Koskikalastus
Bliscy w Polsce utyskują na skwar, koledzy wędkarze uganiający się za szczupakami po szwedzkich jeziorach trzaskają się na heban, nawet na południu Finlandii nastał czas krótkich rękawów i wylegiwania się na kocykach. Tymczasem w Kittilä dziś 5 stopni na plusie, deszcz i lodowaty wicher. Lato w Laponii każe jeszcze czekać na siebie i pewnie dopiero Juhannus, najważniejsze z fińskich świąt, żarem świętojańskich ognisk ogrzeje powietrze na tyle, by choć przez dwa miesiące można było się cieszyć przyjazną pogodą.
Sezon na pstrągi już jednak otwarty, podobnie jak i na łososie. Jak nie dziś, to jutro najdalej przyjdzie ruszyć w bagienne ostępy w poszukiwaniu dzikich ryb, rzadko niepokojonych i nieprzesadnie ostrożnych, i na bystrza granicznej rzeki Muonio po zasłużone bęcki od tych nielicznych łososi, które przed Kolari nie zdecydowały się skręcić w lewo do Szwecji. Tymczasem jednak, skoro deszcz bębni o parapet, a cherlawe brzózki gną się w pałąki na wietrze, jest chwila na pobieżną relację z niedawnego rozpoczęcia mojego fińskiego sezonu wędkarskiego, zaplanowanego jako nie najdłuższy może, ale najbardziej intensywny w całym dotychczasowym życiu.
Jako nastolatka pasjonowały mnie leszcze. Wcześnie posmakowałem spinningu, szczupaków i okoni, jednak młodzieńczą pasję najmocniej podsycały opowieści Bogdana Bartona o rekordowych miedzianych łopatach, a niewiele widoków dawało tyle radości, co świetlik "sklejający się" ze swym odbiciem podczas wykładanego brania pośród gęstej, intensywnej ciszy nocnej zasiadki. Tak było do czasu, gdy nie poznałem innych autorów: Marka Szymańskiego i Jacka Jóźwiaka, i z ich tekstów nie dowiedziałem się, że na spinning, oprócz znanych mi szczupaków i okoni, można pochwycić i inne ryby: klenie, jazie, brzany, bolenie... To w pogoni za tymi rybami ostatecznie zostałem spinningistą, porzuciwszy wagglery i gruntomierze, i pod urokiem skradania, wypatrywania, czytania rzeki i typowania rokujących stanowisk pozostaję do dziś.
W Finlandii, dokąd zawiodło mnie pragnienie życia bliżej dzikiej przyrody, wśród ludzi odnoszących się do niej – jak i do siebie nawzajem - z należytym szacunkiem, łowisk jest, jak wiadomo, pod dostatkiem. 188 tysięcy jezior, obfitujących w – a jakże – szczupaki i okonie, które stanowią główny cel wędkarskiej aktywności zarówno miejscowych, jak i turystów. Rekreacyjny trolling w koleżeńskim bądź rodzinnym gronie, parę ryb utłuczonych z gracją, oskórowanych z godną podziwu wprawą i upieczonych nad otwartym ogniem – tak wygląda wędkarstwo masowe, nie tylko tutaj przecież, i tak chyba wyglądać powinno... Mnie jednak, mimo iż przez całą długą i ciemną zimę za substytut wędkowania wystarczyć mi musiało wiązanie (moich pierwszych) much, takie wędkarstwo niespecjalnie pociąga. Marzy się rzeczny nurt, bystrza i zawirowania, głazy jakieś albo chociaż zwaliska, i ryby w ten nurt wrośnięte niemal, przezeń ukształtowane. I dla takich marzycieli mają tu zabawę, zwie się ona koskikalastus.
Ktokolwiek, choćby pobieżnie, interesował się tematem wędkowania w Finlandii, zetknął się niechybnie z określeniem koski (wbrew pozorom jest to rzeczownik w liczbie pojedynczej). Koski to bystrze, i jest traktowane jako osobny byt niezależnie od tego, czy jest kamienistym i rwącym fragmentem długiej i rozległej rzeki, czy też kilkusetmetrowym ledwie odcinkiem łączącym dwa jeziora. Tammerkoski na przykład to, ujarzmione dla produkcji energii elektrycznej, bystrze płynące przez sam środek Tampere i "spadające" z jeziora Näsijärvi do położonego kilkanaście metrów niżej Pyhäjärvi; ale już słynne Kukkolankoski to nic innego, jak ponadtrzykilometrowy odcinek, na którym graniczna rzeka Tornionjoki pędzi z hukiem po głazowiskach, by poniżej bystrza uspokoić się, wygładzić i na pierwszy rzut oka przypominać raczej mazowiecką Wisłę. Jedno jest jednak niezmienne: koski to zazwyczaj łowisko prądolubnych, przeważnie łososiowatych, ryb.
Zatem koskikalastus, czyli "łowienie w bystrzu". Kosztowna impreza, bo koski na południu Finlandii to zazwyczaj łowiska specjalne, zarybiane tęczakami i selektami potokowca (dzikie pstrągi są pod całkowitą ochroną), zaopatrzone w infrastrukturę typu parkingi, pomosty, miejsca biwakowe i kosztujące 10-15 Euro za dobę łowienia. Mając w perspektywie spędzenie całego lata w Laponii w pogoni za wolnymi pstrągami, pewnie poskąpiłbym takiej kwoty za łowienie na kilkuset metrach rwącego co prawda po głazowisku, ale jednak wciąż burdelu, gdyby nie... Bolenie! Okolice Tampere nie są może najpiękniejszym, i najlepszym do wędkowania, rejonem Finlandii, ale pod tym akurat względem są wyjątkowe: znacząca populacja boleni, pasących się w jeziorowych głębinach, okresowo patroluje sąsiadujące z nimi bystrza. Wyszperane w archiwalnych doniesieniach proporcje długości i wagi łowionych z rzadka, i głównie wiosną, okazów obudziły łowiecką żądzę, kilka zdjęć rozpaliło ją na dobre. Trzeba było złowić fińskiego bolenia, choć istniały uzasadnione podejrzenia, że choćby miało to być łatwe – raczej nie będzie przesadnie przyjemne.
Wystarczy sobie to wyobrazić: niewielkie, senne fińskie miasteczko w stosunkowo gęsto zaludnionej, rolniczo-przemysłowej części kraju. Zabudowa głównie jednorodzinna, siatka bezpiecznych uliczek i nie węższych od nich ścieżek dla pieszych i rowerów. Dwa markety, dwie stacje benzynowe (gdzie kupuje się wędkarskie licencje), szkoła, tory kolejowe... I wśród tego wszystkiego wije się koski: 500 metrów na tyłach pracującej pełną parą fabryki, potem kawałek nieciekawego rozlewiska i znów kilkusetmetrowe bystrze, tym razem pod mostem kolejowym. Dalej jest kolejne rozlewisko, a ostatni odcinek szybko płynącej wody zaczyna się pod główną ulicą, by wąskim wąwozem, na którego zboczach umiejscowiły się posesje mieszkańców miasteczka, wpaść wreszcie do jeziora i rozmyć się, uspokoić w jego wodach. Tak wygląda "łowisko specjalne", lokalna atrakcja ściągająca licznych amatorów stania do oporu w jednym miejscu z wędkarską skrzynką u boku, zmieniających tylko obrotówki z seledynowych na fioletowe, potem złote, srebrne, z chwostem i bez, w poszukiwaniu przynęty dnia, która skusi wreszcie komplet dwóch tęczaków godnych patelni i pozwoli udać się do domu w poczuciu owocnie spędzonego popołudnia. Epicentrum wędkarskiej aktywności jest oczywiście parking z paleniskiem i zapasami drewna na opał, gdzie można posiedzieć nad samą wodą i popijając piwko czekać swojej kolei do jednego ze specjalnie przygotowanych pomostów, z których można wziąć bezpieczny zamach spinningiem a nawet rozbujać kawałek muchowego sznura...
Jeśli w moim opisie pobrzmiewa ironia, może nawet politowanie – to dlatego, że jestem zgorzkniałym pół-dzikusem, stroniącym od ludzi i obsesyjnie szukającym wąskich i zakrzaczonych ścieżek w nadziei, że zniechęcą innych wędrowców, choć przecież jest wielce prawdopodobne, że ścieżki te prowadzą donikąd. Takie miejsca, jak koski z opisu, pełnią oczywiście ważną i potrzebną funkcję: młodzież przyucza się tam do naszej pięknej pasji, a starsi łączą przyjemne z pożytecznym, spędzając czas na łonie natury. Kultura makkary (czyli mdłego tworu imitującego kiełbasę) z ogniska i bełkotliwych pogwarek nad puszką cienkiego piwa ma swoje uroki i podkreśla uroczą bezpretensjonalność fińskiego podejścia do prostackiej w gruncie rzeczy czynności, jaką jest własnoręczne pozyskiwanie ryb na obiad, choćby nawet odbywało się przy użyciu bambusowej klejonki i jedwabnego sznura. Tak, nad rzekami Laponii przyjdzie niewątpliwie spotkać rosłych brodaczy w fullcapach i Simmsach G4, z lasem dwuręcznych muchówek wpiętych w magnetyczne uchwyty na masce Mitsubishi L200, w skupieniu wypuszczających metrowe srebrniaki monologując jednocześnie do kamery. W gruncie rzeczy jednak wszyscy jesteśmy do siebie podobni bardziej, niż się niektórym z nas wydaje i trąba ten, kto nie umie się z tym pogodzić.
Tymczasem – bolenie, bo oto one są przecież pretekstem dla opisu tej krótkiej przygody. Nie przyjechałem po tęczaki, ani nawet potokowce. Nie widziało mi się stanie w kolejce do pomostu, ani pilnowanie, by nie przerzucić połowy bystrza, bo z drugiego brzegu też ktoś przecież czesze wodę. Obchodząc kolejnych łowiących przemieszczałem się w dół, nasłuchując i wypatrując boleniowych ataków, aż do ujścia, gdzie bystry nurt słabnie i rozlewa się, gasnąc w wodach jeziora, z góry uznawszy to miejsce za boleniową bankówkę (a że nie ma tam pomostów ani paleniska, to i wędkarze zapędzają się niechętnie). Pierwszy boleń, który nieśmiało ujawnił swoją obecność, nie chciał szybko prowadzonego Hermesa, ale połakomił się na RH10. Szybko okazało się, że kluczem jest przerzucenie rozszerzającego się klina uchodzącego do jeziora nurtu i spokojne sprowadzanie przynęty wachlarzem na napiętej lince, w miarę blisko kamienistego dna. Działały RH10 na przemian z woblerami RH85, ze wskazaniem na te drugie. Po rybach 69 i 72 cm przyszło prawdziwe prosię, niemal kwadratowy,ważący dobre 5 kilo, 75 cm, który po niepokojąco długiej reanimacji doszedł jakoś do siebie, by w kolejnym rzucie wziąć ponownie w tym samym miejscu, na tę samą przynętę...
Wróciłem tam jeszcze tydzień później, uzbrojony w niezawodny amulet – czyli najwspanialszą z żon u boku. Brań było mniej – właściwie dwa, i to znów tej samej ryby. Boleniem 77 cm ustanowiłem kolejny rekord życiowy, po czym postanowiłem zamknąć rozdział zatytułowany "boleniowy koskikalastus". Odniosłem wrażenie, że okres wiosennego żerowania na bystrzu i jego okolicach właśnie dobiega końca, a ja złowiłem dyżurną rybę, patrolującą ujście – to po pierwsze. Po drugie zaś – te dwa podejścia wyczerpały moją ciekawość takiego łowienia i w pełni zaspokoiły apetyt na ryby, po które tam pojechałem. Łowienie w środku miasta, ramię w ramię z innymi wędkarzami, łatwych w gruncie rzeczy ryb nie wpisuje się w moją wizję wędkarstwa, a tych kilka boleni, które udało mi się w ten sposób pochwycić, świadczy chyba dobitnie, że nie przemawia przeze mnie resentyment.
Kittilä, czerwiec 2018
- Friko, Guzu, jerry hzs i 26 innych osób lubią to
Super, piękny opis, niemal poczułem zapach wilgotnego mchu między brzózkami