzesień 2012 - 11:13

Veni, Vidi, Vici – tegoroczne wyniki i refleksje powyjazdowe.

Pomysł na niniejszy artykuł przyszedł mi do głowy już w trakcie wyjazdu. W zasadzie większą jego część nosiłem w głowie w dniu powrotu do kraju. Niektóre przemyślenia nie wiązały się bezpośrednio z myślą przewodnią, tj. sposobem na eksplorację nieznanego jeziora; eksplorację rozumianą jako identyfikację atrakcyjnego wędkarsko akwenu oraz jego poznanie w stopniu umożliwiającym celowe i skuteczne łowienie. Luźne refleksje zainspirowane tegoroczną wyprawą wydały mi się jednak na tyle ważne z punktu widzenia łowienia ryb w Szwecji w ogóle, że postanowiłem je umieścić w jego ostatnim rozdziale. Pokuszę się także o podanie w niej częściowej statystyki złowień i króciutkie podsumowanie wyjazdu.


Dołączona grafika
Po takie ryby jeździmy do Szwecji


Być jak kapitan Ahab: gdy ryby doprowadzają Cię do szaleństwa

Myślę, że większość z Was zgodzi się ze mną, że polskie łowiska przeważnie nie rozpieszczają wędkarzy. Szczególnie amatorów szczupaków, które – jak wiemy – są łatwe do odłowienia, a wędkarsko atrakcyjne z racji m.in. osiąganych rozmiarów. Poza garstką szczęśliwców, którzy mieszkają nieopodal nielicznych rybnych jeszcze wód lub tych, którzy mieszkają daleko, ale mają środki i wolny czas na regularne wyprawy, wędkarska Polska na co dzień doświadcza nieurodzaju. Dlatego los, a właściwie niespełnienie, rzuca nas w różne strony świata. Oczekiwania w stosunku do naszych zagranicznych wojaży są duże. W miarę planowania wyprawy, wraz ze zniecierpliwieniem wywołanym dłużącym się oczekiwaniem – jeszcze rosną. Wielu z nas wyjeżdża również z innych powodów: towarzyskich, krajoznawczych, powiedzmy… rozrywkowych, etc. Ale nie wierzę, żeby rasowy łowca, który ma w perspektywie pływanie po akwenie, w którym potencjalnie może roić się od „krokodyli”, nie chciał się im dobrać do skóry. Choćby mówił co innego i na co dzień przywdziewał maskę kamiennego spokoju i statecznego oczekiwania. Wewnątrz będzie się nastawiał na to, że w końcu połowi, da popalić szwedzkim metrówkom, a może – kto wie? – poprawi swój rekord życiowy.

Z drugiej strony w środkach masowego przekazu kreowany jest obraz skandynawskiego El Dorado. Mają w tym swój udział operatorzy zorganizowanej turystyki wędkarskiej, którzy gwarantują obecność metrowych ryb w każdym swoim łowisku, zapominają tylko dodać, że często są one bardzo trudne do złowienia. Mają portale wędkarskie, na łamach których pojawiają się relacje z wypraw (dobrych i bardzo dobrych wędkarzy) zakończonych sukcesem. Mają w końcu także koledzy, którzy chętniej chwalą się osiągnięciami, niż dzielą porażkami. Mechanizm selekcji informacji jest dość prosty. Niewielu przedsiębiorców, czy kolegów po kiju ma ochotę otwarcie przyznawać się do fiaska, choćby zawiniły czynniki zewnętrzne, bo poddaje to w wątpliwość: jakość oferty, słuszność koncepcji, wędkarskie umiejętności, etc. Nawet osoby, które jeżdżą do Skandynawii regularnie, często zapominają, że pojawienie się we właściwym miejscu, to nie wszystko. Istnieje jeszcze co najmniej kilka istotnych czynników, które mają wpływ na końcowy wynik przedsięwzięcia. Mamy do czynienia z narastaniem wokół wędkarskich wypraw mitów i legend. I tak, na przykład, spotkałem się na stronach j.pl z opinią, że wszystko jedno, na co się łowi, bo szwedzkie szczupaki biorą na każdą (sic!) przynętę. Muszę przyznać, że mało słyszałem w życiu większych bzdur.



