Na miejscu humory nieco się nam popsuły. Woda jak kawa z mlekiem. Jednak postanowiliśmy spróbować szczęścia skoro taki kawał przejechaliśmy. Po chwili Leluchy dostaje sms od mojej dziewczyny z pytaniem czy wszystko ok bo nie odbieram telefonu. Cholera, został na siedzeniu w moim samochodzie. Trudno, może nie ukradną.
Po wypakowaniu sprzętu postanowiliśmy się rozdielić, ja z Piotrkiem poszliśmy drewnianym mostem na drugą stronę rzeki. Nie wiem czy to z niewyspania po niecałych 3 godzinach snu czy po prostu takie szczęście mi tego dnia dopisywało ale jeszcze na moście zaryłem wędką w deski i złamałem szczytówkę. Nie ma co, świetnie się zaczyna. Co tam, bez ostatniej przelotki też można łowić!
Niestety z powodu wyglądu wody nasza skuteczność była zerowa. Zero kontaktu z rybą. Przynajmniej pogoda była pięknie słoneczna. Najpierw łowiłem na Dorado, 5cm imitację śliza. Jednak po jakimś czasie postanowiłem wypróbować woblera własnej produkcji którego zrobiłem specjlnie na ten wyjazd. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że świetnie pracuje bez jakichkolwiek poprawek zarówno w spokojne wodzie jak i w silnym prądzie (wcześniej nie miałem czasu na testy).
Czas mijał, obławiałem kolejne miejsca i w końcu na spokojniejszym nieco, prostym odcinku prowadząc przynęte wzdłuż brzegu poczułem uderzenie. Szybkie, odruchowe zacięcie, siedzi! Krótki hol i jest! Mój pierwszy kropkowaniec! Nie był duży ale moja radość była podwójna bo złowiłem go na swojego woblera. Szybko zawołałem Piotrka żeby zrobił mi zdjęcie (okazało się, że mój aparat ma oczywiście jakąś awarię) i pstrąg wrócił do wody.
Jest dobrze, obym tylko nie zerwał woblera bo zrobiłem tylko jednego takiego.
Jak się można było spodziewać niedługo później mam zaczep. Zaczepiony mocno, nie da się go ruszyć. Miejsce akurat za głębokie na spodniobuty. Trudno, trzeba rwać. Ustawiłem wędkę poziomo do żyłki i ciągnę. Miałem nadzieję, że może uda się rozgiąć kotwiczkę, niestety pierwsza strzeliła żyłka. Napisałem, że wędka była poziomo do żyłki? Okazało się, że prawie poziomo. Wędkę odbiło prosto na rosnący obok krzaczek i kij skrócił sie o następne kilkanaście centymetrów. A ja naiwny po złowieniu ryby pomyślałem, że pech mnie opuścił. Ale nie ma tego złego, na wiosnę przyda się kij do trolingu.
Dalsze łowienie nie przynosiło już żadnych efektów więc postanowiliśmy wracać. Okazało się, że oprócz mnie jeszcze tylko znajomy Piotrka (mam słabą pamięć do imion ale chyba miał na imię Władek) miał jakiś kontakt z rybą niesty żadne z trzech brań nie zakończyło się sukcesem. Godzina była jeszcze dosyć wczesna, chyba po 12, więc pojechaliśmy jeszcze na inna rzekę. Po drodze przesiadłem się do swojego samochodu. Telefon był tam gdzie go zostawiłem.
Rzeka okazała się być czyściutka i każdemu z nas udało się coś złowić. Ja upolowałem małego pstrąga, Piotrek też jednego trafił, jego syn dwa.
Pomimo tak wielkiej dawki pecha z wyprawy jestem zadowolony. Udało mi się w końcu złowić pstrąga i to na własnoręcznie wykonaną przynętę. Przede wszystkim jednak poznałem nowych ludzi z którymi mam nadzieję jeszcze przyjdzie mi nie raz spotkać się nad wodą.
Pozdrawiam wszystkich i ostrzegam na przyszłość żeby każdy kto zechce mi życzyć połamania kija, zastanowił się najpierw dwa razy bo może się to źle dla tej osoby kończyć