Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Wiosna W Szkierach


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 03 październik 2012 - 13:07

W ostatniej dekadzie kwietnia przebywałem wraz z kolegą Robertem na wyprawie studyjnej w Szwecji. Moim zadaniem było przetestowanie kilku nowych łowisk w ciągu raptem siedmiu dni. Nie mieliśmy więc absolutnie czasu na dokładne rozpracowywanie najlepszych miejscówek. Napięty program wyprawy narzucał łowienie w iście ekspresowym tempie, a nam nie pozostawało nam nic innego, niż liczenie na łut szczęścia oraz na to, że rybność szwedzkich łowisk daje szansę na dobre połowienie nawet w ciągu jednej kilkugodzinnej tury - i to na zupełnie nieznanej wodzie. Oto krótka relacja z jednego naszych przystanków – szkierowego łowiska w Blekinge, położonego niedaleko portu Karlshamn.

 

Zimne Blekinge

„Zielony Ogród Szwecji”, jak nazywa się niekiedy leżący na południowym-wschodzie Szwecji region Blekinge, przywitał nas słoneczną pogodą, ale dość niską jak na tę porę roku temperaturą – grubo poniżej 10 stopni Celsjusza. Pomimo, że nie było tu praktycznie zimy, wczesna wiosna nie rozpieszczała zarówno złaknionych ciepła mieszkańców, jak i coraz liczniej przybywających tu od połowy kwietnia łowców szkierowych szczupaków. Blekinge jest bowiem jednym z najlepszych łowisk tej ryby w Szwecji, a nawet w Europie. Tarło zębate drapieżniki odbywają tu w zależności od pogody - od marca do początku maja. Zaraz po odbyciu godów przystępują do regenerowania sił i odbudowywania masy ciała – a więc zaczynają intensywnie żerować. Są wówczas łatwe do znalezienia w płytkich, szybko nagrzewających się zatokach.  Tegoroczna łagodna zima kazała mieć nadzieję, że w drugiej połowie kwietnia ryby będą już dawno po tarle, a więc szansa ich skutecznego łowienia niepomiernie wzrośnie. Niepokoiły nas tylko te chłody...

 


 


 

Dalej już tylko wielka woda

Na miejsce  - czyli do ośrodka wędkarskiego położonego pomiędzy Ronneby a Karlshamn, przybyliśmy około ósmej wieczorem. Było jeszcze widno, mogliśmy więc podziwiać bardzo urokliwą okolicę, pełną zielonych łąk i skalistych pagórków porośniętych drzewami. Morze wcinało się głęboko w ląd wąskimi zatokami, pełnymi trzcinowisk i zatopionych głazów. Wszędzie mnóstwo domków letniskowych, pomostów i pięknych łodzi: żaglówek, motorówek i zwykłych łódek wiosłowych. Jak się dowiedziałem już dawno temu, praktycznie każdy Szwed mieszkający w okolicy morskiego wybrzeża ma swoją łódź! Skandynawowie odczuwają niezwykle silne związki z naturą oraz wodą, umieją też korzystać z jej bogactw i uroków.

Nasz ośrodek położony był na końcu drogi, w bezpośrednim sąsiedztwie pięknej rozległej zatoki. Dalej rozciągała się już tylko bezkresna  woda – najpierw pełne skał i wysepek szkiery, a zaraz potem otwarty Bałtyk. Gospodarz – rolnik prowadzący hodowlę jaków, który postanowił dodatkowo zająć się agroturystyką - powitał nas serdecznie i od razu opowiedział o wędkarskich wynikach ostatnich dni. Nasze ostrożne obawy potwierdziły się - ryby brały niestety niemrawo z powodu zbyt jeszcze chłodnej wody. Mieszkający w sąsiednim domku Polacy ze Śląska złowili wprawdzie w ciągu dwóch dni metrowca oraz osiemdziesiątaka, ale poza tym kompletnie nic. Wczoraj zdecydowali się więc poszukać dorszy, bo spokojne morze pozwalało na dość dalekie wypłynięcie. Znaleźli je, ale tylko małe sztuki. Poczęstowali nas rybami uwędzonymi w turystycznej wędzarce. Dorsze smakowały wybornie! Gawędząc z sympatycznymi kolegami już układaliśmy w głowach plan na jutro – jedyny dzień naszego wędkowania w Blekinge.     

