Z największą przyjemnością chciałbym przedstawić Wam wywiad z jednym z najbardziej znanych spinningistów w Polsce – Markiem Szymańskim. Marek jest znakomitym wędkarzem i ekspertem wędkarskim. Jest pasjonatem spinningu i swoje życiowe hobby połączył z pracą. Obecnie jest Redaktorem jednej z największych gazet wędkarskich w Polsce „Wędkarskiego Świata” (kiedyś „Świata Spinningu i Muchy”). Jest autorem kultowej książki o spinningu „Wędkarstwo rzeczne”. Ponadto jest doświadczonym przewodnikiem wędkarskim. Marek to uznany ekspert i specjalista w połowie takich ryb jak sum, sandacz, szczupak, boleń, pstrąg, troć, a także innych drapieżników. Nieliczni pewnie pamiętają, że w sporcie wędkarskim osiągnął tytuł Klubowego Mistrza Polski. Ponadto jest on skory do wymiany wędkarskich doświadczeń. Ciekawie opowiada o swoich wędkarskich wyprawach, przygodach, o swoich wędkarskich sukcesach, a także porażkach. Ponadto jest zakochany w „swojej” dzikiej Wiśle, pływaniu na wiślanej pychówce i w łowieniu wielkich sumów. Jako nieliczny, całkowicie zasługuje na miano Prawdziwego Wiślaka.
Serdecznie zapraszam Was do lektury wywiadu z Markiem Szymańskim – Prawdziwym Wiślakiem.
Szmat czasu – od 1975 roku. A dlaczego spinning? Bo spinning, zwłaszcza ten jeszcze XX wieczny, głównie z użyciem blach i później woblerów to bezpośrednia wymiana ciosów – uderzenie – zacięcie. Ja to po prostu lubię. Im gwałtowniejsza jest ta wymiana, tym mocniej chce się następnej i tym bardziej kręci. Jeszcze pod koniec lat 90tych sumiarze używali wyłącznie żyłek. Uważano, że sum na plecionce dostaje szału i za bardzo wariuje. A ja właśnie lubię jak ryba wariuje. W końcu emocjonujący hol to jedna z rzeczy, dla których łowimy ryby. Każde uderzenie drapieżnika zaskakuje a to, co zaskakuje pamięta się dłużej. Poza tym spinning to dynamiczna metoda, a więc pełna rzeczy nowych. Zauważ, że każdy rzut jest nieco inny, każde nowe miejsce, następny zakręt, następne branie – jedno w pierwszym opadzie, inne tuż pod szczytówką. W spinningu nie można być przygotowanym na wszystko. Zawsze coś cię zaskoczy. W innych metodach tego nie ma. Chociaż coraz częściej mam ochotę posiedzieć przy feederku i po prostu odpocząć na rybach.
Mam wielu mistrzów. W każdym z nich cenię, co innego i sporo się od nich uczę. Chociaż wiele we mnie pozostało z samouka, którym byłem, gdy pierwszy raz wziąłem do ręki spinning. Lubię sam dochodzić do wszystkiego, szukać miejsc i skutecznych w tych miejscach technik. Więcej frajdy mam łowiąc małą rybę na swoim miejscu niż dużą w cudzym, bo wiem, że 90 a właściwie 99 procent wędkarskiego trudu to znalezienie ryby i ludzie, którzy to potrafią są dla mnie mistrzami. Obsługiwać wędkę można nauczyć nawet małpę, żeby mieć topowy sprzęt i cały przegląd przynęt wystarczy trochę kasy, żeby znaleźć rybę trzeba być wędkarzem. Poza tym dla mnie prawdziwy mistrz to przede wszystkim kolega i takich mam wielu – może bez wielkich tytułów, ale z którymi się dobrze czuję na rybach - Maciek Jagiełło, Marek Kaczówka, Marek Bojanko, Wojtek Łakomiak, Roman Pietrzak, Darek Małysz, Janusz Wideł, Robert Paulin, Robert Janicki, Marcin Leloch i wielu innych. Z niektórymi nie widziałem się od lat, z innymi byłem raptem raz, dwa razy na rybach, ale to są Ci ludzie, z którymi mógłbym w każdej chwili wsiąść na pychówkę na tygodniowy spływ. A to jest najlepszy i najtrudniejszy sprawdzian.
Jakich wędkarzy, według ciebie warto naśladować?
Uważam, że nie należy naśladować, ale obserwować i wyciągać wnioski z tych obserwacji. Naśladownictwo prowadzi do schematycznego i często bezrozumnego łowienia, a wędkarze, którzy tak łowią będą zawsze w środku stawki, nigdy w czubie. Najlepsi zawsze mają coś swojego – niedostępnego dla innych. Jacek Kolendowicz osiągał w sporcie niedoścignione dotąd sukcesy, właśnie dzięki znalezieniu własnej, nowej drogi do sukcesu. Bardzo dużą wagę przywiązywał do starannie zaplanowanej i przeprowadzonej taktyki treningu, musiał być zawsze pierwszy w najlepszym miejscu – najlepiej na końcu sektora, łowił bardzo długimi wędziskami i chyba jako pierwszy nauczył się regularnie łowić klenie na zawodach – pamiętajmy, że mówimy o początku lat dziewięćdziesiątych. To wszystko w połączeniu ze stalowymi nerwami i analitycznym umysłem przyniosło mu wielokrotny tytuł Mistrza Polski. Trzeba, więc być otwartym na wiedzę i umiejętności dobrych wędkarzy, ale jednocześnie zachować własną tożsamość. Są oczywiście wartości uniwersalne, które warto naśladować – niekoniecznie związane z samym łowieniem ryb, ale to są banały, o których powiedziano już wystarczająco dużo. Chociaż... widząc jeszcze tak wiele chamstwa nad wodą, pazerności na mięso i braku szacunku do ryb i wody, może jednak warto i trzeba o nich stale mówić.
