Złota jesień
A planem obowiązkowym wręcz na jesień są lipienie. Ryby, które chyba każdemu muszkarzowi bezsprzecznie kojarzą się właśnie z tym okresem w roku. I choć do tej pory nie nałowiłem się ich zbyt wiele, w tym sezonie jesień wyjątkowo mnie nimi obdarowuje.
Samą jesień też podzieliłbym na bazie tegorocznych doświadczeń na dwie części. Druga z nich właśnie się rozpoczęła, o czym brutalnie dowiedziałem się dzisiejszego dnia. Wiele się zmieniło od kiedy byłem nad moją rzeczułką poprzedniego razu. Niebo od dobrych kilku dni całkowicie zasłoniło się gęstymi, ciężkimi chmurami, z których ołowianej i zimnej otchłani mżył nieustannie drobniuteńki deszczyk. Od czasu do czasu mocniejszy powiew wiatru przemykał ze świstem pomiędzy czubkami drzew, nagich, ogołoconych już ze wszystkich niemal liści, pozbawionych owej fuzji kolorów, jaka zachwycała do tej pory swym bogactwem i rozmachem. Teraz wszystko zlało się w jednorakie, stalowe barwy, zimne i ponure.. Trawy, uparcie broniące dotąd dostępu do rzeki, opadły już całkowicie, a ich zieleń z świeżej i żywej stała się smutno zgniła, poszarzała, niewidoczna.. Nawet podwodna roślinność, przed chwilą jeszcze bujnie rozciągająca się ponad żółtym, piaskowym dnem, teraz jakby kurczyła się i chowała, ginęła.. Patrząc na ten jakże melancholijny, mocno refleksyjny obrazek pomyślałem, że w zasadzie to tylko śniegu brakuje.. A może rzeczywiście to czekająca najdłużej ze wszystkich zima puka już do drzwi, zniecierpliwiona odliczaniem pozostałego jej czasu? Daje znać, że jest już blisko, zmobilizowana i gotowa by zdetronizować słabnącą w oczach jesień?
Przysłowiowa polska "złota jesień" w tym roku rzeczywiście dopisała wyjątkowo. Październikowe dni były pełne słońca i ciepła, czym z nieprawdopodobną mocą kusiły by spędzać je na świeżym powietrzu oraz w towarzystwie dzikiej natury. Mocy tej nie sposób było się oprzeć, w związku z czym korzystałem z każdej chwili wolnego czasu aby rozkoszować się urokiem skąpanej w blasku jesiennego "złota" swojej ulubionej rzeczki. Jedyną alternatywą, która skutecznie przeciwstawiła się wypadom na lipienie okazał się las pełen borowików - te, mimo wcześniejszych obaw dopisały znakomicie
Nad rzeczką było nad wyraz błogo i cudownie. Moja dusza samotnika, oddychająca pełną piersią pośród totalnej głuszy zapomnianego o tej porze przez wędkarzy strumienia, znajdowała się w siódmym niebie. Atmosfera przemijającego z dnia na dzień piękna ukrytego pod postacią przekwitającej coraz bardziej natury skłaniała do refleksji i rozważań. Niby wciąż żywa paletą barw, zachwycających intensywnością, głębią i różnorodnością kolorów, a zarazem po cichu przemijająca, w ukryciu gasnąca z dnia na dzień.. Owo przekwitanie otaczającej człowieka przyrody jest tak czarujące i wspaniałe, że nie sposób przejść obok niego obojętnie; po prostu trzeba było przystawać co chwila by dostrzec pojedyncze pierwsze liście, oderwane od drzew niewidzialną dłonią szumiącego ich konarami wiatru, odprowadzane w ich drodze na ziemię przez intensywnie złotem błyszczące promienie słońca, z godziny na godzinę coraz szybciej skrywającego się za widnokrąg. Tak, wieczory wręcz "kipiały" od magicznej aury. Wstające nad nagrzaną, oddającą ciepło glebą mgły tajemniczo otulały białym całunem łąki i lasy, a snopy słonecznego światła, gdzieniegdzie przebijającego się przez ten nie zupełnie szczelny mglisty płaszcz, oświetlały na kilka ostatnich chwil powierzchnię rzeki, nad którą unosiły się w radosnym tańcu malusieńkie jętęczki lub równie maciupkie chruściki. Wydawało się, że wykorzystujący ten moment do maksimum muszkarz, w pośpiechu wiążący na końcu przyponu suche muszki, nerwowo podający je później wypatrzonej żerującej rybie, nie dostrzeże w tym dzikim i szalonym zapomnieniu owego urzekającego spektaklu, jaki rozgrywał się wokół niego - a jednak. Nawet zauważył on, że nie jest tylko widzem, któremu dane zostało podziwiać tę niecodzienną sztukę, ale został wręcz aktorem, który nieświadomie wkroczył na deski dziewiczego teatru i grał w nim swoją drugorzędną rolę.
Lipienie brały wówczas bardzo ochoczo. Dobrałem się do nich leciuteńką, długą nimfą oraz uważaną przez wszystkich za esencję muszkarstwa suchą muchą. Istotnie, klimat tej najwspanialszej z metod był niesamowicie wciągający, a pośród głuszy małego strumienia wyjątkowo potwierdzający prawdziwość tych słów. Ileż trzeba było zastosować kombinacji, by przeprowadzić sznur bezpiecznie między gałązkami, ileż należało powtórzyć prób by w końcu oddać ten jeden, idealny rzut, w którym wybrana po długim przebieraniu pudełka nad wybredną rybą mucha, podana delikatnie na cieniuteńkim niczym nić pajęcza przyponie zniknęła w pojawiającym się znikąd pyszczku lipienia, subtelnie zbierającego spływające powierzchnią owady.
Okres ten zapamiętam ze względu na kilka szczególnych dla mnie sytuacji. Zaliczyć do nich należy na pewno ryby, złowione z odległości równej długości wędki, stojące w wodzie nie sięgającej nawet łydki, kiedy każdy nawet najmniejszy szczegół był widoczny niczym na wielkim kinowym ekranie. Takich lipieni złowiłem kilka, i przy każdym z nich spełniał się ten sam scenariusz. Dziesiątki minut spędzone tuż nad ich "pyszczkami", dziesiątki zmienionych much, bez żadnej reakcji przepływających tuż obok ewidentnie żerującej ryby, w końcu nad wyraz cudowne, niezapomniane wrażenia, kiedy do tej jednej jedynej nimfki kardynał wreszcie się podnosi i jak gdyby nigdy nic połyka ją, nieświadom zagrożenia.
Zapamiętam też jednego z największych lipieni, którego udało mi się złowić dwa razy. Pierwszy raz na początku, a drugi na końcu października, w tym samym miejscu, w tej samej, niepozornej a wręcz śmiesznej rynience. Duży, ciemno fioletowy, o grzbiecie jak czarna, suszona śliwka. Niezmiernie miło było spotkać się ponownie i zmierzyć w rewanżowej walce. Choć mocniejszy, silniejszy i ubogacony o niemiłe doświadczenia, także i tym razem lipień przegrał o włos. Zmuszony przełknąć gorycz porażki mimo wszystko nie okazywał zmęczenia trudami holu i odpływając w toń by zregenerować siły, rozpostarł dumnie swą barwną grzbietową płetwę, łopocącą w nurcie niczym wojenny proporzec porywany podmuchami wiatru.
Albo dwa piękne kardynały złowione rzut po rzucie, z tego samego miejsca, spod tego samego korzonka. Jakież było moje zdziwienie, kiedy szykując statyw do wykonania zdjęcia złowionemu na suchą muszkę lipieniowi zauważyłem, jak dosłownie tam skąd dopiero co go wyciągnąłem, jak gdyby nigdy nic zbiera sobie spływające owady kolejna ryba. Wysuszyłem prędko malutką jęteczkę, precyzyjnie podałem, a lipień po prostu ją wessał, wprawiając mnie w stan osłupienia. W ten oto sposób dwa dorodne okazy czekały zanurzone we wrzuconym w nurt podbieraku na swoją kolej do wzięcia udziału w pamiątkowej sesji fotograficznej
Po cichu mam nadzieję, że zima także okaże się łaskawa i pozwoli rozgrzać wspomnienia podczas holi pięknych, walecznych "thymallusów". Jestem pewien, że tonąc w zachwycie nad barwami ich rozłożystych niczym żagle płetw przywołam w myślach urok słonecznej, złotej jesieni, podobnie pięknej i równie kolorowej.
- remek, Friko, mario i 3 innych osób lubią to
Moje muszkowanie jest bardzo ubogie, jednakże sucha mucha dała mi do tej pory najładniejsze ryby. Dlatego sucha, sucha i jeszcze raz sucha jest mi tą najprzyjemniejszą metodą połowu ze sznurem.
Tak pięknych lipieni jak twoje, złowiłem jednego do tej pory Obserwacje natomiast są podobne. Późnojesienne lipieni potrafią nauczyć pokory i cierpliwości. Niewzruszone zbierają coś, ignorując podawane muszki. Chyba za to polubiłem tą rybę.
No i ta płetwa grzbietowa. Coś wspaniałego.
Zimą lipieni nie łowiłem, także z niecierpliwością czekam na zdjęcia i wspaniały opis prosto z duszy samotnika