Ensimmäinen
I tak oto pokazało się, co ze mnie za blogger. Wir wydarzeń, który miotał mną przez miesiące letniej tułaczki, w końcu wziął górę nad zdolnością skupienia się na nieco dłuższą chwilę i zrelacjonowania na gorąco wydarzeń. W nowonastałych, spokojniejszych dla mnie, czasach, spróbuję nadrobić zaległości, jakkolwiek nie do końca tak to bloggowanie powinno chyba wyglądać.
Tymczasem jednak wszystkim, którzy już zdążyli postawić na mnie krzyżyk, dedykuję tę oto kongenialną wersję klasycznego kwartetu wokalnego (choć, oczywiście, aksamitny głos Waylona Jenningsa jest niemożliwy do zastąpienia):
* * *
Śmiała mrzonka, że mógłbym złowić na muchę atlantyckiego łososia, zalęgła się w mojej głowie po raz pierwszy ponad dwa lata temu i była wówczas tyleż niedorzeczna – nie miałem przecież dotąd w ręku wędki muchowej – co uzasadniona, wybierałem się bowiem na kilka tygodni do norweskiego Finnmarku. Wtedy to rozpoczęła się, z początku całkiem ciekawa i rozwijająca, z czasem jednak coraz mocniej pogrążająca się w dusznej atmosferze narastającej frustracji, historia, którą spróbuję tu streścić w kilku ujęciach. Dla tych, co nie słuchali od kołyski Amorphis ani nawet Hautajaisyö, i nie władają w związku z tym biegle językiem fińskim, spoiler, który w przeciwnym razie mógłby niezasłużenie ich ominąć: tytuł niniejszego tekstu zdradza poniekąd jego zakończenie, gdyż na polski tłumaczy się to: "pierwszy".
* * *
Czerwiec 2016, Tana. Stoję sam na brzegu mitycznej rzeki, pośród głazów większych ode mnie, i bezskutecznie próbuję ogarnąć ogrom jej ryczącego nurtu.
Jest jeszcze wczesna wiosna, ale łowić mogą już wszyscy, nie tylko rzeczni Samowie, którym łososiowy sezon wolno zaczynać przed wszystkimi. Rzadko kto się jednak kwapi kupować kosztowne dniówki, bo na razie pojmanie na bystrzach tej potężnej rzeki srebrnej ryby z wiosennego ciągu jest jak znalezienie igły w stogu siana – trzeba poczekać, aż woda opadnie. Mój czas tutaj jest jednak ograniczony, korzystając więc z pustych brzegów – we właściwym sezonie zapełnią się namiotami, grillami i stołeczkami łowiących na dwuręczną, muchową przepływankę – mogę rozpocząć pierwsze eksperymenty z dziwaczną gimnastyką podpatrzoną na YouTube. Wędka to jedenastostopowy switch 8/9, linka – skagit 510 granów. Kilka podejść, skwapliwie kontestowanych przekwalifikowaniem się na spinning i biczowaniem przez resztę nocy kilkusetmetrowego odcinka, gdzie metoda ta jest dozwolona, utwierdza mnie w przekonaniu, że wszystko to nie ma najmniejszego sensu.
Przekonanie to dość szybko się ulatnia podczas wycieczki nad najpiękniejszą z rzek, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się odwiedzić. Vestre Jakobselv urzeka onieśmielającą kondensacją atrybutów surowego arktycznego krajobrazu: skalistymi kanionami, wodospadami i roztaczającym się z płaskowyżu widokiem na jedyny z norweskich fiordów otwierający się ku Wschodowi. W tej scenerii pierwszy raz zapoznaję się z irytującymi zwyczajami łososi zasiedziałych u stóp kaskady w oczekiwaniu na wyższą wodę, ignorujących wszelkiego rodzaju przynęty (by się nie stresować, mam ze sobą spinning) i z irytującymi "delfinkami" nieskorych do współpracy rezydentów podręcznikowych rynien meandrującej, żwirowej delty. Na pożegnanie dostaję raptem nieśmiałe puknięcie w wobler, które z czasem w zainfekowanej nieodwracalnie głowie zakiełkuje przekonaniem, że "na muchę bym pewnie połowił". W 2016 roku nad łososiowe wody już jednak nie zawitam.