Dołączona grafika
Lecz nie każda musi być metrowym szczupakiem



W końcu dochodzi do momentu, kiedy wysokie oczekiwania w warunkach utrwalonego „stereotypu El Dorado” zostają skonfrontowane z rzeczywistością. Pół biedy, jeżeli ta rzeczywistość przywita nas z otwartymi ramionami: pogoda jest taka, jaką sobie wymarzyliśmy, woda jest spokojna, ryby współpracują… A propos otwartych ramion: kiedy dotarliśmy wiosną na Lofoty temperatura ledwie przekraczała 0 st., siąpił deszcz, a wiatr pierwszego dnia łowienia uniemożliwił poranne wypłynięcie. W czasie pierwszej wyprawy do Szwecji przez kilka godzin nie mogliśmy znaleźć miejsca na biwak, a obóz zakładaliśmy przy wiejącym wietrze i w strugach deszczu. W czasie kolejnej – automat, w którym mieliśmy kupić licencje był nieczynny, przez pół dnia nie mogliśmy znaleźć miejsca do zwodowania pontonu, a w połowie wyprawy porywisty wiatr zepsuł nam łowienie, zanim na dobre się rozpoczęło. Lecz to w czasie ostatniego wyjazdu spotkała nas rzecz najgorsza: pierwszego wieczoru, a potem przez dwa kolejne dni ryby brały… hmmm… umiarkowanie. Umiarkowanie słabo i umiarkowanej wielkości. W takim przypadku może wystąpić tak zwany dysonans poznawczy.

Nie jestem pewien dlaczego (może z powyżej opisanych przyczyn?), ale najwyraźniej podświadomie zakładamy, że skandynawskie ekosystemy rządzą się zupełnie innymi prawami niż rodzime. Czasem wydaje nam się, że ryby nie mogą najzwyczajniej w świecie gorzej żerować. Dziwne, prawda? Zaczynamy doszukiwać się różnych przyczyn: działalności rybaków, innych wędkarzy, niekorzystnych warunków bytowania dla obecności dużych drapieżników, etc. Pojawia się frustracja i zniechęcenie. Zaczynamy zastanawiać się, co możemy zmieć: przynęty?, metodę?, miejsca?, jezioro? Stąd tylko krok do zrobienia do zrobienia fałszywego ruchu i popełnienia błędu. Niespełnione oczekiwania sprawiają, że zaczynamy odchodzić od zmysłów. Jednak nie można się poddawać; lepiej być jak kapitan Ahab. Nawet jeżeli postronnym obserwatorom będzie się to wydawało szaleństwem. Występowanie opisanych w poprzednim rozdziale cykli żerowych daje nam dużą szansę na spotkanie z Moby Dickiem – tym większą im gorzej ryby brały w ciągu ostatnich godzin, czy dni. Ale musimy dać mu szansę i być na wodzie. Może się też zdarzyć tak, że jedno z naszych katastroficznych przypuszczeń okaże się trafione. Nie dowiemy się tego jednak, dopóki nie damy z siebie wszystkiego.


Dołączona grafika
Mobilność jest błogosławieństwem i przekleństwem: łatwo uciec, kiedy trzeba wytrwać



Paweł, który był jednym z uczestników naszej wyprawy, mawia, że cienka linia dzieli sukces od porażki. Krzysiek tę myśl rozwinął i dodał, że linia ta ma różny przebieg dla różnych zmiennych. Czasem oddziela szczęście od pecha, czasem świt i zmierzch od reszty dnia, czasem deszcz od słońca, zawieruchę od flauty, skrajne zmęczenie od komfortu. A ja dodam od siebie, że w przeważającej części przypadków to od nas zależy, po której stronie tej linii znajdziemy się, gdy przyjdzie czas podsumowań. I w żadnym wypadku nie chodzi mi o kreowanie rzeczywistości.