 

Wybór taktyki

Poranek powitał nas przejmującym chłodem oraz... gęstą mgłą. O umówionej porze stawiliśmy się na przystani, gdzie czekał już na nas gospodarz ze swym psem – pięknym irlandzkim seterem. Szybko przeszkolił nas w obsłudze silnika i wydał niezbędny sprzęt: kapoki, kotwicę oraz zapasowy kanister z paliwem. Dał nam też dokładną mapę okolic z planem batymetrycznym. W czasie gdy przygotowywaliśmy łódź do wypłynięcia, mgła odeszła powoli w stronę otwartego morza. Zrobiło się też nieco cieplej. Analiza mapy batymetrycznej naprowadziła nas na pomysł, aby popłynąć do jednej z sąsiednich zatok, tam, gdzie do morza uchodzi rzeka Braknean – znana z dobrych połowów troci wędrownej i łososia. Woda w tej bardzo płytkiej zatoce powinna być cieplejsza niż w innych miejscach, bardziej też wysłodzona. Mogły tam zgromadzić się bardzo grube szczupaki. Aby dotrzeć do owej zatoki, trzeba było wypłynąć na moment na otwarte morze, ale pogoda dopisywała, po mgle nie było już śladu, decyzja zapadła więc szybko.

Rejs do docelowej zatoki trwał przy użyciu 10-konnego silnika około dwudziestu minut. Po drodze mogliśmy podziwiać typowy krajobraz morskiego wybrzeża Blekinge – liczne skałki z powykręcanymi od wiatru sosnami, małe wysepki, wystające z wody olbrzymie głazy, ciche zatoczki z trzcinowiskami, a przede wszystkim przepiękne domki letniskowe Szwedów, rozsiane po całym brzegu i udekorowane żółto-niebieskimi narodowymi flagami. Już na połączeniu zatoki z otwartym morzem zauważyliśmy, że woda była tutaj zupełnie inaczej zabarwiona, niż w innych szkierowych miejscach: brunatno-czerwona, podobna do tej, która płynie szwedzkimi rzekami – np. Mörrum czy Eman. To efekt ujścia do morza rzeki Braknean, niosącej wodę o takim właśnie zabarwieniu. Jej ciemny warkocz ciągnął się w morzu na odcinku około dwóch-trzech kilometrów. Na końcu zatoki, tuż przy ujściu rzeki, woda miała głębokość około siedemdziesięciu centymetrów. Brzegi porastały olbrzymie kępy gęstych i wysokich trzcin, woda zrobiła się nieco mętna. Sceneria bardziej przypominała deltę Wołgi czy Dunaju, niż ujście do Bałtyku wartkiej rzeki trociowej, niosącej krystalicznie czystą wodę.

 

Mleczna niespodzianka

Pierwsze rzuty wykonaliśmy z drżeniem serca i nadzieją, że za chwilę nastąpi upragnione uderzenie szczupaka. Miejsce wydawało się być idealnym siedliskiem drapieżników. Woda faktycznie była cieplejsza niż w innych rejonach archipelagu – miała ponad 12 stopni Celsjusza, a ponadto jej ujście stanowiło znakomity punkt obserwacyjny migrujących ryb. Wprost wymarzone środowisko dla spragnionego żeru szczupaka. Jednak ku naszemu rozczarowaniu brania nie nastąpiły przez bitą godzinę łowienia. Niedaleko nas próbowali szczęścia inni wędkarze, postanowiliśmy więc podpłynąć do nich i popytać o wyniki. Okazali się Czechami. Nie mieli do tej pory brań szczupaków, ale za to jednemu z nich w czasie holu spięła się troć wędrowna – taka około 60 centymetrów. Po krótkiej pogawędce postanowiliśmy łowić dalej. Oddaliliśmy się od Czechów i znaleźliśmy małą, spokojną zatoczkę. Zaaferowani łowieniem nie zauważyliśmy nadciągającej niespodzianki. W pewnym momencie powiało przenikliwym chłodem i od południa nadciągnęła gęsta mgła. Powróciła znad otwartego morza. Stało się to tak błyskawicznie, że w kilka chwil znaleźliśmy się w chmurze, w której widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów.

 


 


 

Zaczęliśmy zastanawiać się co robić - czekać, aż mgła rozrzedzi się, czy próbować wracać ostrożnie wzdłuż brzegu? Zdecydowaliśmy się na to drugie rozwiązanie, gdyż widać było, iż zaniosło się na dobre. Pierwsze kilkaset metrów pokonaliśmy dość szybko i sprawnie, jednak potem (jak mawiał Wieniawa wychodząc z Adrii) skończyły się żarty, a zaczęły schody. Nagle „padła” bateria od echosondy. Staliśmy się zatem bezbronni wobec naszego największego (bo niewidzialnego) wroga – ogromnych głazów, których ostre wierzchołki znajdowały się tuż pod powierzchnią wody. Byliśmy bowiem skazani na płynięcie stosunkowo blisko od skalistego brzegu, gdyż oddalenie się w stronę otwartego morza groziło zabłądzeniem we mgle. Nie mieliśmy niestety GPS-u i powrót mógł być możliwy tylko i wyłącznie na podstawie mapy i naszego „nosa”.