* * *
Wiosnę 2017 roku przyszło mi spędzać na południu Norwegii, w okolicach Kristiansand. Dłużące się do łososiowego otwarcia dni majowe skracałem sobie pracą na farmie i muchowymi wprawkami na budzących się powoli do życia jeziorowych pstrążkach. Z pierwszymi ukłuciami komarów przyszły pierwsze zbiórki, jednak perspektywę magicznych chwil z suchą muszką porzuciłem bez żalu wraz z nastaniem czerwca i sezonu łososiowego na pobliskiej Tovdalselvie. Ociekające krwią rybie truchła dyndające na drzewach wskazywały niezbicie, że srebrny ciąg tym razem mnie nie ominie; sugerowały jednocześnie, że mnie za to przyjdzie obchodzić szerokim łukiem najbardziej obiecujące miejscówki, zaludnione przez parujących od emocji i wypitego alkoholu norweskich kolegów po dwuręcznym kiju...
A przecież i do mnie uśmiechnęło się w końcu – przelotnie co prawda – szczęście. We wlewie, obłowionym gruntownie chwilę wcześniej przez spinningistę, który wbił się bezczelnie poniżej mnie, tępe przytrzymanie i sławetny "zaczep, który ożył". Zdecydowany hol zwieńczony szkolnym błędem – czyli paraliżem decyzyjnym podczas ostrego odjazdu ryby spod nóg przy uniesionym kiju i dokręconym hamulcu – zaowocował niezapomnianym widokiem dorodnego srebrnego cielska w powietrzu i tubowej muchy wyplutej z bezpretensjonalną gracją. Ten łosoś był za duży, jak na pierwszego.
Nie było mi zatem dane zapunktować na otwarcie sezonu 2017, choć brakowało niewiele. Była jeszcze wyprawa nad Mandalselvę, rzekę podobno prężnie odradzającą się po niedawnej zapaści. Faktycznie, obsługa i infrastruktura na najwyższym poziomie, podobnie jak stan wody... Pożegnalny wieczór zastaje mnie bez przekonania czeszącego skagitem "bankówkę" pod mostem kolejowym, ramię w ramię z innymi zrezygnowanymi muszkarzami. Dookoła nas zaś miota się w łowieckim amoku spinningistka, uskrzydlona srebrną zdobyczą zaniesioną przed chwilą do samochodu...
* * *
Dalszy bieg letniej eskapady zawdzięczam Żonie i jej marzeniu o "prawdziwych fiordach". Na bazę wypadową wybraliśmy Ålesund, by przez dwa tygodnie wypuszczać się na całodniowe wycieczki. Odwiedziliśmy Geiranger, Hjørundfjord i inne znamienite fiordy Sunnmøre, zapędziliśmy się na słynącą maskonurami wysepkę Runde. Przemierzając niezliczone mosty i tunele, przecinając fiordy na pokładach promów, kątem oka rejestrowałem kolejne rzeki – były wśród nich zamknięte dla wędkarzy albo bardzo drogie, niekiedy od dawna już porezerwowane. W końcu udało się na dłużej przystanąć nad jedną, Stordalselvą, i po gruntownym rozpytaniu pozyskać dwunastogodzinną licencję na następny dzień.
Jeżeli jakąś rzekę można nazwać prymitywną – to właśnie ten płytki i kamienisty strumień, na którego prostej drodze z gór do fiordu co kilkadziesiąt metrów kamienne progi, najprawdopodobniej powstałe nie bez udziału człowieka, formują spienione banie, zachęcające wędrujące łososie do zażycia chwili wytchnienia. Od 8:00 do 20:00 mam prawo niemal udzielnego władania kilkusetmetrowym wycinkiem z dziewięcioma poolami. Słowo "niemal" ma tu kluczowe znaczenie, bowiem przyjechawszy na miejsce nieco po ósmej stwierdzam, na podstawie wyłożonego w punkcie zbornym zeszytu, że drugi z użytkowników, lokalny mieszkaniec, zdążył już pozamiatać sześciokilową rybą. Rzeka jest krystalicznie czysta, jak na dłoni widać każdy centymetr dna nawet w najgłębszych dołkach i już po pobieżnym przepatrzeniu dostępnego mi odcinka wiem, że zostałem wykolegowany jak młokos. Do tego wychodzi słońce, i przez resztę tego pięknego dnia wyłączność na korzystanie z wody mogę spożytkować na opalanie się na kamienistym brzegu.
