Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Kawalerski Weekend


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 03 październik 2012 - 13:21

Ostatni weekend sierpnia był dla mnie historyczny. Był to ostatni weekend w moim życiu, w którym byłem jeszcze kawalerem. Aby to uczcić, postanowiłem spędzić go z dala od domu, wypływając na dwa dni na Wisłę. Tym razem celem wyprawy było podpłynięcie w górę rzeki, na odcinek pomiędzy Warszawą, a Górą Kalwarią. Moimi towarzyszami byli mój brat Mateo, nasz kumpel z Wrocławia Lessi oraz Maciek (Maciejowaty) z naszego forum.

W sobotę spotkaliśmy się około 8 rano w porcie. Nie spiesząc się zbytnio, rozpakowaliśmy ekwipunek i przygotowaliśmy sprzęt wędkarski. Na koniec musieliśmy zdemontować plandekę, chroniącą naszą łódź przed deszczem i słońcem.

 


 

Po zamontowaniu silnika, zaczęliśmy wypływać z naszego portu. Niestety musieliśmy przepchnąć się na wiośle pychowym.

 


 

Tegoroczna niżówka jest ekstremalna i w wielu portach dała się we znaki, uniemożliwiając komfortowe wypłynięcie wielu większych łodzi. Mimo 4 osobowej załogi, dużej ilości ekwipunku i dużej wagi naszej łodzi, udało nam się wypłynąć. Od razu skierowaliśmy się w górę rzeki, aby jak najszybciej wypłynąć poza granice miasta.

 


 

Przed całkowitym wypłynięciem z Warszawy, zatrzymaliśmy się na kilku lepszych miejscówkach i w dość szybkim czasie obłowiliśmy je, aby sprawdzić czy coś się dzieje. Niestety tylko przy jednej opasce udało nam się złowić jednego małego sandaczyka.

 


 

Szybko popłynęliśmy dalej, obławiając kilka głębszych miejsc, jednak bez rezultatu.

 


 


 

Minęliśmy plażę nudystów, która po ostatniej wyższej wodzie zmniejszyła się o 80% wielkości.

 


 

Płynąc dalej w górę rzeki, nie łowiliśmy i tylko podziwialiśmy uroki Wisły. Na tym odcinku rzeka jest bardzo płytka i wszędzie podsypuje piachem, więc tym samym stała się mało ciekawa dla wędkarzy.

 


 


 

Na jednej z łach zobaczyliśmy rzadko spotykanego bociana czarnego, któremu udało się zrobić jedno niewyraźne zdjęcie.

 


 

Powoli dopływaliśmy do jednego z ważniejszych miejsc naszej wyprawy. Była to głęboka przykosa, w sąsiedztwie, której znajdowała się stara główka oraz bardzo głęboka rynna. Tam chcieliśmy zapolować na sumy, które lubią przebywać w tej okolicy. W lipcu, tym miejscu mieliśmy kontakt z bardzo dużym sumem, który niestety po krótkiej walce, zerwał cały ciężki spinningowy zestaw.

 


 

Niestety ku naszej „rozpaczy”, na przykosie stały już 3 zakotwiczone łódki. Cała eskadra (sądząc po liczbie wędzisk), polująca na sumy.

 


 

Ominęliśmy „towarzystwo” i stanęliśmy w przepisowej odległości na samym szczycie przykosy. To miejsce obławialiśmy przed dłuższy czas, jednak bez rezultatu.

 


 

Hałasy dobiegające z sąsiednich łodzi dodatkowo zniechęciły nas do dalszych połowów i zdecydowaliśmy się popłynąć, aby zrobić ognisko. Ponieważ w okolicy nie było żadnych zalesionych wysp, zdecydowaliśmy się dobić do brzegu. Tutaj upiekliśmy kiełbaski i trochę odpoczęliśmy.

 


 


 

Czas naglił, a my musieliśmy jeszcze przepłynąć kilka kilometrów, aby być jak najbliżej Góry Kalwarii. Ponadto musieliśmy znaleźć dogodne miejsce na przenocowanie, a nie mogliśmy spać na którejś z wysp, ponieważ jest to zabronione w tym rejonie.

 


 

Ominęliśmy okolice ujścia Świdra i popłynęliśmy w górę rzeki na kilka boleniowych miejsc, które są dostępne jedynie z łodzi. Stawaliśmy w kolejnych miejscówkach, jednak rapy w ogóle nie żerowały i nie pokazywały się na powierzchni. W najlepszych miejscach było cicho jak makiem zasiał i widać było, że to zupełnie nie rapowy dzień.