Szymek już nie jest mały – ma 9 lat i jest dorosłym facetem. Wielokrotnie zresztą używa zwrotu „ jak byłem mały” i to w jego ustach wcale nie brzmi śmiesznie. Zdecydowało o tym chyba twarde wiślane wychowanie i ciągłe towarzystwo dorosłych wędkarzy. Na pierwszym spływie był, gdy miał 3 tygodnie, przeżył spływ grudniowy bez namiotu i śpiworów (bo tatuś zapomniał), a od maja do września śpi na pychówce albo na balkonie. Szymon poza tym ma wszystkie cechy znakomitego kompana, czyli: nie marudzi, wykonuje polecenia kapitana, gdy kapitan nie wyda żadnego polecenia to i tak wie, co ma robić. Nawet jak złowi dużą rybę to nie denerwuje tym kapitana, bo w końcu jest synem kapitana. Umie zachować się na wodzie i na wyspie, zawsze znajdzie sobie zajęcie, a gdy się znudzi to kładzie się w łodzi i zapada w rodzaj letargu, bez słowa skargi. Szymon to taki nowy gatunek wiślanego zwierzątka. Poza tym jest bardzo ambitny i lubi łowić ryby. Jedyny kłopot to taki, że po spływie nie umie się zachować przy stole i je palcami. Ale mam nadzieję, że wyrośnie z tego…
Nie tylko w Polsce, ale i na Świecie. Pisałem kiedyś, że każdy ma swoją rzekę. To jest jakaś chemia, podobna do tej, jaka jest pomiędzy chłopem, a tą jedyną babą. Gdy czuję zapach Wisełki, wiklin i piasku to mogę tydzień łowić bez brania. Gdzie indziej po bezrybnym, jednym dniu dostaję szału i chcę jak najszybciej wrócić nad Wisłę. Poza tym, na Wiśle nadal mogę liczyć na rybę życia. Już ta świadomość mi wystarcza. W Wiśle pływają jeszcze sumy powyżej 230 cm, w ubiegłym roku na „moim” odcinku złowiono sandacza 106 cm i szczupaka 131 cm. Na każdej innej wodzie wiem, co mnie może spotkać. Tutaj każdy najbardziej beznadziejny dzień może w każdej chwili okazać się najpiękniejszym w życiu. Poza tym, swoją wodę trzeba mieć pod ręką, by czuć się na niej jak w domu. Na Odrze odległej o 500 kilometrów zawsze będę tylko gościem, choćbym jeździł na nią, co tydzień.
Chyba od pierwszego klenia na wirówkę, gdzieś na początku lat osiemdziesiątych. Boże ile tych kleni wówczas było. Do dziś pamiętam jak tłukły się i przewalały na przelewach. W zasadzie kolejne etapy mojego wiślanego spinningu wiązały się z dostępnością do coraz nowszych łowisk, dzięki zamianie woderów na spodniobuty, spodniobutów na ponton i w końcu pontonu na pychówkę. Każda taka zmiana to była zupełnie nowa jakość wędkowania. Ale pychówki też już miałem cztery. Coraz większe i wygodniejsze. Teraz w końcu mam taką, jaką chciałem. To w zasadzie już nie pychówka, a pływająca platforma, na której można zrobić niezłą imprezkę, ale jeszcze na tyle poręczna, że da się ją ustawić w każdym dobrym miejscu. Poza tym, ja lubię spać na pychówce, więc musi być wygodna. Szkoda tylko, że największe ryby wyjechały na moją pierwszą łajbę. Tony ryb. Oczywiście prawie wszystkie wróciły do wody To było jeszcze w czasach, gdy operowałem głównie na odcinku od Warszawy do Pieńkowa. Z tymi rybami już zrobiono jednak porządek. Sumy wytępiło raptem kilkunastu przemysłowych warszawskich kłusowników, wspomaganych bandą gruntowców z żabą na końcu zestawu. Prawdziwe wiślane sandacze, PZW znacznie wytrzebił na tarliskach rękami rybaków – zostały zarybieniowe dwójki i półtoraki, a i tych nie ma zbyt wiele. Gdzieś jeszcze czasem jesienią zgromadzi się trochę sandaczy, głównie w samym mieście, gdzie nie ma rybaka i przemysłowego kłusownictwa, ale natychmiast mają one wielu amatorów, a ja nie lubię tłoku. Teraz pływam po Wiśle bardziej z sentymentu niż dla jakichś wielkich ambicji wędkarskich. Ja po prostu lubię być na tej rzece.
Od lat najchętniej łowię pomiędzy Modlinem, a Wyszogrodem, choć robię wypady w górę i w dół od tego odcinka. Mimo to trudno powiedzieć, że łowię w tych samych miejscach. W każdym, bowiem sezonie to jest inna rzeka. Każdego roku poznaję też coś nowego – jakiś szczególik decydujący o tym czy złowię rybę. Jedyny problem polega na tym, że coraz częściej nawet, jeśli wiem, co mam zrobić to mi się już po prostu nie chce. Ale bywa też tak, że się na coś uwezmę i nic nie wychodzi – tak jakby mi ktoś rękę zaczarował. Tak, więc, pomimo że znam tę rzekę to mam podobne frustracje i rozterki jak inni wędkarze i cały czas muszę szukać i kombinować. W Wisłę trzeba włożyć naprawdę bardzo dużo wysiłku, a przede wszystkim być nad nią często, najlepiej codziennie, by powtarzalnie łowić ryby. Z doskoku może się zdarzyć jakiś szczęśliwy przypadek, ale zwykle wrócimy o kiju.
Gdzie poza Wisłą lubisz jeździć na ryby w kraju? Lubisz odwiedzać inne polskie rzeki i jeziora? Jeżeli tak to, co w nich lubisz najbardziej?
Generalnie jestem nizinny i rzeczny, choć nie stronię od dużych jezior. Problem w tym, że racjonalna gospodarka rybacka poczyniła tak wielkie spustoszenia w naszych jeziorach, że jeziorowe wyprawy stają się coraz mniej efektywne, a na tygodniowy wyjazd by zrobić reportaż z jednego jeziora nie mam ochoty ani czasu. Toteż wolę rzeki. Nad rzeką nawet, gdy nic nie bierze to przynajmniej się nie nudzę. Najbardziej odpowiadają mi kresowe klimaty – górna Narew i Bug, ale też jest to już trochę historia, gdyż bym musiał się sklonować by tam częściej jeździć.
Nic mnie nie gna – muszę po prostu z czegoś żyć i tyle. Najchętniej siedziałbym w kraju, a konkretnie na Wiśle. Tygodniowy wyjazd za granicę to miesiąc wyjęty z wiślanego sezonu, gdyż wcześniej muszę przez tydzień ostro zasuwać w redakcji, po przyjeździe przez kolejny tydzień nadrobić zaległości, a po tych trzech tygodniach staję nad rzeką jak kompletny neofita i wgryzam się w nią przez następny tydzień. I w ten sposób szlag trafia miesiąc sezonu. Coraz bardziej mnie to denerwuje i chyba zrobię sobie przerwę w wyjazdach. Ale z drugiej strony lubię zagraniczne wyprawy, bo poznaję fajnych wędkarzy, zawsze czegoś nowego się uczę, a poza tym zwykle jest dużo brań, z którymi u nas coraz trudniej. Te wyjazdy to również wspaniały odpoczynek od wszystkiego, co u nas utrudnia życie. Nie muszę stać w korkach, mogę zostawić po skończonej dniówce cały sprzęt w łodzi, nie muszę się wkurzać widokiem zabijanych bez umiaru ryb i ścigać się do dobrego miejsca.
