- Jeśli będziesz tu stał i rzucał to się w końcu doczekasz - powiedziałem.
- Musisz tam, za tę gałąź, widzisz? Tam, gdzie woda trochę ciemniejsza i jest głębiej - dorzuciłem jeszcze i zająłem się niewdzięcznym zbieraniem mokrego drewna na ognisko. Kwitliśmy nad rzeką już parę zupełnie bezrybnych godzin i prawda była taka, że dostawaliśmy od boleni w kość. Po spłakanym, jesiennym niebie od rana rozpędzały się ołowiane chmury i regularnie nękał nas zimny, nieprzyjemny deszcz. Za nic miał wspólne plany taty i syna. Kapał, a czasami lał sobie beztrosko krótszą bądź dłuższą chwilę po czym uciekał niezdecydowany przed zimnym słońcem jakie znacie z końcówki października. Wiatr gwizdał w uszach, a mokre powietrze niosło ze sobą zapach schodzącego przyboru – butwiejących liści, wiślanego piachu i podgnitego drewna.
Rozpalanie ogniska szło mi dziś opornie, byle jak. Nawet najmniejsze drewienka nie chciały się zająć, przemoczone na wskroś. W dodatku byliśmy głodni i nieźle już zziębnięci, termos ze słodką herbatą dawno pokazał dno. No nic, trzeba kończyć tę nierówną walkę pomyślałem patrząc na Adasia. Szczerze i z ojcowską miłością go podziwiałem. Siedmioletni uparciuch stał wbity czerwonymi kaloszami w brzeg rzeki jak zakotwiczony statek na redzie i chyba ani myślał odpuścić. Rzucał jeszcze nieporadnie i blisko, zazwyczaj mocno w bok od miejsca, które mu doradziłem i gdzie zazwyczaj, ale nie dziś, biła rapa. Zbyt długa na jego możliwości wędka mu ciążyła, mimo to się nie poddawał. Trząsł się przy tym jak osika na wietrze, a lewą rękę odrywał co chwila od kołowrotka aby wytrzeć rękawem kurtki krnąbrny katar. Katar, którego jeszcze dziś rano nie było - uprzytomniłem sobie z wyrzutem… Dobra, daję sobie jeszcze 5 minut na to przeklęte ognisko – zdecydowałem - i jak się nie uda to wracamy do dziewczyn do domu. Pochyliłem się nad podgnitymi patyczkami przekonany, że rozdmucham wątłe iskierki w dający ciepło ogień. Upłynęło może mgnienie oka i słyszę „tata?” od strony rzeki. Zerkam przez gryzący dym i oczom nie wierzę – młody ma rybę. Kij wygięty, wyraźnie nim szarpie, a kołowrotek popiskuje. W pierwszym odruchu chcę lecieć, pomagać ale rezygnuję z tego szybko i biorę do ręki aparat żeby zachować na zawsze ten niesamowity moment. Ulotną chwilę, kiedy mój syn ma pierwszą wiślaną rybę i pierwszego bolenia w życiu. Pstrykam kilka klatek udzielając mu jednocześnie najlepszych rad na jakie stać ojca w takim momencie, ale ryba po paru sekundach (jakże to nie fair) spina się. Podchodząc, widzę że szczytówka już nie pulsuje, a plećka smętnie zwisa, tak samo jak ramiona Adasia. Chłopak spogląda na mnie, w kącikach oczu wzbierają mu powoli łzy wielkie jak ziarna grochu. Łapie mnie w pasie, wtula się mocno i nie mogąc już powstrzymać płaczu mówi cichutko „uciekła mi ryba tato, przepraszam”. No tego już dla mnie zbyt wiele, serce na skraju przepaści wali mi jak oszalałe i czuję, że zaraz ja sam się rozsypię. Porywam go z ziemi, przygarniam do siebie z całych sił i mówię, że się nic nie stało, nie ma za co przepraszać, że wszystko zrobiłeś dobrze i w ogóle… I że będzie następny, że to był pierwszy raz przecież, że byłeś świetny i że bardzo cię kocham…
I tak staliśmy jeszcze na tą rzeką przez dłuższą chwilę zupełnie sami. Milczący, objęci - ojciec i syn. I nie liczyło się nic więcej.
Adaśku, napisałem to dla Ciebie i trochę dla siebie. Żeby to wspomnienie nam nie uciekło. Kiedyś, jak będziesz starszy i wyruszysz w rejs po internecie, może to przeczytasz . Wydaje mi się, że ten boleń nie był duży, może taki wiślany średniak pod 60 cm. Ale wiem, że dla Ciebie był największy na świecie. Bo był pierwszy.
Maciek Rogowiecki
Artykuł bierze udział w konkursie "wygraj wędkę marzeń - sezon 2"
Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł