Lato zimą czyli wielkie multiplikatory i Atlantyk
Hej!
Ależ nam się blogerów wyroiło.
Prawdziwy literacki "hatch" , a mówiąc poważniej objaw rozwoju, żywotności naszego portalu i źródło kolejnych ciekawych spostrzeżeń. Bardzo się cieszę.
Okazją do poniższej relacji stał się styczniowy wypad na Fuertaventurę, dwa tygodnie zimy zamienionej w lato, dwa tygodnie leniuchowania na tym cudownym skrawku Afryki należącym do Hiszpanii.
Sesje egzaminacyjne naszych córek Agnieszki i Olgi (tempus fugit!) nie pozwoliły nam tym razem na wspólny wyjazd, tak więc wraz z żoną Beatką poszybowaliśmy w dwójkę.
Wylot z Poznania, pięć godzin w samolocie i znów zanurzamy się w znanych, lubianych okolicznościach przyrody.
Wyspa słynie z szerokich plaż zalewanych w znacznej części podczas pływów i silnych wiatrów uwielbianych przez kite i klasycznych surferów. Okolice naszego hotelu z kilkoma kilometrami kwadratowymi okresowo pojawiających się płycizn przyciągały wielu tych śmiałków, obserwowaliśmy z podziwem ich ewolucje.
Nie byliśmy jedynymi obserwatorami, ten niewielki czaplopodobny ptaszek w żółtych ciżemkach dzielił swą uwagę pomiędzy lotniarzy, a stada drobnicy którą namiętnie śledził gonił i spożywał.
Prędkości uzyskiwane przez kitesurferów były imponujące,pokonywali w powietrzu, po oderwaniu się deski od wody nawet kilkanaście metrów.
Stąd też pomysł by oznakować strefę ich wodo-lotów szeregiem flag, co przez pierwszy dzień traktowałem z przymrużeniem oka uznając jednak za świetny pomysł po kilku spacerach.
Pogoda dopisała nam doskonale, południowo wschodnia część wyspy w okolicach miejscowości Jandia darzyła słońcem i (lubianą przez wielbicieli Skandynawii ) rozsądnie umiarkowaną temperaturą.
Miłe otoczenie i wspólne spacery umożliwiły mi płynne przejście do pierwotnych, głęboko skrywanych wędkarskich chuci co za chwilę - a na co najwyższy już chyba czas - omówię.
Silny wiatr i bez wątpienia brak doświadczenia spowodowały, że moje muchowe wygibasy przypominały uzupełnianie domowego akwarium.
Tu krótka dygresja.
Od wielu lat na podobne rodzinne wyprawy w ciepłe regiony świata przemycam w walizce 9 stopową muchówkę.Zaczynałem z przytupem od klasy 8 na skalistych brzegach pozostałych wysp archipelagu "Kanarów", Grecji, Egiptu i Tunezji, Turcji oraz Wysp Zielonego Przylądka, jednak wielkość poławianych tam ryb, a raczej - no trudno - powiem to - ich małość podcięły me full dressowe skrzydła.
Łowienie nie było priorytetem, zdawałem się całkowicie na los.
Tym razem , cóż-realista, smagałem Atlantyk z-axisem 9/5 i intermedialną linką, a beżowy niewielki kiełżokrewetek zwabił parę rapalopodobnych mikrusów.
Wiatr w oczy, woda płynąca co kilka godzin wte i wewte (lub odwrotnie), streamerowa posucha nie nastrajały pozytywnie...
O poddaniu się nie było jednak mowy!
Podczas jednego ze spacerów - może na skutek kontaktu z bezkresem - narodził się jednak zupełnie inny pomysł...
Potrzebna będzie łódź!
Wywiad poczyniony wśród pracowników hotelu, ciekawa rozmowa z rezydentem, dwa telefony i już po trzech dniach stałem się członkiem ekipy atlantyckiego wojażu.Bus którym przyjechali po mnie pozostali uczestnicy rejsu dowiózł nas do portu i wbrew moim obawom u nabrzeża ukazał się spory, nowoczesny jacht NAYAMA stworzony z myślą o BIG GAME.
Anglicy, Duńczyk, Francuz, dwu naszych hiszpańskich przewodników i moja skromna osoba szybko znaleźliśmy się się na łodzi, poznaliśmy zasady rejsu, sprzęt i lokalizację toalety oraz lodówki
Niezły ubaw sprawiłem wszystkim rozpakowując muchówkę - a co! - a mina starego szypra powiedziała mi wszystko! Szybko ustosunkował się do mocy sprzetu, słowo " cretino" lub zbliżone brzmieniem jednak nie wybrzmiało. A może? Silnik był mocny i głośny... .
Wędkowanie polegało na trolingu ciężkimi przynętami, woblerami oraz plastikowo-metalowymi imitacjami mięczaków o różnorodnym zabarwieniu.Zestawy były potwornie mocne, multiplikatory okazały się bezwodzikowymi wyciągarkami Penna i Shimano z korbą z prawej strony.
W dawnych czasach, gdy nie produkowano jeszcze multikow LH łowiłem w ten sposób Ambassadorem , ale wodzik, wodzik..no ten to naprawdę ma znaczenie.Już za chwilę miałem się o tym boleśnie przekonać.
Oddalaliśmy się od lądu, zestawy wabiły w odległości kilkudziesięciu metrów za łodzią, z jednym z Anglików (prawdziwy muszkarz!) wymienialiśmy uwagi na temat popperowatości muddlerów z jeleniej sierści i cen licencji wędkarskich w naszych krajach, młody Duńczyk olśnił nas biegłą znajomością hiszpańskiego co pozwoliło wszystkim zaczerpnąć ze skarbnicy wędkarskiej wiedzy szypra seniora.
Atak dorado był prawdziwym zaskoczeniem.Trzy wędziska prawie jednocześnie wygięły się w uchwytach, multiplikatory oddawały grubaśną linkę, jacht zwolnił,a my nieco chaotycznie dorwalismy się do wędzisk.W kilwaterze widzieliśmy stado przepięknych niebiesko-żółtych ątakujących drobnicę ryb, trzy z nich holowaliśmy, przewodnicy zakładali nam pasy z uchwytem na dolnik wędziska, wszyscy w emocjach, rwetes, no po prostu jaja!
Moja dorado nie została jednak wyholowana, bowiem zamiast układać linkę na szpuli multika w trakcie holu wpatrywałem się w wodę.Cóż czynię tak od dziesięcioleci, ale to nie tu, to nie teraz! Żyłka nawinięta na lewą część szpuli zaklinowała ją trąc o ramę, a mój atlantycki przeciwnik czując luz po prostu spiął się przy burcie. Jego szczęście, zasada C&R jak się po chwili przekonałem nie była kanaryjskim dogmatem, umowa przewidywała iż wszystkie złowione ryby stają się własnością przewodników.
Ponowne spotkanie z rybami skończyło się już jednak dużo lepiej, wszyscy holowaliśmy, wszyscy złowiliśmy, młody kolega z Francji fajnie zaprezentował swą zdobycz.
Także na moim podwórku zaświeciło słońce i złoto-niebieski atlantycki pościgowiec dał się capnąć i sfotografować.
Godzinny postój na posiłek i małe (naprawdę!) piwko z lodówki połączony był z połowem na grunt, zestawem paternoster z lżejszym zestawem stałoszpulowym, fragmentami kalmara zakładanego na duży hak i złowieniem kilku ślicznych kolorowych ryb, których nazw już nie pomnę.
Nie to było jednak esencją tego rejsu.Troling, oczekiwanie, widok wyginającego się kija od szczotki i jęku wyciągarki, obserwacja powierzchni wody wzburzonej atakami sprinterów... o tak, to jest to!
Późnym popołudniem rozstawaliśmy się w świetnych nastrojach po wymianie maili, telefonów i po wstępnych uzgodnieniach z właścicielem łodzi co do następnych wypraw.Marliny, tuńczyki - zerknijcie na sfotografowaną tablicę atlantyckich agresorów - jest w czym wybierać-bardzo ważna jest pora roku i odpowiednia pogoda.Ta ostatnia naprawdę wybitnie nam sprzyjała.
Myślę, że przy odrobinie szczęścia i po porozumieniu z kolegami, po ustaleniu muchowych priorytetów i zamiarów można skutecznie łowić dorado na muchę w trakcie podobnego rejsu.Dowodem niech będzie fakt iż żerujące stado przez kilkanaście minut znajdowało się w odległości muchowego rzutu od naszej łajby. Nieee, nie zdobyłem się jednak na próbę
Kończąc tę krótką relację zauważę, że ryby i ich łowienie były tylko drobnym epizodem naszych zimowych wakacji, że będąc z rodziną priorytety ustalam jednoznacznie.
Staram się nie tracąc z oczu swego hobby
widzieć coś jeszcze poza nim
pozdrawiam Was - Paweł
- remek, Friko, Guzu i 20 innych osób lubią to
Kapitalna przygoda.
Dzieki za swietna lekture.
Pozdrawam