Bywałeś na rybach także u naszych sąsiadów za wschodnią, zachodnią oraz południową granicą Polski. Jak podobają ci się tamtejsze łowiska? Co mógłbyś o nich powiedzieć?
Południa nie lubię, ale może zmienię zdanie, gdy poznam kilka słowackich i czeskich rzek. Mam takie plany na przyszły rok. Dotychczas łowiłem jedynie na słowackich zaporówkach, za którymi nie przepadam, mimo że ryb w nich sporo. Ale dla mnie zaporówka to nic innego jak zepsuta rzeka. Wschód to bliska Białoruś i Ukraina. Białoruś jest piękna i przyjazna. Gdybym miał wybrać drugą „swoją” rzekę to z pewnością byłaby to Prypeć, która jest tyleż rybna, co urokliwa, tym bardziej, że ryby w niej naprawdę są dzikie i złe. Ukraina jest równie piękna, ale ludzi tam mnogo i ryby wybite. U zachodnich sąsiadów ryb niemało, ale z kolei razi mnie zachodni industrial i zbytnie uporządkowanie wszystkiego. A wędkarstwo, mi przynajmniej kojarzy się z pewnym luzem, spontanicznością i improwizacją. U nas się czuję najlepiej.
Czy poza granicami naszego kraju przeżyłeś jakieś niebezpieczne przygody?
Tak - 3000 km samochodem po ukraińskich drogach. Miałem też jeden moment w Norwegii, gdy serce podeszło mi do gardła – płynąłem z falą podczas sztormu, aluminiową łodzią z trzema ludźmi na pokładzie i przez dobre serce nie zadbałem o właściwe rozłożenie ciężaru na łódce – pogoda była wredna i szkoda było mi po prostu moich starszych wiekiem towarzyszy, którzy siedzieli na dziobie. Naprawdę niewiele brakowało, a wywróciłbym łódkę, gdzie w Norwegii wywrotka oznacza najczęściej przenosiny do krainy wiecznych łowów dla całej załogi. Zresztą właśnie, dlatego nie lubię aluminiowych łodzi. Są za lekkie, wrażliwe na wiatr i wrażliwe na niewłaściwe obciążenie. Dobra łódź to drewniana łódź lub gruby, solidny laminat.
Jakie najchętniej łowisz gatunki ryb? Dlaczego akurat te?
Te, które akurat biorą. Na wiosnę bolenie, latem sumy, jesienią sandacze i szczupaki, choć chyba raczej szczupaki i sandacze. Szczupak jest dla mnie coraz ciekawszą rybą – nie schematyczną, nieprzewidywalną bardziej niż sandacz, łowioną bardzo różnymi technikami i przynętami. Ma swoje humory i niewytłumaczalne zachowania. Poza tym, to doskonały wzorzec drapieżnika. Udał się naturze. Gdy jeszcze często łowiłem w Warszawie, uwielbiałem łowić jazie, klenie i przede wszystkim brzany. Teraz na grubej i dzikiej wodzie, jaką jest Wisła poniżej Nowego Dworu, gdzie stacjonuję, białe drapieżniki z wyjątkiem bolenia są tylko przyłowem.
Wiem, że bardzo lubisz łowić trocie wchodzące do polskich rzek. Poza tym, co roku możesz pochwalić się złowieniem, co najmniej kilku troci w sezonie. Jak to robisz? Uchyl nam rąbka tajemnicy.
Uwielbiam trocie, ale zajmuję się nimi jedynie przez pierwsze 4 miesiące roku. Później mam już swoją rzekę i wolę polowanie na nizinne drapieżniki. A jak łowić? Nie przejmować się doniesieniami innych wędkarzy, tylko jechać wtedy, gdy tylko można. Wielokrotnie łowiłem ryby w teoretycznie beznadziejnym okresie, gdy byłem sam nad wodą. A może właśnie, dlatego wówczas je łowiłem. Nie znoszę tłoku i nawet 1 stycznia staram się znaleźć w miejscu gdzie, choć przez 3 – 4 godziny będę sam. Metoda na to jest prosta. Dojeżdżam najdalej gdzie się da dojechać. Następnie idę z buta jak najszybciej i najdalej od tego miejsca i łowiąc wracam do samochodu. Zwykle dopiero w połowie drogi spotykam pierwszych wędkarzy. Staram się mało zmieniać przynęty. Na Słupi najwięcej łowię na woblery. Na Redze równoprawnymi przynętami obok woblera są wirówki i wahadłówki. Na Parsęcie, prawdę mówiąc w ogóle nie lubię łowić, a Wieprzę znam słabo, mimo że złowiłem w niej swojego pierwszego srebrniaka. Nie mam żadnych tajemnych przynęt. Wobler – strażak Irka Gębskiego lub Józka Sendala, z wirówek trójka long Effzett’a, która ma skrzydełko z grubej blachy i dzięki temu mocną, lubianą przez trocie rotację. Z wahadłówek błystki Kaczmarka lub polspingowskie morsy – najlepiej te z cienkiej blachy i wówczas stosuję je z dopalaczem. Gum nie lubię w rzekach trociowych, choć nie można odmówić im skuteczności Jakoś nie mogę przekonać się do mniejszych rzek trociowych, może, dlatego że o ile na Redze zniosę towarzystwo innych wędkarzy o tyle na małej rzece, gdy widzę kogoś przed sobą i za mną to odechciewa mi się łowić. Kolejna, nie wiem czy nie najważniejsza, żelazna zasada to łowienie od świtu do zmierzchu i wiara w branie do ostatniego rzutu. O zmierzchu warto też być w dobrym, sprawdzonym miejscu, żeby w najlepszej godzinie nie katować jałowej wody. Rzadko w każdym kolejnym miejscu oddaję więcej niż 3 rzuty – nieco bardziej przykładam się jedynie do miejsca, w którym wcześniej złowiłem rybę, ale też nie kwitnę tam godzinami. To jest zupełnie inny styl niż np. Wojtka Łakomiaka, który pakuje się w największy tłum w miejscu, gdzie ryby są na pewno, zakłada kaptur na głowę, żeby tego tłumu nie widzieć i celebruje każde wahnięcie woblera, powtarzając rzuty często w jeden pewny punkt, aż do skutku. Zawsze 1 stycznia rywalizujemy trochę ze sobą i okazuje się, że obydwa style są skuteczne. Ja jednak wolę robić kilometry – jest to dla mnie po prostu ciekawsze łowienie.
