Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Syrsan 2009 - Relacja Korsarza


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 03 październik 2012 - 00:59

Ten wyjazd, oczekiwany, przeanalizowany od strony każdego detalu, już od samego początku obfitował w niespodziewane, sensacyjne wydarzenia. Zaczęło się na parkingu 
u mnie pod domem, kiedy to się okazało, że mój przyszły współtowarzysz na łodzi, Vitacola, nie dotarł na Okęcie. Ale to był dopiero początek. Jak u Hitchcock’a zaczęło się od trzęsienia ziemi i każda kolejna godzina obfitowała w narastające napięcie. Właściwie to każdy przejechany kilometr począwszy od wjazdu do Trójmiasta. Duży, superbezpieczny zapas czasu nagle się kompletnie skurczył. Do celu GPS pokazywał 30 km a nam zostało może 40 minut. Dodatkowo utkwiliśmy w kosmicznym korku. Właściwie to już byłem pewien, że wyjazd zakończy się na pomachaniu odpływającym kolegom. Radek za kierownicą i Rafał obok niego z nerwów bali się wogóle odzywać. Odcinek obwodnicy pokonaliśmy w tempie wyścigowym, na sam koniec o mało nie taranując bezmyślnego kierowcy skręcającego na drodze dwupasmowej z lewego pasa na zjazd, pod kątem niemal prostym. Dzięki dużym umiejętnościom kierowcy jak i dociążonemu odpowiednio autu, udało się szaleńca ominąć niemal na 2 kołach.


Zdążyliśmy. Tyle, że kosztowała nas ta podróż kompletne wyczerpanie nerwowe. Na promie jak zawsze. Osiemdziesiąt procent załogantów to towarzystwo wędkarskie. Stąd też i w restauracji podczas kolacji, o niczym innym niż o wielkich łowczych planach się nie mówiło. Niektórzy z nadmiaru wrażeń i tematów do omówienia chyba w ogóle nie zeszli do kabin. Mnie wcześniejsze przeżycia tak zmęczyły, że poszedłem wcześniej spać.




Karlskorona


Rano wyruszyliśmy w spokojną i jakże inną od tej po Polsce, podróż. Grzeczną, 
z przestrzeganiem wszystkich przepisów, wręcz spacerową i usypiającą. Ale bezpieczną. 
Z odpoczynkiem nad rzeką Eman.



Eman

Wczesnym popołudniem dotarliśmy nad zatokę Syrsan. Trafiliśmy akurat na naszych poprzedników, dla których przygoda się właśnie kończyła. Niestety nie byli zbyt usatysfakcjonowani. Nie połowili, nie mieli też pogody. Było za zimno. Rano wręcz mroźnie. Jakoś nas to jednak zupełnie nie załamało. Liczyliśmy na poprawę pogody i ocieplenie. I dobrze liczyliśmy. Ale po kolei…


Właściciel Peter kilkakrotnie woził nam bagaże tak, że rozlokowanie po domkach zajęło bardzo dużo czasu. Trafiłem do ostatniego domku i zająłem antresolę z łożem małżeńskim, rok wcześniej zaanektowaną przez Wujka z Monią. Szybkie rozpakowanie, rozdział łodzi i niemal jak na komendę wszyscy zaczęli się zbroić, mimo zapewnień 
i deklaracji fałszywych i przewrotnych, że pierwszy dzień to dzień organizacyjny i nikt nie wypłynie. Od początku w to nie wierzyłem i wcale się nie zdziwiłem schodząc ze swojej „górki” gdy zastałem Radka z Rafałem w pełnym rynsztunku. Z uwagi na chwilowy brak Vitacoli, o losach którego za chwilę, wypłynęliśmy we trzech. Pogoda była dobra, lekki wiaterek i dość ciepło. Wreszcie. Tyle dni odliczania, planowania, śledzenia informacji.

Na wodzie odżyłem całkowicie. Zniknęło gdzieś zmęczenie podróżą, noszeniem klamotów itp. Syrsan witała szumem fali, krystaliczną wodą, trzcinami i skalistymi wyspami. Zachęcała fantastycznymi, podręcznikowymi wręcz miejscówkami, do aktywnego szukania jej mieszkańców.



Rafał za sterem


Zatoka


Na pierwszy ogień poszedł niedaleki przesmyk między wyspami. 3 metrowy blat ciągnął się na dość długim odcinku pozwalając na spokojny dryf. W ruch poszły gumowe zabawki. I mimo świadomości, umocnionej wielokrotnie słyszanymi opiniami, że wcale tak łatwo ryb się na Syrsan nie łowi, już po niecałej godzinie Radek zaciął pierwszą rybę. Pięknie wybarwionego, zdrowego 70-taka. Ten pierwszodniowy zapał i skupienie przyniosło każdemu z nas po rybie. Mnie wręcz Syrsan rozpieściła racząc pięknym i największym tego dnia szczupakiem. 92 cm zielonkawego cielska znalazło się w moich objęciach, w co kompletnie nie mogłem uwierzyć. Hol był wyjątkowo krótki, podebranie przez chłopaków nadzwyczaj sprawne. Choć okupione krwią Radka na ciele ryby. Czy można sobie wyobrazić lepszy początek??



92 cm

Wróćmy jednak na chwilę do losów nieszczęsnego Vitacoli. Dzięki wielu kombinacjom z połączeniami, udało mu się dotrzeć dzień później do oddalonego o 150 km od Vastervik lotniska. Po uzyskaniu ode mnie smsowo nazw najbliższych miejscowości, znalazł połączenie autokarowe. Dość późnym niedzielnym popołudniem odebraliśmy z Tomim Krzyśka z parkingu, na którym na szczęście kierowca Go wyrzucił.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy z Krzysiem już na naszej łupince, popierdułce. Okazało się bowiem, że zabrakło dla nas łodzi. Wcześniejsza ekipa ją rzekomo uszkodziła. Dostaliśmy zamiennik w postaci niewielkiej łodzi z 4 konnym 2-suwem. Nic nie dały prośby i rozmowy 
z właścicielem, Peterem. Okazało się, że jesteśmy na tą łódź skazani, gdyż właściciel nie ma nic innego. Dodatkowo silnik okazał się dość kapryśny w odpalaniu, co zmuszało mnie do nadwyrężania ręki dość regularnie. Trzeciego dnia na środku zatoki w drodze powrotnej 
z Boden (opisanego przez Mgora) odpadła wtyczka od linii paliwowej. Z lekkim przerażeniem, oceniając odległość od portu, usiadłem do wioseł. Niestety wiosła okazały się kompletną porażką. Lewe strzeliło jak zapałka już po trzecim pociągnięciu. Zapadał zmierzch, na odległym Boden pozostała jedna łódka, poza tym zostaliśmy sami nie wiedząc czy się śmiać czy płakać. Krzysiek okazał się jednak Pomysłowym Dobromirem i z wykorzystaniem torebki śniadaniowej odpalił silnik. Trzymając go kurczowo, usmarowany paliwem, doprowadził nas do przystani. Byłem tak wkurzony, że postanowiłem skontaktować się z Eventurem. Dodzwoniłem się do pracownika, który jak się okazało też był gdzieś 
w Szwecji. Obiecał zainterweniować, czego nie uczynił. Musze to napisać z całą stanowczością. Sami wynegocjowaliśmy u właściciela nową linię paliwową oraz nowe wiosła, niewiele lepsze od swoich spróchniałych poprzedników. Pocieszeniem był fakt, iż od tej chwili silnik stał się posłuszny i odpalał jak trzeba.


Skargi nie złożyłem, gdyż zdecydowałem się wraz z Vitacolą na przyjęcie pieniężnej rekompensaty od właściciela. Tym niemniej jakieś rozgoryczenie pozostało. Zwłaszcza związane z faktem, iż biuro organizujące wyjazd nam nie pomogło. Mimo słabego silnika i małej prędkości przelotowej odwiedziliśmy większość miejscówek obławianych przez naszą ekipę.



Most rozpoznawczy


Krzyś okazał się znakomitym kompanem. Rozumieliśmy się doskonale, bez problemu uzgadnialiśmy plan na cały dzień i go realizowaliśmy, niekiedy z małymi korektami. I zostało to nagrodzone. Właściwie każdego dnia mieliśmy rybę na kiju, kilkakrotnie obserwowaliśmy potężne szczupaki odprowadzające przynętę.


