Juutuanjoki
Na początek – retrospekcja.
Jest 3 maja bieżącego roku, dzień narodowego święta znany jako "środek długiego weekendu". Szczęściem od pierwszomajowej inauguracji udało mi się już złowić kilka boleni i mogę odżałować kolejny poranek, zamiast nad Narwią spędzając go – w nie mniejszym, niż na boleniowej mecie, napięciu – przed ekranem komputera. Punktualnie o dziewiątej rano fińskiego, czyli ósmej naszego, czasu na stronie eräluvat.fi rusza bowiem sprzedaż limitowanych (do kilku-kilkunastu dziennie, w zależności od terminu) zezwoleń dobowych na najsłynniejsze rzeki północnej Laponii. Wrzucam do koszyka kilka dniówek na Juutuanjoki, o której wiem tyle, ile udało mi się wyczytać w sieci, bo w planach mam lipiec w okolicach Inari. Płacę, dostaję potwierdzenie i, snując w pełni teraz uprawnione wizje łowieckiej ekstazy w ostępach dalekiej Północy, idę tymczasem ponękać łomżyńskie bolenie, które przez ostatnich kilka dni miały niewątpliwą przyjemność zaznajomić się z kompletną ofertą przynętowych nowości na rok 2018.
Juutuanjoki to rzeka uchodząca do jednego z największych i najpiękniejszych fińskich jezior. Ze swoimi kamienistymi płyciznami i bezlikiem skalistych wysepek, krystalicznie czyste Inari jest radością dla oka o każdej porze długiego letniego dnia, i mieszkaniem ogromnych pstrągów przez cały niemal rok. Tylko miłość, potężna siła, która rządzi także światem ludzi, potrafi je wygnać z pieleszy prosto na bystrza wpadających do jeziora rzek – między innymi Juutuanjoki właśnie – czyniąc złowienie w nich pstrąga przekraczającego wymiar ochronny, czyli 50 cm, całkiem prawdopodobnym. Wędkowanie dozwolone jest od czerwca do sierpnia, zarządcą wody jest Metsähallitus, czyli fiński zarząd lasów państwowych, który na swoich łowiskach gospodaruje nie tylko zarybiając i kontrolując rybostan, ale także zapewniając infrastrukturę taką, jak parkingi, wiaty i paleniska. Dobowa licencja kosztuje 15 Euro, istnieje też możliwość kupna nieco tańszej licencji 12-godzinnej, co, moim zdaniem, jest rozwiązaniem optymalnym zważywszy, że nocna pora sprzyja wędkowaniu a 24 godzin nad wodą i tak nie sposób w pełni efektywnie wykorzystać.
Minęły ponad dwa miesiące, mamy początek rekordowo skwarnego lipca w północnej Laponii. Słońce, odkąd wzeszło na dobre pod koniec maja, oświetla nieprzerwanie tę krainę piaszczystych pagórków i bagiennych kotlin i wszystko jest jak należy: renifery na poboczach, niemieckie campery na przydrożnych parkingach, komary wszędzie i o każdej porze. Jest już po dwudziestej, gdy dojeżdżam nad rzekę w okolicy efektownego bystrza Jäniskoski, tłumnie nawiedzanego przez turystów; naiwnie liczę, że stojące na leśnym parkingu samochody należą właśnie do nich... Nad wodą jednak natrafiam na liczną rodzinę francuskich globtrotterów, dziarsko obławiającą odcinek opatrzony tablicą "Kalastus kielletty" (łowienie ryb wzbronione), dalej na kolejnych wędkujących ze spinningami i muchówkami; w oczach żądza krwi, w powietrzu wyziewy piwa Karhu, w przytroczonych do pasa reklamówkach zaś – sztywniejące truchła dwudziestocentymetrowych lipieni. Jest strasznie. Zacisnąwszy zęby wbijam się w las, i po zwaliskach omszałych głazów, przez stacjonaty murszejących wiatrołomów, płynąc gorącym potem wabiącym nieprzeliczone chmary komarów, przedzieram się do rozlanej powyżej bystrza płani, zacisznej, bo nie prowadzi do niej żadna ścieżka. Wchodzę do wody i na Elk Hair Caddis własnej roboty łowię z marszu drobne i nieco większe lipienie, jednego za drugim, a poniżej mnie, na obu brzegach rzeki, stłoczona ludzkość korzysta skwapliwie z należnego każdemu dostępu do Natury.