Szwedzkie szczupaki a C&R

Nie odkryję Ameryki, jeżeli powiem, że szczupak nawet jak na rybę inteligencją nie grzeszy. Pod tym względem daleko mu choćby do co poniektórych ostrożniejszych karpiowatych. Niezbyt szybko się uczy, a pokarm pobiera instynktownie. Niektórzy przypisują mu kierowanie się bilansem energetycznym przy wyborze ofiar. Ja uważam, że – kiedy jest głodny i aktywny – po prostu żre wszystko, co jest dla niego łatwo dostępne i akurat pojawi się w zasięgu ataku, a przypomina pokarm lub wzbudzi jego agresję. Wydaje mi się również, że jest ciekawski. Wiele razy w czasie trollingowania zwracaliśmy uwagę na podskubywanie przynęty przez szczupaki, które odprowadzały ją co najmniej kilkanaście metrów zanim ostatecznie zagryzły. Zdarzało się, że ryba atakowała przynętę prowadzoną na wędce w uchwycie i ponawiała atak po dobrych kilkunastu sekundach – po wyjęciu kija z uchwytu i „zagraniu” woblerem. W godzinach dobrego żerowania esox jest rybą łatwą do złapania, trzeba go tylko zlokalizować. Dotyczy to również ryb dużych i największych, które łowi się rzadziej tylko dlatego, że jest ich relatywnie mniej. Czy faktycznie szczupak jest „głupi”? Jeżeli jest głodny, to tak. Na przykład w zeszłym roku złowiliśmy tą samą, ponad metrową rybę w odstępie pięciu dni. W dodatku na tą samą przynętę. Podczas ostatniej wyprawy udało nam się ten wynik poprawić: 102 centymetrowy krokodyl został złowiony (ponownie na tą samą przynętę) przedostatniego dnia pobytu o godz. 20:47, a ostatniego – o godz. 4:52 rano.


Dołączona grafika
Piękna ryba złowiona dwukrotnie w ciągu kilku godzin



Wyniki, czy to zeszłorocznego wiosennego, czy to tegorocznego wyjazdu w połączeniu z żarłocznością szczupaków wskazują, że kilka ekip trollingowych wciągu kilku tygodni może dokonać prawdziwego spustoszenia nawet na dużej i rybnej wodzie. Z prostej matematyki wynika, że masa odłowionych ryb może sięgnąć nawet kilku ton. To ogromna ilość, nawet jak na realia odłowów sieciowych. Nierozpowszechnianie informacji o łowisku leży zatem w interesie nie tylko łowiących na nim wędkarzy, ale także samego ekosystemu. Po drugie – powinniśmy dopilnować, aby nasz pobyt wiązał się z jak najmniejszą ingerencją w populację szczupaków, żyjących w jeziorze. Stosowanie właściwego sprzętu, dopasowanego wytrzymałością do siły łowionych ryb, umożliwiającego szybki hol i sprawne podebranie bardzo nam to ułatwi. Pamiętajmy też o ostrożnym obchodzeniu się ze złowioną rybą i wypuszczeniu po uprzednim jej natlenieniu, co dotyczy szczególnie dużych sztuk, które trzeba było zmęczyć przed podebraniem. Fotografujmy ryby wybiórczo, np. okazy lub te, które wyróżniają się wyjątkową urodą czy niezwykłą tuszą. Bierzmy po uwagę, że im cieplejsza jest woda i wyższa temperatura powietrza, tym krócej ryba powinna przebywać poza naturalnym środowiskiem.

