Złota mila - fotododatek
Znowu odwołam Was do SzŁ po szczegóły, a blog zarezerwuję sobie dla fotek i bardzo krótkiego komentarza.
Zeszłoroczna wyprawa do Kolumbii Brytyjskiej zaczęła się całkiem obiecująco.
Papa Broda sieknął zdrową stalkę na dzień dobry i stwierdził, że wyjazd zaliczony, możemy wracać do domu. Hola, hola, a ja? A Peresada?
Trochę czasu nam zajęło, zanim trafiliśmy na ryby. Mówi się, że steelhead to ryba 1000 rzutów. Myślę, że przez kolejne dni mocno zawyżyliśmy tą średnią.
A pogoda była listopadowa. Przymrozki w nocy.
Śnieg też był.
Jak się stopił, to płynęło błotko. Ale jak już woda się oczyściła, to normalnie miód malina.
O kurcze, ryba. A więc jednak one tu są!
Są, a czasem nawet dają się złapać. Ale nic za darmo. Opłaciliśmy je krwią, potem, łzami i pokacowym bólem głowy. Było warto.
Tak, tak, ja też tam byłem. I nie same gluty łowiłem. Choć najmniejsza, najchudsza i najbrzydsza właśnie mi się trafiła. O dziwo, walczyła całkiem niźle, ale zdjęcie nie nadaje się do publikacji. Może to i lepiej. Za to ta poniżej. Piękna jak stokrotka i mega silna. Wzięła pod nogami, za szczytową przelotka miałem tylko pół głowicy. W pierwszym odjeżdzie wybrała lekko 50m.
Papa Broda też nie leniuchował. Tu początek końca gonitwy za parowozem. Nawet jej nie zobaczyliśmy.
Na osłodę, dostał mniejszą do potrzymania
Tata, ma swoje fartowne miejsce pod skałką. Wchodzi i łowi rybę. Ja wchodzę i tracę rybę
Ja też miałem swoje fartowne chwile. Trzy wyjete i dwa spadnięte w dwie ostatnie godziny po całym dniu chlastania na pusto.
I ostatki na złotej mili.
Jeszcze tylko czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień... i znów będą wakacje
- Friko, Guzu, mario i 12 innych osób lubią to