 


 

Pierwszy z płycizny

W jednym z miejsc, aby nie opływać rozległego cypla oraz kilku szkierowych wysepek, zdecydowaliśmy się na płynięcie skrótem – zaznaczoną na mapie wąską i długą cieśniną. Była ona bardzo ciekawa wędkarsko, pełna rozległych podwodnych łąk roślinności, kamieni i głazów, a także nadbrzeżnych trzcin. Raz rozszerzała się, tworząc płytkie rozlewiska, raz zwężała w wąskie przesmyki, przez które z trudem przeciskała się łódź. Posuwaliśmy się zatem w głąb od czasu do czasu wykonując po kilka rzutów. Tym czasem cieśnina stawała się coraz płytsza, aż w pewnym momencie nie dało się dalej płynąć – bagienny, gęsto zarośnięty teren nie dawał szans na przeprawę łodzią. Musieliśmy zawracać, a następnie płynąć dłuższą i bardziej niebezpieczną okrężną trasą. W powrotnej drodze wykonaliśmy jeszcze po kilka rzutów na jednym z najpłytszych rozlewisk cieśniny. W pewnym momencie, przy samych trzcinach, na półmetrowej wodzie, nastąpiło upragnione przytrzymanie przynęty – błystki obrotowej lusox – przez coś żywego i pulsującego energią. Podniosłem do góry kij, wykonując przy tym płynne zacięcie, i rozpocząłem hol ryby. Walka nie trwała długo – niewielki potarłowy szczupak poddał się w kilkanaście sekund. Na oko ryba nie miała więcej jak 55 cm. Niby nic, a jak bardzo cieszyło. Mój pierwszy szkierowy szczupak tej wiosny. Marzyłem o tej chwili przez długie zimowe wieczory.

 


 


 

Powrót

Droga powrotna bez echosondy była małym koszmarem. Raz po raz w przejrzystej wodzie w bezpośredniej okolicy łodzi ukazywały się olbrzymie głazy, dochodzące do metra pod lustrem wody, a niekiedy nawet do samej powierzchni. Trzy razy doszło do (delikatnego na szczęście) kontaktu dna łodzi ze skałami, jednak płynęliśmy bardzo wolno, więc nie stanowiło to zagrożenia ani dla sprzętu, ani dla nas. W strefach głazów natychmiast wyłączaliśmy silnik, a następnie podnosiliśmy go do góry i przechodziliśmy na wiosła. Podróż powrotna trwała więc bite dwie godziny. Udało się jednak szczęśliwie powrócić do naszej macierzystej zatoki. Dla wszystkich czytelników niech to będzie jednak przestrogą – sprawdzajcie zawsze stan naładowania baterii echosondy! Ma to wpływ nie tylko na połowy ryb, ale i na Wasze bezpieczeństwo. Warto również nabyć i zawsze mieć ze sobą GPS, gdyż takie niespodzianki jak mgła czasem się zdarzają i mogą stanowić poważny problem. Nie chciałbym być w skórze delikwentów, którzy stracą we mgle kontakt wzrokowy z brzegiem lub nie będą mieli dokładnej mapy. Można wtedy spędzić na morzu dobrych kilkanaście godzin w poszukiwaniu właściwej drogi. Można też nie znaleźć jej wcale. Pozostaje wówczas przybicie do brzegu i wezwanie pomocy przez telefon.

 


 


 