* * *
W 2017 roku "łososiowy" epizod przydarzył się jeszcze w szwedzkiej Laponii, gdzie niezamierzenie utknęliśmy na 3 miesiące. Nie znalazłszy w sobie dość śmiałości, by zaatakować z podniesioną przyłbicą mityczną Byske, ani tyle rozmachu, by mierzyć się z Kalix, wytypowałem niepozorną i mocno chronioną Råne, w której podobno z roku na rok przybywa łososi. Deszczowy początek lipca najpierw długo trzymał mnie w blokach, by w końcu zaowocować powodziową wodą na upatrzonych odcinkach. Radość z napawania się samotnością nad dziką rzeką sprzęgła się w mojej głowie już nieodwracalnie z pewnością, że w wodzie nie znajdę ryb: nawet bowiem w dalekiej Laponii wędkarze zawsze wywęszą ciągnące łososie i niechybnie zameldują się w sile wszędzie tam, gdzie można je dorwać. Oprócz wspomnień niepowtarzalnych krajobrazów i spotkań z reniferami na obrzeżach cywilizacji, na pamiątkę znad Råne została mi też żółta opaska zaciskowa, którą musiałem kupić wraz z zezwoleniem, choć złowionemu łososiowi i tak zapewne darowałbym wolność.
Tak zakończyły się łososiowe przymiarki sezonu 2017, bez powodzenia i z poczuciem, że płacone przeze mnie frycowe jest co najmniej wprost proporcjonalne do królewskiej rangi, jaką łososiowi przyznała wędkarska tradycja. Nie bez znaczenia może być też fakt, że moim poczynaniom towarzyszyły nieustannie wstyd i skrępowanie: że nie umiem rzucać, że łowię w nieodpowiednim miejscu, w niewłaściwy sposób... Unikałem więc innych wędkarzy, gromadzących się przecież swoim zwyczajem w najrybniejszych miejscach, i niepewnie rozglądając się wokół obławiałem nieporadnie miejsca rokujące w moim mniemaniu, ale przecież z jakichś powodów nie cieszące się uznaniem bardziej doświadczonych kolegów.
* * *
Pierwsze w 2018 roku podejścia do dwuręcznej muchówki na potencjalnie łososiowej wodzie zdarzyły mi się w czerwcu, na granicznej rzece Muonio, ale ani to nie jest najlepsza rzeka, ani też czas nie był najodpowiedniejszy. Białe ("beznocne", jakby się powiedziało po fińsku) noce początku lata poświęciłem lipieniom, wędkowanie grubszego kalibru traktując tylko jako przetarcie.
W sierpniu bowiem dane mi było wrócić do Finnmarku – tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Dwa lata wcześniej stawałem nad Taną pełen beztroskiego optymizmu, gotów z radością przyjąć jako nową przygodę cokolwiek by się nie wydarzyło. Tym razem – przyznaję to z ociąganiem – po serii niepowodzeń i rozczarowań byłem nieprzyjemnie spięty i sfrustrowany. Rzuciłem się w wir wędkowania na tyle, na ile sobie może pozwolić obieżyświat-gołodupiec w świecie, gdzie doba łowienia kosztuje 500 NOK. Pierwsza noc zaowocowała kilkoma sekundami emocji, gdy na wędce zameldowała się niewielka trotka. Też przecież srebrna... W końcu, obserwując w oddali zmagania samotnego trollingowca, usiłującego wyholować zaciętego na środku rzeki łososia, zrozumiałem, że ze swoimi niezdarnymi rzutami na tej ogromnej wodzie jestem jak dziecko we mgle, i jedyne, co mógłbym zrobić, to karnie ustawić się w kolejce do jedynego właściwie na norweskim odcinku Tany miejsca zdatnego dla łowiących z brzegu, rynienki w ujściu Korsselvy w Skiippagurra. Albo, biorąc przykład z włoskiego kolegi ("u nas nie ma łososi, więc nie umiem ich łowić"), porzucić definitywnie DH i nastawić się na lipienie, które, przez wędkarzy właściwie nie niepokojone, rosną tu dorodne, są wszędzie i jest ich mnóstwo.