Jako wiślak jesteś ogarnięty „manią” łowienia naszego największego drapieżnika, suma. Dlaczego właśnie król rzeki zajął w twoim wędkarstwie dużo miejsca? Czy ze względu na wielkość ryby, ciężkie zmagania z sumem podczas holu, czy z jakichś innych pobudek?
Sum ma wszystkie nasze ryby pod sobą. To jest polowanie, choć w moim wypadku bezkrwawe, gdyż nie zabijam sumów. Gdy 1 lipca zaczyna się akcja sum to inne ryby dla mnie nie istnieją. A dlaczego? Po prostu pokonanie dużego i silnego przeciwnika daje mi wielką satysfakcję, a samo polowanie na wąsacza, który zamieszał na przykosie, cały czas trzyma w napięciu, nieporównywalnym do tego, jakiego doznaje się podczas łowienia np. kleni czy boleni. Same sumowe podchody, kiedy szuka się nocnych miejsc, też są fascynujące, zaś złowienie suma to przeżycie niecodzienne, świąteczne. A któż nie lubi świąt.
Czy możesz przybliżyć nam jak łowisz sumy? Na jakie przynęty i na jaki sprzęt je łowisz?
Łowię sumy tak jak lubię, choć nie zawsze moje metody są najskuteczniejsze. Wielokrotnie przegrywam z wędkarzami, którzy wiedzą gdzie postawić żywca i spędzają w takich miejscach dziesiątki godzin. Lubię dynamiczne poszukiwania, zwłaszcza sumów żerujących nocą przy powierzchni. Strzał nocnego suma to jak skok na bungee. Pamiętam jak mój przyjaciel z Pisza przestał łowić, po tym jak sum w nocy odprowadził mu powierzchniowego woblera. Po prostu przestraszył się tego, co może nastąpić po braniu. A dzieją się rzeczy straszne. Dwumetrowa ryba potrafi cała wyskoczyć nad wodę, zdemolować każdy sprzęt w pierwszej sekundzie – co nie zdarza się raczej podczas trollingu lub gruntowych łowach na większych głębokościach. Bez względu na wynik spotkania, wędkarz, który raz przeżył nocną walkę z powierzchniowym sumem jest dla tych ryb stracony. Poza tym, samo pływanie nocą po Wiśle jest sportem ekstremalnym i pasjonującym. Pływanie od przykosy do przykosy, od odkosu do starego przelewu, gdy zmysły rejestrują i interpretują każdą falkę na wodzie, każde nienaturalne zachowanie uklejki, takie kocie pływanie, gdzie łódka nie może się bujnąć by nie wywołać najmniejszej falki, gdzie obowiązuje absolutna cisza na pokładzie by nie spłoszyć suma. Mimo, że napisałem już z milion znaków do gazety, to zawsze brakuje mi słów, które oddałyby ten klimat.
Ale nocne łowy nie zawsze są skuteczne. Tegoroczny rok był trudny – zimna, wichury rozpraszające ukleje, przechodzące w środku nocy i nadmiar dobrych miejsc na moim odcinku sprawił, że sumy były rozstrzelone. Nie było regularnego i długiego żerowania. Sum pojawiał się w dobrym miejscu, o nieokreślonej godzinie na jeden strzał, po czym za moment było go słychać na przykosie sto metrów dalej. W takich okresach lepszy jest trolling. W tej metodzie sumy są najmniej wrażliwe na pogodę, a odpoczywający sum nawet, gdy nie ma ochoty na przekąskę, choćby ze złości odpędzi kolorowego i agresywnego intruza, który zamiesza w okolicy jego kryjówki.
Do spinningu i trollingu używam albo Beast Masterów Shimano albo Talona 270cm, 180 gramów. Do tego mocny, metalowy młynek, mieszczący 150 metrów plecionki o średnicy 0,30 mm do spinningu i 0,40 mm do trollingu. Do linki wiążę 45 cm przypon wolframowy Stanmar – 35 kg, a na agrafkę zakładam głównie woblery. Sum ma swoje humory i nie zawsze opisywany przeze mnie agresywny i pękaty kanon jest skuteczny. Często sumy wolą woblery smukłe i łagodniej pracujące. Regułą w trollingu jest mieszanie przynętą jak najbliżej dna, a najlepiej po prostu po dnie W nocnym spinningu trzeba być w miejscu, gdzie ukleja lub inne białe ryby zbierają się w większej liczbie niż gdzie indziej. Ale to przychodzi wraz z doświadczeniem. Poza tym pytanie „jak łowię sumy” jest tematem na książkę, a nie na wywiad. A przede wszystkim to temat na dziesiątki i setki nocy spędzonych nad wodą. W domu nie złowi się suma nawet, jeśli ma się najlepsze teoretyczne przygotowanie.
Gdzie poza Wisłą, najchętniej łowisz sumy?
Wszędzie gdzie nie muszę patrzeć jak są mordowane. Nie mam wielkich doświadczeń z zagranicznymi sumami. Łowiłem je na Padzie i na Saonie. Odrobienie zaległości w tym zakresie to jest dla mnie wyzwanie na najbliższe sezony.
Twoją życiową rybą jest wielki ponad 80 kilogramowy sum. Opowiedz nam swoją życiową przygodę.
Życiowa przygoda ma niewiele wspólnego z tym największym sumem. Bardziej pamiętam te mniejsze wiślane. Kilka tych przygód było, ale trudno je opowiedzieć. Jak bowiem w interesujący sposób opisać trzy czy sześć godzin holu – zwłaszcza zakończone porażką Nie ma nic nudniejszego niż film z holu suma, choć dla holującego są to często najważniejsze chwile w życiu. Ale spróbuję opisać kilka sumowych migawek. Sierpień 1999. Siedzę z Maćkiem Jagiełło na łodzi. Kończymy boleniowanie i Maciek wyciąga wyprodukowane poprzedniej nocy woblery, by je przetestować. Przeprowadza je kolejno na krótkim dyszlu przy bucie łodzi by widzieć jak pracują. I w takiego woblera, pół metra od burty i dziesięć centymetrów pod powierzchnią bierze mu dwumetrowy sum. Wyskok, salto w powietrzu i żyłka 0,50 mm strzela jak nitka. Sierpień 2000. Siedzę na łódce z Tomkiem Krysiakiem – moim przyjacielem ze Szwecji, zakochanym wówczas w łososiach. Tomek przed tą wyprawą dość lekceważąco wyrażał się o sumach. Istniał dla niego tylko łosoś, zanim nie odkrył kilka lat później, że sandacz jest ciekawszą wędkarsko rybą od łososia. To był jedyny rzut, który mu nie wyszedł tej nocy. Zaplątała się linka na szpuli rezerwowego kołowrotka, który miałem przeznaczony dla gości i wobler spadł pięć metrów od łodzi na wysokości rufy. Sum strzelił w spływającego swobodnie woblera w czasie, gdy Tomek majstrował przy kołowrotku. Przewrócił Tomka i zostawił go z porwaną plecionką 0,46 mm Power Pro. Sierpień 1996. Stary śródrzeczny przelew na Tarchominie. Trzecia godzina morderczego holu. Sum – na oko 220 cm wykłada się już pod moimi nogami. Maciek Jagiełło rozbiera się by wejść do wody i mi go podebrać. Ostatnie machnięcie ogonem i sfatygowana holem żyłka pęka. Nie wiem dlaczego, ale te i wiele innych porażek pamiętam bardziej od tego wyjętego na Padzie osiemdziesiątaka. Może dlatego, że to były nasze, swojskie sumy.