W tym kontekście bardzo istotna jest kwestia sposobu podebrania ryby. Nie polecam używania standardowych podbieraków. Te ze zwykłą siatką skutecznie pozbawiają rybę śluzu. Nawet jeżeli siatka jest bardzo miękka, to i tak stwarza ryzyko zaplątania jednej z kotwic woblera. Kto choć raz miał podobny kłopot ten wie, że najskuteczniejszym rozwiązaniem jest cięcie kotwic. Siatki żyłkowe minimalizują ryzyko zaplątania, ale potrafią skutecznie zmasakrować skórę ryby. Mogę polecić tylko podbierak z siatką o gumowych oczkach. Jednak żeby skutecznie podbierać nim metrowe i większe ryby musiałby być bardzo duży, a także ciężki. Nie będzie to dobre rozwiązanie na pontonie, którego wnętrze z trudem mieści dwóch wędkarzy i trochę niezbędnego sprzętu. Jeżeli z kolei decydujemy się na używanie gripa, musimy się liczyć z tym, że może to doprowadzić do perforacji żuchwy szczupaka. Można to ryzyko zminimalizować. Nie musimy przecież podnosić ryby chwytakiem – możemy złapać ją za żuchwę i nie zwalniając uchwytu podnieść za brzuch. Wtedy większość ciężaru ciała ryby spoczywa na dłoni. Możemy wreszcie chwycić rybę gripem przy burcie łodzi, przytrzymać ją, pewnie chwycić dłonią pod żuchwę, odpiąć i podnieść do zdjęcia.


Dołączona grafika
Kluczowy moment, szczególnie z punktu widzenia ryby



Podbieranie ręką jest najmniej inwazyjnym sposobem, dobrym przy podnoszeniu kilku ryb raz na jakiś czas, ale nie przy kilku- kilkunastu ryb dziennie, przez wiele dni pod rząd. Pamiętajmy, że zbyt wiele podebrań może niepotrzebnie zmęczyć i kaleczyć rękę; prędzej, czy później którejś ryby nie utrzymamy, może spaść nam do wnętrza pontonu i narobić (sobie i nam) niezłego bigosu. Ograniczając liczbę podebranych ryb minimalizujemy także ryzyko zahaczenia się kotwicą, co może mieć bardzo nieprzyjemne konsekwencje. W tym roku Krzysiek wbił sobie kotwiczkę w nasadę kciuka – co prawda niewielką, bo od lipieniowego woblerka, ale aż po sam łuk kolankowy i nie sposób było się nią przebić na wylot i obciąć grot. Skończyło się u miejscowego lekarza, który akurat tego dnia przyjmował w naszej wsi; było to szczęście w nieszczęściu, bo w inne dni praktykował w innych miejscowościach, odległych o 50-70 kilometrów. Pół biedy, jeżeli chodzi tylko o dostępność pomocy medycznej. Znacznie gorzej, jeżeli dopadnie nas zakażenie, które może w znacznym stopniu utrudnić nam łowienie.

Ja przyjąłem za standard, że większości szczupaków nie muszę wyjmować z wody. Zacząłem ograniczać podebrania do niezbędnego minimum: w celu robienia pamiątkowych zdjęć okazom, lub odczepienia głęboko zahaczonych sztuk. Pozostałe ryby, łatwe do odpięcia i te, których nie mam zamiaru fotografować ekspresowo odhaczam w wodzie, łapiąc ręką za przypon, a szczypcami za kotwiczkę, ewentualnie – o ile to możliwe – pozwalam im się odpiąć przy burcie, co się nierzadko zdarza, jako konsekwencja harców szczupaka lub zluzowania linki.

Z tarczą, czy na tarczy?

Do tegorocznego wyjazdu przygotowywałem się przez kilka miesięcy, również kondycyjnie. Oczywiście nie bez przerwy, to by była gruba przesada. W sumie był to bardzo przyjemny okres, wypełniony snuciem planów, uzupełnianiem wyposażenia, selekcją sprzętu, ale także poprawianiem wydolności organizmu. Mimo to część zakupów się nie udała, części zapomniałem zabrać. Na przykład nie zdążyłem sprawić sobie szczupakowych sznurów muchowych (może to i dobrze, bo to raczej nie była typowo muchowa woda), a na wyjeździe doskwierał mi brak kamizelki wędkarskiej, której przed wyjściem z domu nie zdjąłem z wieszaka… Trudy wyprawy zniosłem nieźle, choć fakt, że spałem i odpoczywałem relatywnie więcej niż w zeszłym roku. Jednak już w trakcie podróży powrotnej zmęczenie dosłownie ścinało mnie z nóg, a pójście do pracy w sześć godzin po powrocie do domu nie pomogło w dojściu do siebie. Szczerze mówiąc uzupełniałem deficyt snu i energii przez niemal cały tydzień. A jednak było warto. Niezależnie od tego, czy patrzę na wyjazd przez pryzmat zdobytego doświadczenia, czy osiągniętych wyników – było warto. Duża woda jest dużym wyzwaniem, ale przekonałem się na własnej skórze, że może mieć potencjał, który pozwala dobrze połowić.