Vitakola skupiony


Co by tu zawiesić


Ryby były wszędzie i nigdzie. Najwięcej ryb padło w zatokach, tym niemniej mieliśmy brania i na stokach i na blatach i przy skałach.


osiemdziesiątaczek


Ponownie osiemdziesiątak


Obserwacje MGOR-a mogę jedynie uzupełnić o przekonanie, iż ryby migrowały w ciągu dnia i trzeba było trafić na godzinę i miejsce. Obserwacje moje potwierdza sytuacja z jaką mieliśmy do czynienia w zatoce naprzeciwko przystani. Rano widziałem w niej dwa ogromne szczupaki, oba ponad metrowe, płynące obok siebie. W zatoce tej mieliśmy w ciągu 2 godzin kilka wyjść i niezaciętych brań. Późniejsze, popołudniowe odwiedzenie tej zatoki jednak nie przyniosło efektów. Ryb tam nie było. Jak większość załóg i my trafiliśmy swój dzień. Ten najlepszy, obfitujący w najwięcej brań i ryb. Znaleźliśmy ryby w zatoce, którą niemal każdy omijał uznając za mało atrakcyjną. Płytka, zarośnięta dokładnie podwodną roślinnością, z dwoma pomostami zatoczka, tego dnia była dość dobrze osłonięta od wiatru. Ryby stały właściwie na jej środku. Każdorazowy dryf kończył się braniem i kapitalnym holem. W dwóch napłynięciach złowiłem szczupaka 93 
i 101 cm, a pechowiec Krzysiek stracił 2 okołometrowe okazy.


Metróweczka


Dziewięćdziesiątak



Spędziliśmy w tej zatoce blisko 6 godzin. Czas tak niesamowicie przyspieszył napędzany adrenaliną i emocjami, że mieliśmy pełne przekonanie, że łowiliśmy tylko chwilę. W zatoce tej następnego dnia Radek z Rafałem także mieli kontakt i złowili ryby. Żeby nie było zbyt spokojnie i sielsko trafiliśmy także na potężną burzę. Stojąc na wyspie pod skałami, siekani wiatrem i deszczem zastanawialiśmy się co jeszcze może nas spotkać. I w tym momencie zaczęło się gradobicie. Dostaliśmy konkretny łomot po plecach. Musieliśmy najwyraźniej nagrzeszyć, bo Pan Bóg nad nami ciskał pioruny i nas karcił wszystkimi narzędziami Matki Natury. I wygonił z wody obniżając dodatkowo dotkliwie temperaturę.


Oprócz tego jednego dnia, w którym zrobiliśmy sobie małą przerwę na obiad i wysuszenie, caluteńki czas spędzaliśmy na wodzie. Czas przestał się liczyć, zaczęły mi się gubić dni. Wypływaliśmy dość wcześnie rano, wracaliśmy po zachodzie słońca.



Późne powroty


Mimo narastającego zmęczenia fizycznego, pokłutych i popękanych palców czułem, że wypoczywam.



Szuwarek


Ostatniego dnia rano, z lekkimi oporami, także dałem się wyciągnąć na łódź. Tym razem rozdzieliliśmy się na 2 łodzie i wypłynęliśmy we trzech, żeby nie tracić tych paru godzin na łowienie, na pływanie łupiną. I Tomkom, z którymi popłynąłem, chyba przyniosłem szczęście. Zwłaszcza Tomiemu, który w z ostatnim rzucie wyprawy zaciął największą rybę. I jakże to był inny hol od holu mojej metrówki. Ta ryba pokazała cały wachlarz tricków. Były i odjazdy i murowania i jeżdżenie na ogonie. Szkoda, że nie mieliśmy kamery. Ta ryba zafundowała nam wszystkim fantastyczne, niezapomniane widowisko. 
W połączeniu z dziką radością, okrzykami i gwizdami Tommiego, napełniło nas ono prawdziwą euforią. Doświadczyliśmy wszystkiego co w wędkarstwie najpiękniejsze.


Jakie przynęty były najskuteczniejsze? Chyba ogólnie gumy. Zwłaszcza te irlandzkie, które dzięki Krzysiowi mogłem potestować Kilka ryb złowiłem też na płociopodobnego Fatso 10S i na duże obrotówki. Nie znaleźliśmy z Vitą w sobie tyle zaparcia by obławiać cały dzień jeden blat, szukaliśmy ciągle nowych miejsc, mimo marnego środka pływającego. Być może więcej samozaparcia, tak jak u Hlehle i Sebka dało by nam więcej dużych ryb. Choć pewnie Daniela i tak byśmy nie prześcignęli. To prawdziwy czarodziej i mistrz. Najwyraźniej urodził się z wędką. Tylu metrowych ryb w tak krótkim przecież czasie, na tak wielkim łowisku, niewielu chyba kiedykolwiek złowiło.


To była, mimo opisanych komplikacji, fantastyczna przygoda w gronie Kapitalnych Ludzi. Jestem pewien, że jeszcze nad Syrsan wrócę. To miejsce magiczne. Oby do następnego razu!

Korsarz, 2009

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł
  • coma lubi to