Podobnie jak ty, lubię łowić rzeczne sandacze, szczególnie podczas nocnych wypadów. Łowienie w ciemnościach przysparza nam dodatkowy strzał adrenaliny. Czy możesz nam opowiedzieć o swojej najciekawszej sandaczowej nocy?
Każda sandaczowa noc jest ciekawa, a najpiękniejsze jest czekanie na ten moment, kiedy podejdą. Ale najcieplej wspominam swoje najzimniejsze noce – grudniowe i styczniowe (kiedy było jeszcze wolno łowić w styczniu sandacze). To pulsujące życie na końcu zestawu, w okresie, gdy wszystko jest ołowiane i zmrożone odczuwa się sto razy silniej niż latem. Ale najdłużej będę pamiętał zimowego dziennego sandacza. Pewnie dlatego, że był naprawdę olbrzymi, dwa razy większy od łowionych wówczas dość często ósemek i dziewiątek. Machnął mi płetwą szeroką jak łopata na pożegnanie, wszedł w zaczep i się wypiął - ostatni z wielkich wiślanych sandaczy poniżej Nowego Dworu. Ale co roku mam nadzieję, że jeszcze się z takim spotkam. To był sandacz powyżej 110 cm.
Pływając po Wiśle, w sezonie łowisz bardzo dużo boleni. Na naszym forum jerkbait.pl mamy kilku „maniaków” uganiających się za tym drapieżnikiem. Przybliż naszym użytkownikom swoje doświadczenia w łowieniu tej ryby.
Znów chcesz, żebym napisał książkę. Jak łowić bolenie wie każdy. Zarówno Wędkarski Świat, jak i Wasz portal jest pełen boleni. Dodam tylko, że naprawdę duży boleń to zupełnie inny gatunek ryby – rzadko ugania się za ukleją, chyba, że podczas jej tarła. Woli wtrząchnąć krąpia, brzankę, czy klenia. Trzeba mieć duże samozaparcie żeby je łowić, gdyż ich nie widać i stoją w trudnej – nudnej i głębokiej wodzie. Najskuteczniejszy jest trolling, ale duża wahadłówka, którą omiatamy równy i nieciekawy z pozoru nurt też bywa niezła. Ale wiem, że ciężko się przekonać do takiego łowienia, podczas gdy na przelewie opodal szaleją dwójki i trójki.
Co roku łowisz piękne szczupaki na Wiśle. Pamiętam jak w zeszłym roku przesłałeś mi swoje zdjęcia z ponad metrowym i prawie metrowym szczupakiem złowionym na jednej z twoich miejscówek. Mała ilość wędkarzy może pochwalić się dużymi szczupakami regularnie łowionymi w Wiśle. Przybliż nam trochę jak to robisz?
Ja też nie mogę się pochwalić dużymi szczupakami łowionymi regularnie w Wiśle. Tamte szczupaki to był przypadek. Nawiasem mówiąc, tego większego, żywczarze złowili tydzień później w tym samym miejscu. To jeszcze jeden dowód na to, że warto wypuszczać ryby, że wypuszczone przeżywają, żerują i rosną dalej. Duży szczupak na Wiśle to wyłącznie jesień, latem łowię, co najwyżej sześćdziesiątaki i to niezbyt często. Wybieram miejsca z grubą, łagodnie kołującą wodą – albo na głębokich napływach albo w klatkach poniżej ostróg, lub też przy tłustych, gliniastych burtach z leniwym nurtem z obrywami darni, a najlepiej, gdy przy burcie znajdę miejsce z resztkami starej ostrogi pod wodą. Łowię na gumę dobrze pracującą przy leniwym prowadzeniu. Uwielbiam duże twistery Manns’a z karbowanym ogonem i średniej wielkości, lejące się rippery tej samej firmy. Najwięcej dużych szczupaków złowiłem jesienią na żółte gumy. Główka musi być niewielka, tak by można było prawie w miejscu dłuższą chwilę powachlować szczupakowi przynętą pod nosem. Mięciutki kij ułatwia taką prezentację wabika. Ale najważniejsze jest łowić w dobrym miejscu.
Jak w ogóle oceniasz pogłowie szczupaków w krajowych rzekach i innych naszych wodach?
Jest niezbyt bogate, ale największą katastrofą jest to, że jeśli nawet gdzieś z jakichś powodów pojawia się więcej szczupaków to zostają one wyłowione i zjedzone w ciągu tygodnia – najwyżej dwóch. Tak było dwa lata temu na Biebrzy, tak jest w pewnych okresach w ujściowym odcinku Narwi, tak było kilka lat temu również na Narwi poniżej Siemianówki, tak jest, co roku na wiślanych zimowiskach. Przykładów znam więcej. Mięsiarski regulamin PZW oraz wybijanie dużych ryb przez ekipy rybackie nie dopuszczają do tego by szczupaków było na tyle dużo, by nasze rzeki i jeziora można było uznać za dobre łowiska.
Odejdźmy teraz trochę na inne „podwórko”. Wiem, że dużo szczupaków łowisz zagranicą. W jakich miejscach łowisz swoje największe zębacze? Jaką wtedy preferujesz technikę łowienia?