W kolejnych podejściach zapoznałem się z innymi fragmentami rzeki na kilkukilometrowym odcinku łączącym Jeziora Solojärvi i Inari. Haapakoski, Ritakoski, Jurmukoski, a pomiędzy nimi szeroko rozlane i niemal stojące płanie. Na bystrzach presja nie słabnie, a wędkowanie odbywa się głównie w stylu okupacyjnym: zająć obiecujący wlew na przewężeniu i piłować do omdlenia rąk przeciążoną obrotówką (fiński blogger Pietari Sipponen słusznie zauważa, że zasadzanie się w rzekach Laponii na okazowe pstrągi wchodzące okresowo z jezior niewiele ma wspólnego z pstrągowymi podchodami, a więcej z "kasowaniem" wstępujących łososi), następnie posilić się kiełbaskami z ogniska i naparzać dalej, do świtu (który bywa, że przynosi rezultaty, a łowiono tu już pstrągi dziewięciokilowe). Czasami, chcąc się nacieszyć spokojem nad wodą, przyjeżdżałem wcześnie, już po 18:00, by po nadciągnięciu wieczornej hałastry z jej nawoływaniami, naręczami rynsztunku i nieodzownymi reklamówkami u pasków, oddalić się z obiecujących rewirów. Bądź co bądź, poznałem słynne łowisko z bogatą historią i wielkim potencjałem, i wiedza ta może zaprocentuje kiedyś, gdy uda mi się tu zajrzeć poza sezonem urlopowym.
Z powyższego nie należy jednak wyciągać pochopnie wniosku, że zadeptana rzeka z wędkarskich przewodników zniszczyła mi wyprawę na Północ – choć z pewnością przyczyniła się do niejakiego rozczarowania, rzucająć cień na (niewątpliwie wyidealizowany) obraz dzikiej i odludnej Laponii. Taka kraina oczywiście istnieje, tyle tylko, że trochę dalej od Inari, a najlepiej daleko od jakiejkolwiek w ogóle cywilizacji. Ja znalazłem ją – z Żoną u boku i z wędką w plecaku – niknącymi wśród jagodzin ścieżkami wspinając się na szczyty wzgórz, płosząc tam Bogu ducha winne renifery i chłonąc widoki dziczy ustawowo chronionej przed ludzką ekspansją. Przesadzając wijące się wśród jałowego sadu karłowatych brzózek strumyki w drodze na dół, ku rzeczkom o bagnistych brzegach, pełnych, drobnego zazwyczaj, tammukka, czyli osiadłej w rzece formy pstrąga potokowego (wyraźnie odróżnianej tu od taimen, czyli ryb żyjących w jeziorach i migrujących do rzek albo i dalej do morza, które w Polsce nazywać by zapewne należało trociami), a także lipieni, zdających się jednak z pełnią aktywności czekać jesieni, która przecież przyjdzie w te strony już w sierpniu.
Z lipieniem właśnie wiąże się przygoda, jak ulał pasująca do entourage zapomnianej rzeczułki gdzieś wśród bagien Laponii: nic nie wskórawszy suchą karmą z sarniny, zdołałem w końcu w głębinie bani poniżej wlewu wymacać przy pomocy ukręconej z foczego futerka nimfy rybę, co do której nabrałem podejrzeń, że nie da się jej Imperialem piątką wywlec na ogonie po wierzchu. Lipień trzymał się dna i walczył, a raczej zapierał się, dość statycznie, ja zaś zdążyłem nawinąć w międzyczasie nadmiar linki na kołowrotek, szykując się do poważnej batalii. Nagle jednak sytuacja uległa radykalnej zmianie – flegmatyczny dotąd lipień ruszył jak torpeda w moją stronę, minął mnie i utknął w płytkim kamienisku wlewu; ledwie zdążyłem pomyśleć "co do...", gdy druga torpeda, tym razem zielona, przemknęła mi pod nogami i półmetrowy szczupak również zabuksował w kamieniach. "I co ja mam teraz z wami zrobić?" - zapytałem nieśmiało, a pozostali uczestnicy zdarzenia, unieruchomieni, łypali na mnie tylko spode łbów, wyraźnie sobą zażenowani. Pierwszy otrząsnął się szczupak i, podskoczywszy parę razy, przemieścił się z powrotem na swoje podwodne stanowisko; lipieniowi musiałem pomóc, wyczepiając muchę, po czym i jemu pozwoliłem oddalić się w głębiny, do świata nieustannej walki o przetrwanie, której byłem przelotnym, i w gruncie rzeczy przypadkowym, świadkiem.
Kaamanen, lipiec 2018
- Friko, Guzu, lukomat i 8 innych osób lubią to
Bardzo ładne opowiadanie ale chętnie zobaczyłbym muchy na które łowisz - no i same ryby