„Konkretny” z portu

Gdy przybyliśmy do naszej zatoki, mgła zaczęła się przerzedzać. Robiło się też coraz cieplej. Zatoka była tak rozległa, że z powodzeniem można było na niej znaleźć doskonałe miejscówki pełne wiosennych szczupaków. Dotarło to do nas dopiero teraz. W sumie cała eskapada do ujścia rzeki nie miała w dzisiejszych warunkach sensu. Straciliśmy tylko kilka godzin. A przecież to w naszej zatoce przedwczoraj padł metrowy szczupak złowiony przez kolegów z sąsiedniego domku. Zabraliśmy się więc do roboty. Wybór padł na wcinającą się dość głęboko w ląd małą zatoczkę, w której zlokalizowany był niewielki porcik jachtowy. Pierwsze rzuty przy trzcinach nie dały efektu, ale to nas absolutnie nie zniechęcało. Tu pachniało wprost rybą! Spinningowaliśmy na zmianę przy użycie sporych gum, błystek obrotowych, superlekkich wahadłówek i jerków. Dno porośnięte było dość rzadkimi i twardymi łodygami, udekorowanymi dodatkowo miękkimi bałtyckimi glonami, niczym choinki anielskim włosiem. Wreszcie na jednej z zacisznych podwodnych łączek Robert zameldował ostrożne puknięcie w lekką wahadłówkę. Jak zwykle po dłuższym okresie bez brań pojawiły się wątpliwości, czy to aby na pewno ryba. Rozwiał je kolejny rzut Roberta, w którym szczupak już energicznie zaatakował przynętę i wygiął jego wędkę w pałąk. Radość mego kolegi nie trwała jednak długo – szczupak po kilku targnięciach uwolnił się z kotwiczki i pozostał w wodzie. Rozczarowanie pechowego łowcy nie miało granic. „Nie udało się Robertowi, spróbuję ja” – pomyślałem i zarzuciłem moją przynętę, a byłą nią średniej wielkości guma manns’a, na płytką łąkę. Po trzech obrotach korbką poczułem lekkie trącenie przynęty, dałem więc jej odrobinę opaść, poderwałem i znowu opuściłem ze trzydzieści centymetrów. W tym momencie nastąpiło mocne pobicie. Mając w pamięci niepowodzenie Roberta energicznie zaciąłem. Ryba natychmiast przewaliła się na powierzchni, tworząc spieniony lej i pokazując duży ogon. Była zatem spora – żadna tam kilówka czy dwójka. To był już godny przeciwnik. Po ponownym podciągnięciu na powierzchnię szczupak zaczął szaleńczo targać łbem, ale był dobrze zapięty na tzw. „dozbrojkę” z kotwiczki. Do dziś nie wiem, czy to ta sama ryba, która spięła się Robertowi, czy było ich na tej łące duże zagęszczenie. Trudno rozstrzygnąć. Robert oczywiście miał swoją teorię, że to ten sam szczupak. Jeśli tak, takie jest życie. Każdy musi od czasu do czasu pocierpieć.

Hol ryby nie trwał długo, może ze trzy minuty. Szczupak raz odjechał od łódki na kilka metrów i przy drugim podholowaniu skapitulował. Chwyciłem go gripem za dolną szczękę i szybkim ruchem przeniosłem do łodzi. Był przepiękny – jak to w szkierach – oliwkowozielony, z wyraźnym rysunkiem złocistych plam na bokach, i nie taki już chudy. W łodzi wróciła mu energia i zaczął szaleńczo wierzgać na moim chwytaku. Waga pokazała 4 kilo. Moje serce wypełniała radość. Złowiłem już sporo znacznie większych szczupaków, ale przecież nie zawsze masa ryby jest dla wędkarza najważniejsza. Czasem mniejszy szczupak w innych okolicznościach da znacznie więcej satysfakcji niż przysłowiowa „metrówa”. Ten wczesnowiosenny szkierowy „zębaty”, z trudem wypracowany w ciągu jednego tylko dnia wędkowania, pozostanie na długo w  mojej pamięci.

 


 


 

Finałowy dublet na podwodnej łące                                  

Kolejnym wybranym przez nas i ostatnim już tego dnia łowiskiem była dość długa i wąska zatoka, kończąca się rozległym płytkim i zarośniętym blatem o nieco mętnej wodzie. Jednak na owym blacie mimo usilnych starań nie mieliśmy brań. Postanowiliśmy więc obłowić inne ciekawe miejsce na początku zatoki. Lewą jej stroną szedł tam głębszy rów, na środku było wypłycenie z wystającymi z wody głazami i małą wysepką, a po prawej spora łąka podwodna z bardzo czystą i przejrzystą wodą o głębokości od metra do dwóch. Przy brzegu -  trzcinowiska. Woda w zatoce miała zdecydowanie najwyższą temperaturę z wszystkich obławianych przez nas tego dnia miejsc – ponad 13 stopni. To również efekt słonecznego popołudnia i odejścia na morze lodowatej mgły. Pierwsze rzuty dużym ripperem i lekką wahadłówką nie dały efektu. Wiatr znosił dryfującą łódź na coraz płytszą wodę, a podwodny las zielska stawał się coraz bardziej gęsty. Zdecydowałem się więc chwycić za krótką wędkę jerkową. Na przynętę wybrałem małego pomarańczowego slidera – wersję pływającą, która przy wolnym prowadzeniu zanurza się 10-20 centymetrów pod powierzchnię wody. To doskonała przynęta na gęste podwodne łąki, gdzie użycie innych przynęt jest praktycznie niemożliwe.