Dołączona grafika
Szkoda, że zabrakło czasu żeby zapuścić się w takie miejsca



Mimo dość gruntownych analiz jeziora i jego okolic nie wszystko na miejscu wyglądało tak, jak się tego spodziewaliśmy, nie wszystkie cele udało się zrealizować. Jak już wspomniałem, szczupaków należało szukać w typowych, raczej głębokich miejscach; dojście do tego zajęło nam trochę czasu, którego jednak nie można uznać za całkowicie stracony. Najlepsze miejscówki zlokalizowane były od połowy jeziora do jego przeciwległego krańca – aby na nie dopłynąć należało każdorazowo pokonać jakieś 6-7 kilometrów. Wiatr najczęściej wiał z południowego wschodu, podczas gdy obozowisko znajdowało się na północnym zachodzie. Popołudniowe wypłynięcie wiązało się z uciążliwym płynięciem pod falę w ślimaczym tempie. W związku z tym najczęściej wypływaliśmy na wodę raz dziennie, a pierwotnie planowaliśmy wypływać rano i wieczorem, a godziny około południowe spędzać na łowieniu w okolicznych potokach. Łowienie szczupaków było do tego stopnia absorbujące, że tylko trzy popołudnia spędziłem uganiając się za łososiowatymi. A szkoda, bo jest to wędkarstwo, które – w moim przypadku – kompletnie nie wywołuje jakiejkolwiek presji na wynik, za to przynosi wielki spokój. I ostatnia – najważniejsza z punktu planowania podobnych wypraw rzecz – rozpracowanie tak dużego jeziora może trwać znacznie dłużej niż pierwotnie zakładamy. Jeżeli kiedyś na nie wrócę, z pewnością zostanie mi jeszcze wiele miejsc do odkrycia, szczególnie w centralnych partiach jeziora.

To, co bardzo mnie cieszy, to fakt, że po raz kolejny udowodniliśmy, że można osiągnąć całkiem przyzwoity wynik, na zupełnie nieznanym łowisku, dużym – jak na nasze warunki, trudnym, co zgodnie powtarzali wszyscy uczestnicy „wycieczki”, w dodatku dość niebezpiecznym (stałe silne falowanie, wiatry, podwodne „niespodzianki”), bez map batymetrycznych, przewodnika i profesjonalnego zaplecza w postaci fishing campu z łodziami, etc. Przyznaję, że pogodę mieliśmy znośną, to znaczy każdego kolejnego dnia bez problemu byliśmy w stanie wypłynąć, choć łowienie często wiązało się z chronieniem się przed falą i wiatrem za wyspami i pod zawietrznym brzegiem. Mimo tych (spodziewanych) przeciwności udawało nam się połowić. Nawet Hubertowi, który nie ma dużego doświadczenia z drapieżnikami i łodziami: był cierpliwym i pojętnym uczniem, złowił wiele pięknych i walecznych ryb, w tym sztuki o długości 88, a nawet 90 centymetrów. Myślę, że to bardzo dobry wynik, jak na szwedzki debiut.


