Sezon 2016 otwarty
Czas oczekiwania na start pstrągowych łowów dłużył się w nieskończoność. Kiedy większa połowa Polski już pierwszego styczniowego poranka otwierała wędkarskie zmagania w nowym roku nad pstrągowymi i trociowymi rzekami, ja siedziałem w domu i z westchnieniem żalu oczekiwałem na pierwsze wpisy na forach i pierwsze zdjęcia dumnych łowców, uśmiechniętych od ucha do ucha, wpatrujących się w nakrapianą zdobycz trzymaną w dłoniach.
Pierwsze dni jakoś zleciały ale dłużej czekać nie mogłem. Kiedy tylko puściły mrozy, a rzeki uwolniły się spod lodowego pancerza, spakowałem wędki w bagażnik i pognałem 260 km w samotną podróż za rybą, która staje się od dwóch sezonów moim największym sennym marzeniem podczas zimowych nocy.
Mimo że poprzednie dwa wyjazdy tego "głowacicowego sezonu" zakończyły się bez nawet jednego brania, znów zdecydowałem się przejechać ponad 5 setek kilometrów, wydać kupę kasy ( jak na moje możliwości ) by zmarznąć na kość brodząc w zimnej wodzie, usmarkać się po łokcie i - co najważniejsze - nie zobaczyć nawet ogona.. tego o miedzianej, hipnotycznej barwie, machającego mi na pożegnanie zaraz po spełnieniu największego wędkarskiego marzenia.
W ciągu dwóch dni branie głowacicy miałem jedno. Ciemnym świtem, w którymś z kolei rzucie linka nagle się zatrzymała, tuż po tym jak puchaty streamer dotknął powierzchni wody. Odruchowo podniosłem kij, jednak linka musiała ułożyć się zbyt luźno i zanim sznur zdążył się naprężyć, z bulgoczącej kipieli pod drugim brzegiem wyleciała moja mucha, wyrwana z pyska ryby. Nie była duża, ale cóż to było za pocieszenie wobec faktu, że była to ta pierwsza, tak długo wyczekiwana?
Już pierwszego dnia moją uwagę zwróciły oczka na powierzchni rzeki. Na początku pojedyncze, tu i tam, nie rzadko oddalone od siebie dziesiątki metrów. Jednak z każdą chwilą zbiórki widoczne były coraz systematyczniej, a żerujące ryby ustawiały się tuż obok siebie, obżerając w najlepsze płynącą po powierzchni.. No właśnie, mimo przypatrywania się tafli wody nie widziałem co nią spływało. Aha, to chyba te czarne ziarenka piasku..
W końcu woda się otworzyła. Powierzchnię rzeki, płynącej między pokrytymi białym płaszczem wzgórzami co chwilę mąciły wielkie "oczka" wytwarzane przez zbierające lipienie. Stałem na brzegu, co chwila wycierając zgrabiałą dłonią zmarznięty nos, wypatrując między wielkimi płatkami padającego śniegu tych największych z żerujących ryb i walczyłem z sobą, by nie polecieć czym prędzej po zestaw do suchej. Chciałbym napisać, że właściwie to widok lipieni zbierających z powierzchni muszki w środku zimy wcale mnie tak wewnętrznie nie "obruszył" i odgoniłem od siebie chęci by zmieniać zestawy, ale tak naprawdę nie zrobiłem tego bo.. szklaczek został na kwaterze.
Drugi dzień. Branie o świcie zmotywowało by dalej szukać głowatki. Pogoda była wymarzona - z ciemnych, ołowianych chmur padał śnieg, chwilami intensywnie, a delikatny mróz szczypał w wystające spod ciepłej, ochronnej warstwy ubrań policzki. Szczęście jednak dopisać nie chciało. Łowienie z godziny na godzinę stawało się coraz bardziej dokuczliwe. W przelotkach warstewka lodu uporczywie próbowała domknąć zamkniętą w okręgu przestrzeń i zamrozić w niej sztywniejącą linkę. W takich warunkach nie tylko sprzęt miał utrudnione funkcjonowanie - także i moje stopy zaczęły odczuwać zły wpływ niskiej temperatury. Co prawda i tak było dużo lepiej niż poprzednim razem, gdy w podobnych warunkach cały dzień wędrowałem w nurcie z wodą w nogawce sięgającą kolana.
Wracając do auta miałem okazję przyjrzeć się z bliska kormoranowi. Z początku wydawało mi się, że to jakiś worek zaplątał się w gałęziach grodzących wodę przy brzegu, po chwili jednak dostrzegłem ogon i sterczące pojedyncze duże pióra. Pierwszy raz widziałem to ptaszysko, które zaskoczyło mnie swoim rozmiarem. I apetytem. Z długiego, zakończonego naostrzonym hakiem dzioba wystawał ogon pstrąga. Wyglądało to tak, jakby ryba zaklinowała się w rozwartym do maksimum imadle.
Pstrąg był świeży, jego barwy wciąż intensywne, ciało miękkie i dość pokaźne; brzuszek wyglądał na zapełniony. Z ciekawości postanowiłem go zmierzyć - pomiar wskazał 38 cm. A więc głosy o łapczywości kormorana są jak najbardziej prawdziwe. Przypomniałem sobie wczorajszą rozmowę ze strażnikiem, który wspominał o lipieniu, długim na 37 cm, wyplutym z dzioba zaraz po oberwaniu śmiertelną kulą. Zacząłem się zastanawiać, czy pozwolenie na odstrzał 50 sztuk to wystarczający argument w walce z tym nad wyraz skutecznym drapieżcą.
Dotarłem właśnie do brodu, gdzie po drugiej stronie rzeki zostawiłem samochód. Zdecydowałem, że dziś już wystarczy i pora wracać do domu. Po raz kolejny nie sprostałem wymaganiom głowacic, i nawet to jedno branie nie potrafiło mnie właściwie pocieszyć. Na nic trudy, na nic przejechane kilometry, na nic godziny spędzone przy imadle na dopieszczaniu głowatkowych futrzaków. Mimo wszystko czułem zadowolenie, że spędziłem dwa dni nad przepiękną rzeką i mogłem cieszyć się surową, aczkolwiek urokliwą scenerią zimowego krajobrazu.
San tym razem postanowił sprawić mi jednak miłą niespodziankę na pocieszenie. Kiedy przedzierałem się przez nurt, zauważyłem oczkujące co chwila lipienie. No nie.. śnieg, mróz, a one w najlepsze sobie zbierają?! Pobiegłem do auta i czym prędzej zmontowałem zestaw do suchej. Trzęsącymi się dłońmi, zgrabiałymi od zimna, zawiązałem na końcu przyponu najmniejszą muszkę jaką posiadałem i za chwilę znów stałem w nurcie. Nie czekałem długo na pierwsze zebranie. Szklana, delikatna #3 zapulsowała w głębokim ugięciu, a silna ryba wysnuła z kołowrotka linkę. Lipień był wyjątkowo piękny; ciemno fioletowy, z niezwykle intensywną opalizacją.. Po szybkim, pamiątkowym zdjęciu obserwowałem, jak żagiel rozpostarty w nurcie znika w toni, w błyskających refleksach pokrytej niczym hologramem łuski.
Szał nie trwał długo, ale kilka rybek na suchą muchę udało się przechytrzyć. Nie mogłem wyjść z wrażenia nad widokiem żerujących w środku zimy ryb, pobierających pokarm z powierzchni wody.
Nawet pstrągi wystawiały swoje pyszczki by zjeść przepływający nad głową kąsek. Niektóre z nich, naprawdę duże, całe wyskakiwały w powietrze, jakby w szaleńczym amoku. Po mniej więcej godzinie zbiórki ustały. Rzeka znów zastygła nieruchomo, zlała się z powrotem w ten spokojny, chłodny pejzaż okrytych białym całunem wzgórz, piętrzących się dookoła. Jedynie spływające powierzchnią płaty piany z bulgoczących bystrzyn burzyły ten zastygły w czasie obrazek ze świata dzikiej i cudownie pięknej rzeki.
- remek, lukomat, joker i 15 innych osób lubią to
Utknąłem w tym zimowym klimacie na chwilę. Masz dar przekazu obrazu. Czytam, a tak naprawdę widzę to wszystko, co widziały twoje oczy. Dla mnie bomba!