Tymczasem 10 sierpnia sezon na Tanie się zakończył. Pozostawszy bez łososia na rozkładzie, połowiłem pstrążków i palii w górskich jeziorach, jak dziki w żołędziach buchtowaliśmy z Żoną po moroszkowych polach, sypnęło grzybami i w deszczu znosiłem pod goszczący nas dach wiadra młodych, twardych jak kalarepa osaków, nie opuszczany ani na sekundę przez świadomość, że 200 metrów ode mnie, po drugiej stronie szosy, tabuny łososi ciągną beztrosko w górę rzeki, nie usiłując nawet kryć drwiących uśmieszków.
Miałem jednak w zanadrzu jeszcze jeden nabój – ten ostatni, który w ostatecznym przypływie frustracji można zawsze wykorzystać przeciwko samemu sobie... Wytropiona w zżółkłych materiałach i wyłuskana z posłyszanych półsłówek, rzeczka marzenie – na najdalszej Północy, z dala od siedzib ludzkich, osiągalna tylko po wielkokilometrowym marszu przez dziki rezerwat. Najpierw więc ponad 100 km jazdy przez zapierające dech w piersiach góry i serpentyny przyklejone do zboczy fiordu, później marsz przez bagna i skaliste koryta strumieni do bajecznie odludnej, zanurzonej w niewzruszonym spokoju doliny.
Jeżeli cokolwiek było w stanie ten błogi, przedwieczny spokój zburzyć – byłem to ja. Nikt bowiem nigdy nikogo nie był w stanie tak nakręcić i podminować, jak ja potrafię podminować sam siebie i aż dziwne, że wyładowanie elektryczne po pierwszym wejściu do płytkiej i krystalicznie czystej rzeki nie zabiło wszystkiego, co w niej żyje. Jakkolwiek nie przeszło bez echa, gdyż poniżej mnie najwyraźniej coś wyskoczyło; i najprawdopodobniej to samo coś trąciło mojego Sunray Shadow (amulet, bo to z tej muchy rok wcześniej spadł mi na Tovdalselvie ten cudowny srebrniak). Oczywiście na tym się skończyło, podobnie jak kilkadziesiąt metrów niżej. Zmieniam muchę na mniej nachalną – i wszelkie brania ustają.
Idę w dół, gnany niezdrową gorączką i poczuciem, że cokolwiek się tu dziś wydarzy – będzie miało wymiar ostateczny. Brań więcej już nie ma, muchy zmieniam bez opamiętania, na oślep. Zbliża się wieczór, a zostawania w tej głuszy na noc nie ma w planach. Poniżej mnie, we wlewie między kamieniami, wyskakuje ryba. W przypływie natchnienia zawiązuję islandzką muchę Silver Sheep – czyli żółty z czarnym, jak w odganianym wcześniej Sunray Shadow, ale w trochę mniejszych gabarytach. Dorzucam tam, gdzie chcę, mucha spływa we wlew. Przytrzymanie i pamiętam, by nie zacinać. Potem siłujemy się trochę i wtedy już nie potrafię sobie odmówić przenikliwego docięcia; następnie kilka wyskoków, po których ryba pozostaje na podwójnym haku – chyba się udało. Mam w końcu na brzegu mojego pierwszego łososia, samca ok. 60 cm. Jest już połowa sierpnia, ubarwienie więc, zamiast świetliście srebrnego – smoliście ołowiane. W gruncie rzeczy to ryba jak każda inna, myślę sobie, i postanawiam nie pozować z nim do zdjęcia nie będąc pewnym, czy którykolwiek z nas na to zasługuje.
Tampere, listopad 2018
- Friko, Guzu, mario i 16 innych osób lubią to
Świetnie opisana.
Dane mi było poznawać ją w odcinkach, moze nie na żywo, ale jednak w etapach, jak to się rozgrywało z sezonu na sezon.
Znając Ciebie, na tyle na ile znam wiem, że na skróty nie chadzasz i satysfakcja z "Pierwszego" była duża, pełna i smakowała, tak jak tylko może smakować wypracowany, nieprzypadkowy sukces
Szczere słowa uznania za zwinne pióro
Pozdrawiam