Historie jednego rzutu - wspominiki w czasach pandemii
#refleksje #pstrągi
W takich czasach jak obecnie, czyli w czasach, kiedy mam wyjątkowo długą przerwę od wędkowania jest czas na wspominki. Wspomnienia, jak to nie tylko te wędkarskie, zmierzają do tych wyjątkowych chwil, tych sytuacji, które się po prostu pamięta.
Jak już wielokrotnie pisałem pstrągi potokowe kiedyś próbowałem łowić różnymi sztucznymi przynętami. Ostatniego Pstrąga, tego ze zdjęcia poniżej, złowiłem na wobler w maju 2015.
Potem nastała musza era, która trwa.
Niepostrzeżenie za miesiąc będzie to już 5 lat.
Od tej ryby z obrazka udało mi się skutecznie sprowokować i podebrać 66 pstrągów potokowych powyżej 60 cm.
W tym 6 egzemplarzy obu płci powyżej 70 cm długości.
Sprowokować przy pomocy takich o dziwnych much .
Oczywiście niektóre ryby przechytrzyłem więcej niż jeden raz. I jak już tak na wspominki i refleksje się mi zbierze to dochodzę do wniosku, że po tych bez mała 5 sezonach i kilkudziesięciu rybach, że to co najpiękniejsze i najbardziej wartościowe w łowieniu na muchy to ich "niemechaniczne" zastosowanie. Innymi słowy, że ciężko tymi przynętami łowić bez namysłu. Bez przemyślenia każdego rzutu i bez tej czujności w trakcie prowadzenia. Tego bowiem wymagają te przynęty, by być skutecznymi. Naturalnie mogę sobie wyobrazić wędkarzy, którzy właśnie tej mechaniczności i metodyczności w trakcie łowienia szukają . Sam bardzo lubię spędzić ileś tam dniówek w sezonie puszczając różne sztuczne przynęty za łodzią w poszukiwaniu toniowych drapieżników wód słodkich.
Ale o muchach, rzutach nimi i tych wyjątkowych momentach ma traktować ten wpis, zatem wrócę do takich wrytych w pamięć sytuacji.
Początek lutowego dnia na pstrągach. Temperatura powietrza to jakieś sportowe -5. Po śniadaniu ładuję się, oczywiście jestem sam, do samochodu i jadąc w kierunku rzeki rozmyślam dokąd pojechać. W takich warunkach często wybieram odcinki, miejsca, gdzie logistyka i optymalizacja czasu z wędką zalecają zacząć dzień od kilku kilometrów marszu.
Wtedy jest cieplej, te najzimniejsze momenty mijają, gdy idę. Innym kryterium jest wybór sektorów, gdzie słońce szybciej się pojawi. Tu znów bardziej chodzi o mój komfort i niezmarzanie przelotek niż jakąś magię czy 6 zmysł.
Ale tamtego akurat poranka "nos" zagnał mnie gdzie indziej. Parkowanie, ubranie, kilometr podejścia i jestem w zacienionym miejscu. Zmrożony grunt trzeszczy pod nogami. Siwy krajobraz. Słońce oczywiście już jest, ale nie u mnie, a gdzieś tam z boku. Wybieram pierwsze miejsce przy leżącym na brzegu okazałym wiatrołomie, wybór muchy z portfela.
Można zacząć. Podchodzę do wybranego miejsca, postanawiam podjajecznym rzutem zamoczyć muchę przed obłowieniem przebiegającego w skośnie przez środek rzeki skalnego uskoku. Uskok ów pod kątem ostrym dochodzi do miejsca gdzie stoję. Mucha podana "spod jajek" spada jakieś 4 metry ode mnie. Z półtora metra od skalnego rantu, który widzę w wodzie. Woda przesuwa linkę, mucha powoli tonie. Wybieram pół obrotu korbki kołowrotkiem. Ruch szczytówką do góry... i z cienia rantu wychyla się samiec. Zjada tą napływającą muchę parę metrów przede mną. Jestem już któryś dzień na rybach, nie jestem elektryczny. Zacinam potencjalnie o pół sekundy za późno, a tak naprawdę właśnie w tempo. Kotłowanina na krótkiej lince. Po to mam wędkę 12 lb i żyłkę 0.25 mm by takie rozmowy nie trwały niepotrzebnie długo. Rozmawiamy ze sobą na tych kilku metrach przed skalnym rantem.
Po chwili "Julian" jest w podbieraku.
Fotka, pomiar, wypuszczenie.
I wysyłam wiadomość do Kolegów : "jeśli kiedyś zapytają Was w teleturnieju, jaką najfajniejszą rybę złowił Guzu w pierwszym rzucie dnia, to odpowiedź brzmi : Pstrąg potokowy 67 cm".
Ten sam lutowy wyjazd.
Ale dwa dni wcześniej.
Wiedziony głodem pędzę nad rzekę urwawszy się po spotkaniu w południe. Lutowe dni są krótkie nawet w Hiszpanii.
Po drodze wybieram gdzie jadę i gdzie spróbuję poszukać szczęścia przez te 4 godziny do zmroku.
Parkowanie, spacer 20 minut. Przechodzę boczne koryto i staje na małej wysepce.
Zakładam kompletnie nieuzasadnioną przynętę. Krótki korpus muchy z całkiem ciężkim cone headem przechodzi w ogon z kilku długich piór. Takie nie wiadomo co, już parę Ryb mi dało. Tym trzeba łowić super wolno, żadnych podbić czy pyknięć. To ma płynąć z prędkością nurtu i będzie zabierane przez strugi, będzie opływało kamienie, głazy i skały. Prowadzenie tego czegoś to wybieranie nadmiaru linki, która wraz ze spływającą przynęta przybliża się do mnie po podaniach powyżej mnie. Łowienie tego typu wynalazkami wymaga wiary i cierpliwości. Każda defilada trwa długo, wędka nieruchomo pod sporym kątem do góry i powolne kręcenie korbką kołowrotka. Super pasjonujące . Dopóki nie wyjdzie duży pstrąg i tego nie zje. Jako super wolno płynącego, naturalnego kąska rozmiaru XL.
Kolejne wcielenia tego typu wabików pokazywałem na forum, jeden z ostatnich w tegorocznym wątku pstrągowym, jako "biała dama".
Zatem desant na wysepkę. Wybieram takiego wstęgora. Miejsce jest ciekawe . Pod wyspą jest taka jakby wkopana w wodzie wanna z jacuzzi. Tzn nie ma jacuzzi. Ale ma taki trójkątny kształt i nie pasuje do otaczającego dna. Dno jest gołą skałą, pofalowaną, pofałdowaną i głębokość w tych fałdach to może 40 cm.
No ale "wstęgor" ląduje na tych fałdach kilkanaście metrów powyżej ode mnie i płynie niesiony przez nurt na tą wannę.
Mija przedni rant. Nurt zwalnia na wannie, więc kąsek tonie. Bo wolniej płynie. Dopływa do tylnej ściany wanny i w tym momencie BĘC. Wiadomo co jest. Duża ryba ładuje we defilujący wabik. Ale jest to poniżej mnie !
Kilka metrów w dół nurty z obu stron wysepki się schodzą, jest kaskadka i szypoty. Ryba po braniu jedzie na hamulcu. Ja próbuję brzegiem obiec wannę i znaleźć się między nią a kaskadami. Oczywiście się nie udaje. Ryba pokroju "Juliana" przewala się na kaskadzie, spada z kilkadziesiąt centymetrów z niej i już jest na szypotach. Sprawa jest przegrana. Za chwile żyłka zaczepia o zgromadzone na szypotach gałęzie i pęka. W międzyczasie zdążam się przewrócić na kamieniach i kolano będzie bolało przez cały ten weekend. Co dzień później może wpłynąć na moją decyzję wyboru miejsca o poranku...
Soczyste branie kończy się soczystymi bęckami i zakolczykowaniem dobrej ryby. Tego dnia nic nie złowiłem.
To właśnie to niemechaniczne łowienie tymi włochatymi przynętami sprawia, że takich przygód przybywa. Bo łowi się bardziej świadomie. Czujniej.
Na koniec tego odcinka wspominek historia pewnego dwutaktu, który wpisuje się w te rzutowe historyjki.
Obławiam prostkę, której specyfika zasadza się na tym, że wszelkie kontakty z dużymi rybami rozgrywają się na skalnych, super płytkich półkach i ich rantach wzdłuż brzegu, którym się podąża. Gruba rynna na środku to mekka fikotów i widywanych latem karpi, które wygrzewają się pod powierzchnią tego głębokiego korytarza wodnego.
Ale gdy spotykam tą rybę tej specyfiki jeszcze nie znam. Jest to powiem pierwsza Ryba z tej prostki. Zatem obławiam sumiennie. Koncentrując się na nie wiadomo jak głębokiej rynnie na środku. Co któryś rzut wykonując równolegle do brzegu. Wtedy wędka w górę i mucha płynie równo niesiona nurtem. Któraś z takich defilad przyprowadza pod nogi ładną rybę. Typowy odprowadzacz, mogłoby się wydawać. Nauczony nie panikuje. Zachowuję się jakby go nie było. Żadnego kroku. Jak najmniej ruchów na brzegu. Żadnego kucania czy innej woltyżerki.
Kilka sekund pauzy i znów takie samo podanie, jak to kiedy przypłynął. Mucha płynie równolegle do brzegu. Lekko odkręcam pokrętło hamulca. O dwa cyki. Mucha dojeżdża pod nogi i wtedy kątem oka rejestruje skok. Oprowadzacz stał na rancie półki i teraz już załadował . Branie na krótkim dyszlu. Chlapanina. Podbierak.
65 cm.
Ryba z marca 2016. Wtedy jeszcze nie nadawałem im imion.
Trzy powyższe historie obrazują też jeszcze jeden niebagatelny aspekt tych moich prób łowienia pstrągów. To nie jest towarzyska sprawa. Nie ma przypadku, w tym, że wszystkie 70tki złowiłem będąc sam na wodą. Tak jak znakomitą większość okazowych pstrągów.
Do takiego łowienia potrzeba bowiem nie tylko dobrego wędkarza - Kolegi, ale przede wszystkim współpracującego Partnera. Partnera w łowieniu. Mam szczęście kilku takich znać.
Na swoich łowiskach raczej to ja jestem naczelnikiem zamieszania i pace makerem. Uzurpuję sobie prawo do czucia, czy tu czy tam, czy dłużej tu czy krócej tam...Nieraz to wychodzi na dobre . I mi, i Koledze. Szczerze jednak trzeba powiedzieć, napisać, że poza możliwością spędzenia czasu z kimś, kogo się lubi, to łowienie pstrągów w towarzystwie to kompromis. Na który świadomie się godzę, by spędzić czas z kimś, kogo lubię.
p.s. Muzycznie, tak dla otuchy \m/
- mario, Efex, lukomat i 15 innych osób lubią to
Fajny tekst. A często się zdarza, że kolega się posłuchał i nie wyszło mu na dobre?