Preferuję metodę aktywną, czyli szybkie czesanie wielu miejsc, ale zawsze wieczór i ranek rezerwuję na obłowienie miejsc pewnych i sprawdzonych, w których wiem, że są ryby. Każda następna wyprawa, zwłaszcza grupowa, na której każdy łowi trochę inaczej, przynosi tak zaskakujące obserwacje, że gdybym miał podać receptę na sukces w łowieniu szczupaków i nie tylko szczupaków to powiedziałbym, że należy łowić jak najmniej schematycznie, a w razie braku brań na sprawdzone przynęty i w sprawdzonych miejscach, należy szukać i kombinować nie uciekając od przynęt, miejsc i technik z pozoru idiotycznych. Zwykle, bowiem za brak brań winą obarczamy ciśnienie, słońce, chmury i tym podobne pierdoły, a prawda jest najczęściej taka, że nie potrafimy znaleźć ryb, które z niewiadomych powodów żerują nieco inaczej niż zwykle i w innych miejscach.
Łowiąc szczupaki, często korzystamy z przynęt jerkowych. Osobiście bardzo lubię łowić na jerki, tym bardziej, że niektóre brania szczupaków na tego typu przynęty są bardzo widowiskowe. Czy ty podczas łowienia szczupaków używasz wszelkiego rodzaju przynęt jerkowych? Jak sprawdzają ci się jerki na szczupakowych łowiskach?
Używam często technik dżerkowych podczas połowu na różne, a właściwie wszystkie przynęty Natomiast do rodzaju przynęty przywiązuję mniejsze znaczenie. Dżerki to po prostu jeden z wielu typów przynęt, a ich popularność nie wynika z nadzwyczajnej skuteczności, a z prowadzonej umiejętnie kampanii marketingowej jednej firmy – nawiasem mówiąc bardzo szacownej i zasłużonej w popularyzacji technik dżerkowych w Polsce. W pewnych warunkach dżerk jest lepszy, w innych mniej skuteczny od innych. Jak każda inna przynęta. Nie demonizowałbym roli przynęty w połowach szczupaków, choć mam swoje ulubione. Gdybym miał na szczupakową wyprawę wziąć jeden model przynęty to byłby nim perłowo czarny ripper 15 cm35 gramów. Tą przynętą jestem w stanie powtarzalnie łowić szczupaki o każdej porze roku, w każdych warunkach i na każdej wodzie. Poza tym znakomicie nadaje się ona do dżerkowania. Żaden typowy dżerk nie jest w stanie mi tego zapewnić. Faktem jest natomiast, że brania na dżerki podczas płytkiego łowienia są bardzo efektowne. Ja też często rezygnuję ze skuteczniejszych technik, na korzyść mniej skutecznych, ale widowiskowych, bo wędkarstwo to nie tylko łowienie jak największej liczby, jak największych ryb.
Czy podczas spinningowania lub trollingowania używasz zestawów castingowych? Opowiedz nam o swoim doświadczeniu z castingiem i powiedz nam, dlaczego zestawy castingowe nie są twoim ulubionym wędkarskim „narzędziem”?
Owszem używam, a raczej używałem. Wielokrotnie wypowiadałem się na temat multiplikatorów na łamach „Wędkarskiego Świata”, a mam tę żelazną zasadę, że nie piszę o niczym, czego sam nie spróbowałem. Obecnie multiplikatora używam wyłącznie w połowach morskich, gdyż możliwość kontrolowanego opuszczania zestawu na ściśle określoną głębokość jest wygodniejsza za pomocą zestawu z multiplikatorem, tym bardziej, że w pionowych, morskich technikach niewymagających właściwie rzucania lub gdzie rzuca się ciężką i zwartą przynętą nie są istotne wady tego sprzętu. We wszelkich innych technikach czy to spinningowych czy trollingowych (może poza łowieniem na trolling z downriggerem) kołowrotek o stałej szpuli jest dla mnie poręczniejszy i przysparza mi mniej kłopotów niż multiplikator. Po prostu nie muszę o nim myśleć podczas łowienia i mogę rzucić z każdej pozycji, najlżejszą nawet przynętą, co jest istotne nie tylko w spinningu, ale również podczas rzecznego trollingu z ręki, gdzie przeloty są bardzo krótkie i nie ma czasu na wypuszczanie przynęty. Remek Kinas, w jednym z artykułów do „WŚ’ia” napisał, że największą zaletą multiplikatora jest ruchoma szpulka. Oczywiście to zdanie zostało usunięte z tekstu, bo przecież ruchoma szpulka nie jest największą zaletą multiplikatora, a największym jego nieszczęściem. To cecha, dzięki której powstało kilka castingowych stron internetowych, na forach, których, setki castingowców zastanawiają się jak rozwiązać podstawowy problem, który najkrócej można określić pytaniem „Jak rzucić, żeby rzucić”. No i fajnie, że tak jest – wcześniej napisałem, że wędkarstwo to nie tylko wyciąganie ryb z wody. To również wiele zaułków i uliczek, którymi można i warto się przejść, doświadczając przy tym sporej frajdy. Dlatego cenię sobie castingowców za ich upór w walce o kolejne metry, coraz lżejszą przynętą i coraz lepsze proporcje rzutów udanych do tych z ptasim gniazdem. Drażnią mnie tylko wówczas, gdy próbują udowodnić, że multik jest cacy, a stały kołowrotek nie. Może dlatego, że nikt nie lubi, gdy się z niego robi durnia.
Jakie masz lub miałeś doświadczenia z muchówką? Lubisz łowić ryby na sztuczną muchę?
Nie łowiłem i chyba nie będę łowił. Bez żadnych racjonalnych przyczyn. Po prostu lubię spinning i dobrze się czuję wśród spinningistów.
Często zmieniasz miejsca, w których wędkujesz. Jak skutecznie pozyskujesz informację o łowiskach? Co pomaga ci w rozpracowaniu łowiska?
Jeśli jadę połowić na nieznanej wodzie, a zwykle nie mam zbyt dużo czasu na rozpracowanie łowiska to najcenniejszy jest dobry „indianin”, czyli miejscowy wyjadacz, chętny do podzielenia się swoją wiedzą. Nie jest to może zbyt ambitne z mojej strony, ale pamiętaj, że na obcą wodę jadę głównie z redakcyjnego obowiązku, gdyż prywatnie wolę zaprosić gości do siebie na pychówkę, co zresztą często czynię. Rybność naszych łowisk nie pozwala praktycznie na łowienie ryb z marszu, podczas krótkiego pobytu bez dobrego przewodnika, a na dłuższe wycieczki nie mogę sobie pozwolić. Nawet na czytelnych wodach, takich jak środkowa Odra warto wiedzieć, na który kilometr jechać by nie stracić dnia na deptanie gorszych odcinków. A co dopiero w dużym jeziorze, na zaporówce, czy w dolnych, rozlanych odcinkach wielkich rzek. Czyli mówiąc najkrócej, warto poznawać dobrych wędkarzy i pielęgnować te znajomości. Tym bardziej, że z fachowcami dobrze się łowi.
