Któż nie czeka na lato?
Ten okres, czyli krótko przed i po Janówce jest także w moim wędkarskim rytmie czymś wyjątkowym, bo ma coś magicznego w sobie...
Jest to dla mnie magia przedsmaku dojrzałego lata pomieszanego z ostatnimi akordami wiosennej świeżości. Począwszy od wszechobecnego zapachu lip wypełniającego powietrze, szczególnie wyraziście w ciepłe i krótkie noce, poprzez mocno nagrzane za dnia kamienie, które nigdy nie są dość twarde by przeszkadzały w godzinnej drzemce, gdy oczy odmawiają posłuszeństwa po całym dniu i pieką już tak od spływającego do nich potu, że jedyne sensowne wydaje się przemyć twarz i zamknąć je na choćby chwilę, a skończywszy na rybach, które nie mają wyboru i muszą intensywnie żerować bo zmusza je do tego choćby temperatura wody...
Co rok mam wrażenie, że nie tylko moje zmysły ale i mój umysł ulega tej zafundowanej przez naturę hipnozie, czego efektem jest ten cholerny samo-destrukcyjny chocholi taniec w którym wszystko podporządkowane jest byciu na wodą. I tylko resztka realizmu zadaje pytanie,- czy dam jeszcze raz radę?
Czy wystarczy sił, tych fizycznych by kilka razy w tygodniu gonić 20 godzin po rzece?
Czy wystarczy dyplomacji na przekonanie szefowej, że robota nie zając?
Na szczęście nie muszę przekonywać domowników, co do konieczności tych eskapad...
Ten rok jest jednak łaskawy dla moich "sił", bo mocno opadająca woda od polowy czerwca osiągnęła już temperaturę powyżej 25 stopni a zawartość tlenu w wodzie także nie powala co skutkuje tym iż całodniowe biczowanie wody ma średni sens i można się ograniczyć tylko do "świtowego" i "zmrokowego" łowienia a środek nocy spędzić w wygodnym łóżku. Jednak jak to w naturze,- za każdym plusem kryje się jakiś minus i tak właśnie jest w tym roku, że standardowe trasy i miejsca dające ryby w poprzednich latach zmieniły się i trzeba wybierać albo jazie i bolenie albo sandacze...
Z zadziwiającą powtarzalnością obserwuję od 2-3 lat pewną prawidłowość, której co prawda nie rozumiem, ale ze względu na jej sprawdzalność nie mogę jej nie zauważyć czy też uznać jako przypadek...
Chodzi mianowicie o to, że jak na świcie nie żerują sandacze to zawsze wieczorem łowię jazie i bolenie i z rzadka sandaczowe przedszkole.
W drugą stronę to jakoś nie działa, bo jeśli sandacze dobrze zerują o świcie to wieczorem także żrą i tylko złowienie jazia pomiędzy żerującymi sandaczami "uspokaja" miejscówkę na pół godziny.
Wczorajszy był właśnie taki dzień.
Świt na dobrze natlenionej pierwszej główce z szeregu zewnętrznego zakrętu od 4 do 9, nie dał sandaczy ani boleni, za to wieczór 18-24 eksplodował jaziami.
Miejscem połowu jazi była rafa, o której już nie raz pisałem...
Jakościowo było słabo, wszystkie ryby w przedziale 50-55 cm, ale za to czyste rasowo i w doskonałej kondycji.
Turbo-jazi nie było...
Sprzęt jak zwykle Phenix XUL w tytanach oczywiście , Shimano Exence C 3000 MHG, jakaś cienka plecionka 0,6 PE, którą polecił mi Mefi zakończona FC 8lb Varivasa, niezawodna agrafka Ular i Rapalka CD 3cm z wymienioną na cięższą kotwiczką.
Ps
Zdjęcia są niestety słabej jakości ale myślę, że jakoś tam oddają urok wczorajszego wieczoru
NOMINACJA DO KONKURSU "OPIS MIESIĄCA"
Użytkownik woblery z Bielska edytował ten post 01 lipiec 2018 - 09:37