Serwus,
Ostatnie półtora dnia spędziłem na głowacicowych łowach w Bieszczadach na Sanie. Tegoroczne zimowe polowanie na królową to już historia.
Czwartek dzień pierwszy. Pogoda wydaje się być za dobra, lekki mróz bez opadów, wysokie ciśnienie oraz przebijające się przez chmury słońce nie wróżą nic dobrego. Do tego porywisty wiatr, który skutecznie uprzykrza łowienie i potęguje zimno. Wspólnie z kolegą rozpoczynamy łowienie w Zwierzyniu. Po trzech godzinach biczowania wody, pierwsza połowa kończy się wynikiem 0:0 Zmarznięci, ale w dalszym ciągu w bojowych nastrojach, postanawiamy zmienić miejscówkę.
Jedziemy na Bachlawę. Ogrzewanie w aucie przywraca mnie do żywych, kilkanaście minut podróży wystarcza aby wysuszyć rękawiczki i z zapałem ruszyć na dalsze polowanie.
Woda na jedną turbinę pozwala na dotarcie do większości miejsc na płani. Obławiamy miejsca dość dokładnie. Nasze linki i streamery tną powietrze wydając charakterystyczny świst, nawet kormorany widząc nasze bojowe nastawienie, nie ryzykują bezpośredniej konfrontacji. Niestety i tutaj zero, obydwaj bez kontaktu. Po następnych trzech godzinach postanawiamy przemieścić się w kolejne miejsce. Spacerek "pod skocznię" dobrze nam zrobi. Przy okazji mamy szansę spłoszyć kilka skrzydlatych darmozjadów. I rzeczywiście. Po kilkunastominutowym marszu łapiemy temperaturę przywracamy krążenie i nadzieję. Kolejna miejscówka napawa optymizmem. Zostało nam jeszcze niespełna dwie godziny łowienia. Niestety, tutaj również "na pusto". Podczas powrotu do auta planujemy kolejny dzień i po wstępnych ustaleniach rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. Na kwaterze zmieniam linkę w swoim kołowrotku. Pływającą zamieniam na pływającą z tonącym tipem.
Dzień drugi. Wczesny świt, zaczynamy znowu "na Zwierzyniu". W nocy przyszła odwilż, temperatura poszybowała kilka kresek w górę. Nad wodą zastajemy lekką mżawkę, najważniejsze, że nie wieje. Wchodzę do wody, niesamowita cisza i półmrok tworzą niepowtarzalny klimat. Zaczynam tą samą muchą co wczoraj. 16-17 centymetrowy biały streamer z rdzawobrązowym grzbietem, wykonany z syntetycznych włókien, posyłam na wlot do bani. Pierwsza godzina na pusto, powtarza się sytuacja z dnia wczorajszego. Podczas gdy mój zmarznięty kompan rozgrzewa się na brzegu herbatką z termosu, ja zmieniam przynętę. Podobnej wielkości streamer, lecz w kolorach biało, beżowo, fioletowym, patrzy na mnie swoim wielkim czerwonym okiem :-) Myślę sobie: "no brachu w tobie nadzieja" i po chwili wysyłam go w jego pierwszą muchową misję. Po kilku rzutach, podczas gdy linka tworzy charakterystyczny łuk na wodzie, mój zestaw nagle się zatrzymuje. Automatycznie zacinam i, i .... Pierwsze co mi przychodzi do głowy? Zaczep? Nie, nie może być to zaczep, przepuszczałem w tym miejscu kilkanaście razy wcześniej swoje muchy. Wszystko dzieje się bardzo szybko, zaczep ożywa i przesuwa się pół metra w prawo, staram się utrzymywać cały czas kontakt z rybą. Dosłownie w sekundę moja linka dostaje luzu i ryba z olbrzymim impetem wyskakuje nad wodę. Wszystko to dzieje się jakieś 10 metrów poniżej mnie. Widzę, że jest to na prawdę duży pstrąg. I to by było na tyle, ryba podczas efektownej "świecy" wypina się i odpływa. Miałem wychodzić z wody i zmienić Daniela przy termosie, ale zastrzyk z adrenaliny doładowuje mnie na tyle skutecznie, że walczę dalej zapominając o zimnie.Kolejny rzut powtarzam w tym samym miejscu, tak jakbym gdzieś po cichu liczył, że może jednak coś tam jeszcze siedzi i skusi się na mojego "wariata". Niestety nic takiego nie nastąpiło. Podczas kolejnego rzutu łapię zielsko. Podciągam zestaw do siebie aby oczyścić muchę i słyszę Daniela, który stojąc poniżej mnie jakieś 10 metrów krzyczy: "Widziałeś widziałeś nie trafiła" przy tym posyła już trochę ciszej kilka mało parlamentarnych słów. Myślę sobie, cholera nareszcie coś się zaczyna dziać. Zabieram się do kolejnego wymachu i słyszę jakieś trzy metry powyżej mnie dość głośne chlapnięcie. Wycofuję się delikatnie w stronę brzegu i przechodzę wyżej, ustawiając się tak, aby swobodnie podać w tym miejscu swoją muchę. Pierwszy rzut, "kurczak opada na wodę" i dosłownie w momencie zanurzenia następuje charakterystyczne chlapnięcie, podobne do tego sprzed chwili. Widzę rybę, to niewielka głowacica. Wszystko dzieje się tak szybko i niespodziewanie, iż popełniam błąd i zbyt szybko zacinam wyrywając muchę z rybiego pyska. Wyglądało to tak jak przy łowieniu w lecie na chrusty. Rzut, mucha spływa kilka metrów, lekkie przytrzymanie, przytopienie i BANG!!
To było dynamiczne kilkanaście minut. Trzy kontakty, nie jest źle, ale to niestety wszystko czego doświadczyliśmy tego dnia jeśli chodzi o brania ryb. Wracam do domu, zmęczony, ale wyjątkowo szczęśliwy.
Łowienie ryb w zimowych warunkach nie zdarza mi się często, ale ma to wielki urok i z pewnością będę starał się częściej powtarzać takie wyprawy. Moja zimowa głowacica ciągle na mnie czeka.