 


 


 

Już pierwszy rzut nową przynętą przyniósł upragnione uderzenie szczupaka! Wziął z dużej odległości po kilku zaledwie pokręceniach korbką kołowrotka. Hol na mocnym jerkowym sprzęcie nie był problemem – ryba już po chwili znalazła się w mojej dłoni. Szczupak miał ok. 1,5 kilo. Postanowiliśmy wziąć go na kolację – wędkarstwo to dla nas również przygotowywanie i degustacja wspaniałych potraw z ryb. Zachęcony powodzeniem jerkowego zestawu dalej rzucałem moim pomarańczowym „killerem”. Nie potrzebowałem więcej jak pięć minut, aby nastąpiło kolejne branie. To było znacznie bardziej widowiskowe i emocjonujące od pierwszego. Szczupak wziął na moich oczach, kilka metrów od łódki. Najpierw zobaczyłem pod przynętą charakterystyczny błysk boku ryby, jak przy łowieniu pstrągów potokowych, potem poczułem silne tragnięcie. Zaciąłem unosząc wędkę do góry. Ryba zeszła od razu w stronę dna. To wszystko trwało sekundy, i choć ryba nie była żadnym okazem, emocje sięgnęły zenitu. Szczupak był już chyba trochę wzmocniony po wiosennym tarle, gdyż walczył bardzo agresywnie, wyskakując również nad wodę. Jako, że wszystko odbywało się w bezpośrednim sąsiedztwie łodzi, w kryształowo czystej wodzie, widziałem każdy ruch szczupaka. Był nieco większy od pierwszego z tej łąki, miał „na oko” niewiele mniej niż 2 kilo masy. Po dobrej minucie szaleństwa ryba znalazła się tuż przy burcie łodzi. Mocnym i pewnym chwytem za kark uniosłem ją do góry. Była moja. W promieniach zachodzącego słońca wyglądała cudownie – mieniła się złotem i żywą zielenią. 

 


 

Tym pięknym akcentem zakończyliśmy pełen niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji dzień na bałtyckich szkierach. Nie był tak szczęśliwy dla Roberta, jak dla mnie, ale wędkarstwo ma właśnie takie oblicze: rzadko obdarowuje po równo. Dla jednych to jego zaleta, dla innych wada. Ale każdy kolejny dzień to szansa na odwrócenie passy. Bo nie króliczek jest najważniejszy, a ciągła pogoń... Ona stanowi sens naszego hobby.

 


 

Po zakończeniu wędkowania mogliśmy podsumować najważniejsze spostrzeżenia z całodziennej szkierowej sesji. Oto one:

  • wczesna wiosna w bałtyckich szkierach jest kapryśna - aktywność ryb, pomimo dawno odbytego tarła, może być ograniczona niską temperaturą wody
  • należy szukać wówczas miejsc szybko nagrzewających się, gdzie temperatura wody jest najwyższa; zazwyczaj będą to płytkie zatoki od strony nawietrznej
  • dobre jest dno porośnięte sztywnymi, dość rzadkimi łodygami roślin i trzcin (czasem ubranymi w płaszcz z miękkich glonów), stanowiącymi osłonę dla czatujących szczupaków
  • świetne są również gęste podwodne łąki, ale wówczas należy zastosować specjalne, bardzo płytko pracujące przynęty (ponad dywanem zielska)
  • ryby biorą na dość płytkiej wodzie, czasem nie przekraczającej 70 centymetrów głębokości, przynęty muszą być więc bardzo lekkie lub pływające
  • poza krótkimi okresami aktywnego żeru przynęty nie powinny być prowadzone zbyt szybko, dobry jest opad gumy lub leniwe „skoki” jerka na boki
  • nie należy się zniechęcać dłuższymi okresami bez brań, w każdej chwili na wędce może zameldować się przyzwoita sztuka, nawet ryba metrowa – jest ich na płyciznach bardzo dużo
  • sesja popołudniowa jest lepsza od porannej, gdyż woda przez cały dzień nagrzewa się i ryby pod wieczór stają się bardziej aktywne
  • zanim wypłynie się w daleką wyprawę do odległych miejsc, należy zastanowić się, czy doskonałe łowiska nie znajdują się w bezpośredniej bliskości ośrodka; ma to szczególne znaczenie, gdy pogoda jest niepewna
  • i uwaga na mgłę, nie ma z nią żartów; dlatego przy każdym wypłynięciu musi być opracowany plan awaryjny na wypadek pogorszenia się pogody.        

 

Piotr Motyka (Piotrek), 2007

piotr.motyka@eventurfishing.pl

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych