Sanowe migawki cz 2
Sanowe migawki cz. 2
Łowimy w Łączkach z Adamem, przesympatycznym Ślązakiem. Przyjechał razem z żoną. Są w przyczepie rozstawionej na obozowisku w Łączkach. Po rybkach planujemy jakieś wieczorne ognisko. W wodzie kilka osób. Ryba chodzi, a wyniki gorzej niż słabe. Co jakiś czas jakiś króciak się podniesie. I nagle Adam zakłada jakąś czarodziejską muchę. Jeden dobry lipień, drugi, trzeci, a reszta nic.
- Ruda! - krzyczy. Przeglądam pudełko nie mam rudej muchy. Widzę, że pozostali też dokonują inwentaryzacji pudełek. Ktoś tam coś przewiązuje i dalej ryby łowi tylko Adam. Niestety. Szczęście nie trwa wiecznie. Cudowna muszka odpływa w pyszczku jakiegoś kardynała. Adam ordynuje, wychodzimy na brzeg. Zaraz zrobi takie same.
Jest czas uzupełnić płyny, a Adam w tym czasie grzebie w pudełkach klnąc z każdą minutę. Nie ma materiału. Z miną psa pluto błaga swoją żonę o jakąś nitkę, jakiś sweterek w rudym kolorze.
- Ale jaki rudy? - dopytuje go połowic.
- No jaki rudy?! Jak Lun...a – przerywa w połowie wskazując na stojącego w drzwiach przyczepu owczarka Coli.
Z nożyczkami w ręku woła: Luna, choć do pana! - stara się zachować jak najsłodszy głos. Luna wiedziona jakimś siódmym zmysłem „full ahead” i za przyczepę mając świadomość, że Pan jej w gumowych portkach nie dogoni. Wie że może nie o skórę ale o futro rzecz idzie. Psiak zaś cwany niemiłosiernie uznał, że futra tanio nie sprzeda. Dała się przekupić jedną parówkową i udko z kurczaka pozwalając w końcu panu uciąć pęczek sierści. Adam zaraz do imadła. Kurcze, jak połowiliśmy na te muchy....
Siedzimy z Maniksem u „dziadka” na kwaterze. Jest początek listopada, zimno jak cholera. Dziadek dał nam piecyk ale zanim się nagrzeje... Dlatego siedzimy w śpiworach, kręcimy muchy, popijamy na rozgrzewkę jakąś gorzałkę zagryzając suchą kiełbasą. W pokoju obok jest czteroosobowa ekipa, którą już spotykaliśmy kilkakrotnie. Ponieważ oddziela nas ściana z dykty słyszymy doskonale o czym gadają. Zwłaszcza że z każdym „na zdrowie” i „no to siup” ilość decybeli dobiegających zza ściany narasta. Wiemy więc, że dziś połowili. Zwłaszcza jeden miał piękne ryby, które złowił na jakąś genialną, oczywiście jedyną w swoim rodzaju muszkę. Teraz siedzi przed imadłem i robi takie same dla każdego z kumpli na następny dzień. Flaszka później.
- A coś ty mi k.... zrobił?! - słyszymy wrzask zza ściany. - Specjalnie takie g...no mi dajesz żebym ryby nie złowił.
- Taka sama jak innych a jak się nie podoba to spi....- inny głos
- Ale ona taka same – inny głos.
- No różni się zobacz jak gęsta jeżynka – znów inny głos.
Coraz głośniej, coraz większe przekleństwa. Rumor wywracanego taboretu. Głośniej, to pewnie stół ktoś przewala. Jęk, ktoś w mordę zaliczył. Tłuczenie szkła...to butelki i szklanki. Głośniejszy brzęk szkła – okno poszło. Brzęk szkła z drugiej strony bliżej nas – poszło szkło w drzwiach wejściowych. Rumor łamanego drewna – poszły drzwi z futryną. Wszystko okraszone wrzaskiem i wyzwiskami. W końcu interweniuje dziadek. Panowie w trybie natychmiastowym mają opuścić kwaterę. Jechać nie pojadą bo nawaleni jak stodoły. Nockę spędzają grzecznie w swoim trabancie combi koloru błękitnego. Rano oglądamy pobojowisko. Połamane wszystko, powybijane szyby.
Dziadek ze smutkiem mówi do nas – Zobaczcie, to czterech nauczycieli... Czego oni mogą nauczyć... Na podłodze znajdujemy muszkę niezgody. Niezła była...
Jesteśmy we trzech, ja Maniks i Waldek. Jest październik, może koniec września. Z Maniksem siedzimy już tydzień nad Sanem. Waldek dojeżdża do nas bo mamy startować na Akademickich Mistrzostwach Polski. Na „trening” idziemy łowić w Weremieniu. Na przeciw nas, na zboczu od strony Leska pasło się kilka krów. Tak się ustawiły, że wszystkie żarły trawę głową w dół stoku. Waldkowi wytłumaczyłem więc, że jest to specjalna odmiana krów górskich, które mają przednie nogi krótsze, żeby jeść swobodnie stojąc łbem w dół zbocza. Uwierzył!!!
Wieczorkiem w bazie zawodów ostanie kręcenie much. Ja przygotowałem dla nas porcyjkę. Waldek zgarnął swoją porcję i pognał do chłopaków.
Wrócił chwiejnym krokiem mówiąc, że jedną muszkę sprezentował kumplowi z Białego Stoku. Późnym wieczorkiem ruszyliśmy na piwko do „Zasania” knajpki tuż za mostem w Lesku.
Śledzik mi zaszkodził i tej wersji będę się trzymał do końca życia. Dzień zawodów, a ja z koszmarnym bólem brzucha. Do tego deszcz pada, spodnie gumowe ciekną, a ja nie oddalam się od zbawczych krzaków na brzegu. Stanowisko mam bajkowe, bo płań w Hoczwi. Więcej czasu spędzam jednak na brzegu w krzaczkach niż w wodzie. W każdym razie jakąś rybkę udaje się złowić. Jak się później okazuje starcza na 3 miejsce. Jest gdzieś 40 minut do końca zawodów kiedy podnosi się przede mną lipień. W sekundę wszystko przestaje mnie boleć. Deszcz nie przeszkadza wodery mniej ciekną. Mam głęboko zawody chce dorwać tylko tą rybę. Jak ją złowię mogę już przestać łowić, bo o większą nie mam szans. Lipień ma gruuubo ponad 50 cm. Majestatycznie wychodzi do muchy z 8 metrów ode mnie. Tak na chłodno temu lipieniowi bliżej było 60 niż 50 cm. Potęga. Później widziałem jeszcze dwa tak duże lipieni. Rzucam muchę i nic. Lipień olewa wszystko co mu podrzucam. Robię mu przegląd pudełka i... nic. W końcu w skrajnej rozpaczy sięgam po „diabełka”. Jęteczka na #18 Limericku (Mustad) czarny tułów i ciemnobrązowa jeżynka oraz skrzydełka z lotki kaczki. W muszce którą zakładam skrzydełka są pewnie z dwa razy za duże. Ale mucha płynie choć nieco niestabilnie. Prąd wody i przypon tak ją śmiesznie obracają że kiedy dopływa do stanowiska ryby wygląda jakby mucha ruszyła skrzydełkami. I widzę w polarach podnoszącego się lipienia. Adrenalina bije. Zacinam za wcześnie, czuję jak mucha „idzie po zębach” i... luz. Lipień przestaje wychodzić. Gdybym zdjął okulary nie widziałbym ryby i zaciął w tempo. Widząc rybę emocje niestety wygrały.
Zawody wygrał przesympatyczny kolega z Białego Stoku. Wszystkie ryby w tym największą zawodów złowił na moją muchę.... Po zawodach długo to opijaliśmy.
cdn
- remek, Friko, Guzu i 17 innych osób lubią to