Jeżeli na jedną z wypraw miałbyś zabrać tylko jedno wędzisko, kołowrotek i jedną przynętę to, co byś wybrał?
Aparat fotograficzny, a poważnie: na boleniową wobler Widła, na szczupakową 15 cm Manns’a, na sandaczową 3 calowe kopyto fluo, na sumową Lake Dorado, na sumową, ale trollingową DT 16 Rapali. Wybór jednej przynęty byłby najtrudniejszy, gdyż zawsze bardzo brakowałoby mi innych, które również lubię i cenię. Wędzisko i kołowrotek?– wszystko jedno byle było mocne. Lubię Beast Mastery Shimano. Mówię na nie „tanie mięso”. Za tę cenę w żadnej innej ofercie nie dostaniemy tyle dobroci. 30 gramowym Beast Masterem 270 cm, bezstresowo wyholujemy 20 kg rybę, a da się nim jeszcze łowić klenie. To mój ulubiony patyk, który ze względu na jego brzydotę, traktuję jedynie jako rezerwowe i standardowe wyposażenie samochodu, ale na który najchętniej łowię mimo, że mam przygotowane inne, teoretycznie lepsze zestawy. Niższej półki nie polecam, a z wyższej najbardziej cenię chyba wędziska na perfekcyjnie wykonanych blankach Composite Developments i solidne Batsony, choć szansę na najbardziej uniwersalne wędzisko ma u mnie niedawno nabyte Shikari 270 cm do 28 gramów. Jeśli chodzi o kołowrotek to nie stać mnie na młynek, który by można polecić jako jedyny na każdą wyprawę, więc łowię jednosezonowym szajsem, który ma tę zaletę, że jest konstrukcyjnie dopracowany i dopóki działa to działa dobrze. Dobre kołowrotki zaczynają się od 800 złotych w górę, czyli w grę wchodzą dwie firmy obecne na naszym rynku – Zgadnij które?
Jaki według ciebie jest stan polskiego wędkarstwa i jak oceniasz ilość ryb w naszym kraju?
Stan polskiego wędkarstwa jest fatalny. Dominuje styl sowiecki, czyli złapać, zabić i zjeść. Na szczęście jest 5 procent wędkarzy, którzy szanują się nawzajem, dla których sandacz jest tak samo cenny i wart ochrony jak orzeł, niedźwiedź czy borsuk i którzy rozumieją, że woda to środowisko, a nie staw hodowlany, w którym można sobie pozwolić na bezrozumną ingerencję. Te pięć procent to wcale niemało zważywszy, że łowi nas ponad 2 mln. Tych wędkarzy widzę zwłaszcza wśród młodych Czytelników „Wędkarskiego Świata” i niektórych portali – również jerkbait.pl. Pojawiają się też, choć jeszcze nie w zadowalającym stopniu we władzach niektórych okręgów i to cieszy najbardziej. Niestety na razie ta 95 procentowa większość, wśród których są i włodarze naszych wód i profesorowie kształtujący gospodarkę rybami decyduje o tym, że ryb jest mało, a nad wodami panuje chamstwo i mięsiarstwo. Potrzebna jest przeprowadzona jak najszybciej ustawowa zmiana zasad wędkowania, zlikwidowanie rybactwa w rzekach i jeziorach, zmiana systemu gospodarowania rybami, opartego obecnie na „produkcji” ryb, czyli zarybieniach i odłowach oraz sprawny aparat przymusu, który by te zasady skutecznie i dotkliwie dla łamiących prawo egzekwował. Czyli mówiąc najkrócej. Nie wolno zabijać drapieżników oraz dużych ryb niedrapieżnych, dla łamiących prawo kary przynajmniej stukrotnie wyższe od tak śmiesznych, jakie figurują w obecnym taryfikatorze. Nie może być sytuacji takiej, że majętni pseudowędkarze traktują 200 złotowy mandat np. za łowienie troci na zakazie w Drwęcy, jak trochę droższą licencję. Gdyby taki łowca dostał 20 000 zł grzywny oraz musiał wracać do domu na piechotę to nigdy w życiu nie pomyślałby o kłusowaniu. Najtrudniej będzie uporać się ze zmurszałym systemem gospodarki rybackiej, gdyż wielu decydentów ma w tym własny interes. Zarybienia i odłowy to zbyt gruba żyła złota dla ludzi, którzy o tej gospodarce decydują by mogło obyć się to drogą pokojową.
Podobnie jak ja, jesteś zwolennikiem zasady „złów i wypuść” (Catch&Realese). Dlaczego stosujesz tę zasadę i dlaczego warto ją rozpowszechniać?
To proste! Wolę łowić ryby i ich nie jeść, niż ich w ogóle nie łowić. Ale są istotniejsze przyczyny, o których napisałem ostatnio w jednym z najważniejszych moich tekstów „Ostatnie dzikie ryby”. Tarło naturalne daje niezbędne w przyrodzie zróżnicowanie genetyczne, pozwala na dobór naturalny eliminujący słabe osobniki i promuje cechy najlepsze. Im większa ryba, tym dobrych cech przekazuje więcej, gdyż metrowa ryba musi w naszych wodach być wręcz „nadrybą” żeby osiągnąć tę wielkość. Zabijając duże ryby skazujemy rybie populacje na „skundlenie” i bylejakość. Podobnie jak wprowadzając do wody rybki uzyskane z hodowlanych tarlaków. Jedyną, więc drogą do tego byśmy łowili zdrowe i różnowiekowe ryby jest zakaz zabijania zwłaszcza dużych ryb i jak najmniejsza ingerencja w środowisko. Zasada złów i wypuść jest jednym z ważnych elementów takiego myślenia. Jeśli ktoś sądzi, że zarybieniami zrównoważy straty spowodowane zabijaniem ryb – nieważne przez wędkarzy, rybaków czy kłusowników, jest moim zdaniem po prostu niedouczony. Ostatnio dostrzegła to również Naczelna Rada do Spraw Przyrody – szkoda, że tak późno, bo pisaliśmy o tym i w „Świecie Spinningu” i piszemy w „WŚ’iu” od 11 lat. Ale lepiej późno niż wcale. Jestem pewien, że mam rację, choć nie łudzę się, że ta racja zwycięży w gospodarowaniu rybami wcześniej niż za 20 – może 30 lat. Ale trzeba o tym mówić i pisać na okrągło. Kropla drąży skałę.
E tam, nie ma się czym chwalić. Mi z trudem przychodzą duże ryby. Muszę je z mozołem wypracowywać.
Zbliżamy się do końca wywiadu, jednak cały czas po głowie chodzi mi twoja książka „Wędkarstwo rzeczne – spinning”. Dla mnie i dla setek innych spinningistów stała się kultowym wydaniem. Jest to najlepsza książka o rzecznym spinningu, wydana w Polsce. Powiedz, co skłoniło cię do jej napisania? I pytanie najważniejsze, czy będziesz pisał jakąś kolejną książkę wędkarską?
Jest w planach kolejna książka, ale przymierzam się do niej jak pies do jeża. Nie mam czasu na pisanie. Pierwsza książka powstała w półtora miesiąca. Ja ją po prostu miałem napisaną w głowie przez te wszystkie lata spędzone nad rzeką. Do tej następnej zbieram od początku cały materiał, musi ona też być zsynchronizowana w jakimś stopniu z poprzednią żeby uniknąć powtórzeń. A to jest ogromna praca i to w dużej mierze praca dla idei, bo kokosów na książkach nie ma. Ale wiem, że się w końcu z tego nie wykręcę. Jestem winien tę książkę i Czytelnikom i sobie. Błagam jedynie o trochę cierpliwości.
Na zakończenie chciałbym abyś powiedział nam jak oceniasz nasz portal jerkbait.pl i jak oceniasz nasze forum?
Dobrze oceniam i doceniam wysiłek redaktorów. Podoba mi się na jerkbaicie coraz więcej dobrych zdjęć żywych ryb, cenię akcje i spotkania, które organizujecie. Wiem ile pracy trzeba włożyć w redagowanie strony, tym bardziej, że musicie na bieżąco panować nad forum. Ja po zdaniu numeru do składu mam zawsze trochę luźnego czasu, podczas którego mogę odstawić całkowicie komputer. Wy tego luzu nie macie. Zazdroszczę Wam braku ograniczeń objętościowych, co daje Waszym autorom ogromne możliwości wypisania się – w „Wędkarskim Świecie” taki wywiad, jak ten zająłby pół numeru, a to znaczy, że nie miałby szans się ukazać. Ale z drugiej strony ten brak ograniczeń skutkuje tym, że obok artykułów naprawdę fascynujących pojawiają się artykuły nudne i przegadane, mimo że temat jest ciekawy. Czytałem kilka miesięcy temu na waszym portalu materiał o jakimś zbrojmistrzu wędzisk. Nie pamiętam autora. Trzy razy do niego podchodziłem i trzy razy zasypiałem w połowie. Była to rozwlekła mieszanka niewielu rzeczy fajnych z dużą ilością reklamy i nie mniejszą dozą nazwijmy to delikatnie wątpliwej jakości rozważań technicznych. I tutaj już redaktorzy mogą i powinni ingerować. Następna moja uwaga dotyczy poziomu dyskusji merytorycznych na forum. Niestety formuła forów, gdzie może się wypowiedzieć każdy i na każdy temat sprawia, że Czytelnik forów otrzymuje mieszankę bredni pisanych przez ludzi, którzy nie mają pojęcia, o czym piszą i mieszankę rzeczy wartościowych, pisanych przez prawdziwych fachowców. Ktoś, kto chce się czegoś dowiedzieć nie mając żadnej własnej wiedzy na dany temat, nie ma niestety możliwości weryfikacji, która z informacji jest prawdziwa, tym bardziej, że tak już jakoś jest, że dobrzy wędkarze często posługują się mniej sprawnym i mniej sugestywnym językiem i w ogóle rzadziej goszczą na forach – myślę, że wolą ten czas wykorzystać na ryby. Tym się różni internet od prasy. W „WŚ’iu” każde słowo przechodzi przez potrójną korektę merytoryczną całego składu redakcyjnego, a wątpliwości są wyjaśniane z autorem, by nie przedostał się żaden babol. Może, więc się zdarzyć literówka, błąd na mapie, bądź w rysunku, pomyłka typu, że gospodarzem łowiska jest PZW Bydgoszcz, a nie Toruń, ale nie ma bzdur merytorycznych, tym bardziej, że staramy się sami weryfikować treści budzące wątpliwość, a do nowych autorów podchodzimy z dużą rezerwą zanim przekonamy się, że wiedzą o czym piszą. My zawsze mamy czas przed ukazaniem się artykułu na prześwietlenie go ze wszystkich stron. W internecie jest wolna amerykanka i to mi się nie podoba. Kolejna sprawa, która mnie wręcz zniesmacza, choć przyznam, że w najmniejszym stopniu dotyczy to jerkbaita to tolerowanie wypowiedzi niezgodnych z linią portalu. Jeśli dany portal rości sobie pretensje do promowania nowoczesnego wędkarstwa, którego na całym świecie bardzo istotnym elementem jest wypuszczanie ryb to niedopuszczalne są „wstawki kulinarne” podawane często w formie uszypliwych złośliwości pod adresem wędkarzy, którzy tę zasadę stosują. Pośmiać się możemy w gronie kilku kolegów nad wodą, czy przy piwie, natomiast Wasz portal odwiedza duże grono, zwłaszcza młodych wędkarzy, którzy chcą się czegoś nauczyć i co ważne - których można do czegoś przekonać oraz poprowadzić w dobrym kierunku i dlatego wypowiedzi przedstawiające wędkarzy wypuszczających ryby jako swego rodzaju oszołomów są po prostu szkodliwe i powinny być bezwzględnie wycinane. To jest oczywiście cenzura, ale jeśli ktoś myśli, że w jakiejkolwiek telewizji, radiu czy prasie – nieważne państwowej, czy prywatnej nie ma cenzury, to jest delikatnie mówiąc naiwny. Taka cenzura jest potrzebna choćby po to by liczba świadomych wędkarzy, o których wspomniałem na początku wywiadu stale, choć z mozołem się powiększała i by do końca świata polskim wędkarstwem nie rządziło te 95 procent wędkarzy, którym „karta się musi zwrócić” w formie rybiego mięsa. Ale poza tym wszystko jest OK.
Marku, bardzo dziękuję Ci za wywiad i za czas, który nam poświęciłeś.
Ponieważ dzisiaj mamy Wigilię (24.12.2007), korzystając z okazji chcielibyśmy wraz z Markiem, złożyć wszystkim forumowiczom jerkbait.pl serdeczne życzenia radosnych i wesołych Świąt Bożego Narodzenia.
Z Markiem Szymańskim rozmawiał i zebrał w całość
Sebastian „rognis_oko” Kalkowski, 2007
Zdjęcia: Marek Szymański, Maciej Jagiełło, Paweł Obstawski, Andrzej Paugan, Szymon Szymański
Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum
Click here to view the artykuł