Dołączona grafika
Wisienka na torcie



W tegorocznej wyprawie wzięło udział 6 osób: Arek, Paweł, Hubert, Piotrek i Krzysiek. Mieliśmy do dyspozycji 3 pontony klasy C: Honwave 320, i dwa Bush Kaimany 360 R. W trakcie jej trwania odnotowaliśmy dwa pełne cykle żerowe; pierwszy z dwudniowym okresem słabszego żerowania, niezłym trzecim dniem i kulminacją przypadającą na czwarty, a drugi – z dwudniowym okresem umiarkowanie dobrego żerowania, bardzo słabym żerowaniem do popołudnia dnia siódmego i kulminacją przypadającą na wieczór (dnia siódmego) i poranek ostatniego dnia. Większość z nas nie prowadziła statystyki złowień, więc podam tylko i wyłącznie wyniki, które odnotowałem na mojej łodzi. Przez 6 dni pływałem na niej z Krzyśkiem, po jednym – z Hubertem i z Piotrkiem. Za wyjątkiem pierwszych trzech „rozpoznawczych” dni, codziennie padały ładne ryby: minimum 90 plus. Na moim pontonie złowiono:
- 104 szczupaki i kilka (raczej ładnych) okoni, z których największy miał 39 cm,
- 20 szczupaków w przedziale 80-96 cm,
- 7 szczupaków 100 plus, w tym mój dotychczasowy rekord życiowy – 118 cm i moją drugą co do wielkości rybę – 110 cm.
Ogółem złowiliśmy 9 ryb powyżej 100 centymetrów, tylko jedną celowo z ręki, pozostałe z trola. Najskuteczniejsze były przynęty w naturalnych barwach i redhead, smukłe sielawopodobne woblery oraz Karaś 11. Warto dodać, że w tym czasie z różnych stron Szwecji (szkiery, Runn, Dalalven) dochodziły do nas wiadomości o zmiennej pogodzie i słabych braniach. Jeżeli na naszym jeziorze ryby brały słabo, to chciałbym tam wrócić, kiedy będą brały dobrze.


Dołączona grafika
Nawet, gdybym nic więcej nie złowił, zaliczyłbym wyjazd do udanych



* * *


Chyba na żaden dotychczasowy wyjazd wędkarski nie czekałem tak jak na tegoroczny, po żadnym też tyle sobie nie obiecywałem. Niby przygotowałem się gruntownie, ale w dniu wyjazdu miałem wrażenie jakiegoś wariackiego pośpiechu– zupełnie jakbym z dnia na dzień wyskakiwał na dzień – dwa, gdzieś w Polskę. W dodatku – co dziwne – ani w czasie podróży przez Szwecję, ani już na miejscu, nie miałem poczucia, że to już, że zaczęło się wielkie łowienie, wędkarskie wakacje, niezapomniana przygoda… Ani mijane piękne rzeki i jeziora, ani pagórkowate lesiste krajobrazy, ani otwarte przestrzenie, rozległe widoki aż po horyzont odległy o wiele dziesiątków kilometrów… nie sprawiły, że poczułem tą rozklejającą szpilę w sercu. Jakoś wyjątkowo nie przytłoczyła mnie nieskończoność surowej skandynawskiej przyrody, nie uroniłem potajemnej łezki pod jej rozbrajającym wrażeniem. Dlaczego tak się stało? Może miałem za dużo na głowie, może czułem się w pewnym stopniu odpowiedzialny za wynik całej „ekspedycji”. Trudno powiedzieć. Dopiero po pewnym czasie, na cichej, wieczornej wodzie, dotarło do mnie, że byłem „tam” i „wtedy”. Z kolei kiedy już po wszystkim wróciłem do domu miałem wrażenie, że niegdzie nie wyjeżdżałem… Znacie to uczucie? Wszystko, co dobre, zbyt szybko się kończy. Teraz zacznie się wyczekiwanie – byle dotrwać do następnego razu. Kto wie, jak długo to potrwa.

Tekst: krzysiek
Zdjęcia: Harry King, krzysiek


Click here to view the artykuł
  • Z Olsztyna lubi to

#2 OFFLINE   Z Olsztyna

Z Olsztyna

    Malaren fishing pl

  • +Forumowicze
  • PipPipPip
  • 650 postów
  • LokalizacjaMalaren fishing pl
  • Imię:Krzysztof
  • Nazwisko:Z Olsztyna

Napisano 23 wrzesień 2014 - 10:39

Artykul pierwsza klasa

( w skali 0-10   177 )


Użytkownik Z Olsztyna edytował ten post 23 wrzesień 2014 - 19:35





Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych