Vanha Tie
Wzorując się na kinowych superprodukcjach, dopiero teraz, po przyciągającym uwagę prologu, proponuję właściwą czołówkę z hitową piosenką w tle. Oryginał Johna Denvera słyszał pewnie każdy, ale na wersję proponowaną tu przeze mnie trafić nie tak łatwo; tymczasem to Tapio Heinonen podszedł do klasycznego tematu z iście ojcowską czułością:
To już trzeci raz, gdy wraz z nastaniem wiosny wyruszamy wraz z Żoną na tułaczkę po odludziach Północy. W 2016, zgodnie doszedłszy do wniosku, że definitywnie zatraciliśmy kompatybilność z realiami ojczystego kraju, w poszukiwaniu przygód i nowego życia zapędziliśmy się, przez Finlandię, aż do Wschodniego Finnmarku i stanęliśmy oko w oko z maskonurami z subarktycznej wyspy Hornøya; wróciliśmy przez Szwecję, gdzie poznaliśmy serdecznych Słowaków, i przez południe Norwegii. Tam, gdzie wyhamowało naszą eskapadę widmo zimy, zaczęliśmy od nowa wiosną 2017, a po blisko 2 miesiącach nad łososiowymi rzekami Agder liznęliśmy też fiordów w Ålesund, by ruszyć w stronę Finlandii, dokąd rwały się nasze serca; ich tęsknoty jednak nie zaznały prędkiego ukojenia, na 3 miesiące utknęliśmy bowiem w szwedzkiej Laponii, gdzie aż do progu zimy przyszło nam opiekować się dawną szkołą wśród bagien i leśnych ostępów w okolicach Arvidsjaur. Niemal zaprzepaściwszy tym sposobem te wątłe podstawy języka fińskiego, jakie udało nam się dotychczas opanować, w 2018 postanowiliśmy lepiej pilnować kursu i trzymać się fińskiej ziemi (z krótkim tylko wyjątkiem dla przyjaciół z norweskiego Finnmarku).
Choć do Kittilä najszybsza droga wiedzie z Kemi przez Rovaniemi, ciekawi nowych dla nas krajobrazów zachodniej Laponii zdecydowaliśmy się na trasę nieco dłuższą, wzdłuż granicy ze Szwecją. Dopiero w granicznym Tornio skręciliśmy więc na Północ, by dalej podążać w górę majestatycznej Tornionjoki, wypatrując objawów rozpoczęcia sezonu łososiowego. Rzeka rozlewa się szeroko i kilometrami płynie leniwie, ale w okolicach bystrzy (czyli koski), a konkretnie w ich dolnych partiach – kręcą się łódki trollingujących. Zlokalizowane w pobliżu najsłynnieszych bystrzy kempingi nie są jeszcze zapełnione po brzegi, właściwy sezon zacznie się bowiem w białą noc letniego przesilenia; jakkolwiek pierwszy renifer, którego widzimy w okolicach Kolari, zaskakująco dobrze jest już odpasiony, z puchatym futerkiem i kształtnymi rogami – widać, że wiosna, choć na razie nie kwapi się oddalić, przyszła w tym roku wcześnie.
A cała ta trasa, setki kilometrów przez rzednącą zabudowę i pustoszejące stopniowo drogi, tylko po to, żeby wreszcie skończył się asfalt. Tak w przenośni, jak i dosłownie. Na przykład przez "fińskie Vegas", czyli narciarski kurort Levi, i przez Köngäs, wioskę z mostem nad bystrzami Ounasjoki, dociera się do miejsca, gdzie zaczyna się droga z nawierzchnią gruntową do w najlepszym razie szutrowej, wiodąca przez gęsto zalesiony, pagórkowaty teren, z drogowskazem "Inari 150" dobitnie świadczącym, że jest to pełnoprawny szlak komunikacyjny: droga 955. Takimi drogami jednak rzadko jeździ się w interesach, nie ciągnie się lawet z używanymi samochodami na handel, przy takich drogach tirówki mogłyby zestarzeć się w stanie nienaruszonym; to są drogi cichego, spokojnego świata, z jego lokalnym ruchem i lokalnymi sprawami, na którym krachy na giełdach i polityczne zawirowania robią mocno ograniczone wrażenie. Takimi drogami jeździ się na ryby.
Chciałbym tutaj, uważając za stosowne naszkicować choćby z grubsza portret psychologiczny narratora, wyjaśnić pewną rzecz: otóż nie jestem, i nigdy nie będę, prawdziwym obieżyświatem. Pod namiotem ostatni raz spałem na pielgrzymce 20 lat temu, dzień bez prysznica to dla mnie upodlenie możliwe do zniesienia tylko w imię najwyższych celów, sranie zaś po krzakach absolutnie nie podlega negocjacji. Z zazdrością czytam relacje z wojaży na autentyczne rubieże, z dala od cywilizacji, dróg i sieci energetycznych, i podziwiam podróżników smakujących prawdziwą wolność samotnie w głuszy, pod rozgwieżdżonym niebem; ja nigdy tam nie dotrę, i po prawdzie się nie wybieram. Mam też świadomość, że "odludzia" fińskiej czy szwedzkiej Laponii to dla takich globtroterów miejsce hałaśliwe, tłoczne i zadeptane. Są to jednak "rubieże" na moją drobnomieszczańską miarę, w których można zasmakować ciszy rzadko uczęszczanych szlaków, a nawet bezdroży i nacieszyć się wędkowaniem w czystych i nieprzełowionych wodach, bez zrywania bezpiecznej więzi ze zdobyczami cywilizacji, wśród których się wychowałem i od których jestem uzależniony. Są to też strony, w których, w razie gdyby w sercu odezwał się jakiś nie znoszący sprzeciwu głos w tej sprawie a życie stworzyło sprzyjające okoliczności, można zakotwiczyć na dobre...
Wreszcie jednak – na ryby! Płytka, śródleśna rzeka o kamienistym dnie i krystalicznie czystej wodzie, przeplata szeroko rozlane płanie z krótkimi, gwałtownymi bystrzami. Ryby raczej jeszcze poniżej bystrzy – pstrąg czterdziestak, kilka lipieni i chuderlawy szczupak. Popołudnie jest pochmurne, a zimny wiatr chwilami przenika do kości; taki wiatr pod koniec października każe się szykować na pierwszy śnieg. Pozostaje wierzyć, że jeszcze tym razem pory roku zachowają kolejność, do jakiej nas przyzwyczaiły: jest połowa czerwca w Tunturi-Lappi, zachodniej części fińskiej Laponii.
Kittilä, czerwiec 2018
- remek, Friko, mario i 19 innych osób lubią to
Bardzo się cieszę że jest drugi wpis i będą kolejne