W końcu postanowiliśmy stanąć na dość płytkiej przykosie, na której w poprzednich tygodniach, łowiąc z brzegu, obserwowaliśmy ataki drapieżników. Stanęliśmy blisko krawędzi przykosy tak, aby móc wygodnie obławiać zarówno całą jej krawędź, a także zwary tworzące się w głębszym miejscu. Jak się okazało woda za przykosą miała tylko około 1-1,5 metra głębokości, ale widać było dużo drobnicy poruszającej się przy powierzchni wody. Zaczęliśmy od obławiania przykosy mniejszymi boleniowymi przynętami. Na branie nie musieliśmy długo czekać i Mateo łowi pierwszego niedużego bolka.

 


 

W kolejnych rzutach, Mateo zacina kolejną rybę, która okazuje się małym sandaczem.

 


 

Szybko zmieniamy woblery na większe, typowo sandaczowe. To od razu przynosi pożądany efekty w postaci kolejnych brań i złowienia kolejnych sandaczy. Niestety ryby nie były zbyt duże, ale ilość brań i złowionych ryb wszystkich usatysfakcjonowała.

 


 


 


 

Szkoda, że większości brań nie udało się wykorzystać, ale były takie chwile, że podczas fotografowania sandacza, holowaliśmy już następnego.

 


 

Brania ustały całkowicie po około godzinie łowienia. Postanowiliśmy na sam koniec dnia ustawić się przy zniszczonym, starym przelewie. Tutaj często grupowały się bolenie, które zazwyczaj uaktywniały się pod sam wieczór. I rzeczywiście tak się stało. W momencie jak zaczęło się ściemniać, rapy pojawiły się w łowisku i zaczęły harcować na całego. Niestety pomimo naszych wysiłków i zmian wielu przynęt, nie udało nam się złowić ani jednej ryby. Tylko jeden większy boleń zaatakował powierzchniowego poppera, ale zrobił to z takim impetem, że nie do końca trafił w przynętę i nie został zacięty.

Nadszedł czas odpoczynku. Popłynęliśmy do miejsca, w którym mieliśmy spędzić noc. Pogadaliśmy trochę i chłopaki jeszcze poszli, aby porzucać za nocnym sumem. Ja zmożony całym dniem, postanowiłem pójść spać. Tej nocny nie musieliśmy rozkładać namiotów, ponieważ było dość ciepło i nie zapowiadało się na jakikolwiek deszcz. Szybko rozłożyłem karimatę, śpiwór i położyłem się w łodzi. Obudziłem się w momencie, kiedy chłopaki wrócili na miejsce noclegu. Okazało się, że nic specjalnego się nie działo i nie mieli żadnych brań. Poszliśmy spać.

O świcie, mój spokojny sen, przerwały ataki drapieżników, które dobiegały z kilku miejsc na rzece. Maciek i Mateo nie wytrzymali i poszli spróbować swoich sił. Ja postanowiłem jeszcze pospać. Niestety chłopcy wrócili bez jakichkolwiek efektów. W kilku miejscach trochę pokazywały się drapieżniki, lecz zupełnie nie chciały brać.

Po szybkim śniadaniu, ruszyliśmy dalej w kierunku Góry Kalwarii, podziwiając kolejne miejscówki na Wiśle.

 


 


 

W końcu dotarliśmy do miasta.

 


 

Po podpłynięciu jeszcze wyżej, okazało się, że miejsce, w którym chcieliśmy łowić, jest mocno obstawione przez załogi miejscowych wędkarzy. Musieliśmy odpuścić i zaczęliśmy spływać z powrotem w dół rzeki, obławiając co lepsze miejsca.

 


 


 

Niestety kolejne miejsca nie przynosiły żadnego rezultatu, ryby jakby zapadły się pod ziemię. Mimo tego nie poddawaliśmy się i spływaliśmy pełni zapału.

 


 

Około godziny 10tej dopłynęliśmy do miejsca, w którym aż „czuć” było grubą rapę lub sandacza. Niestety miejsce było obstawione przez wędkarzy gruntowych i pozostało nam ustawić się z dala od nich i obłowić przykosę i rynnę, która znajdowała się w pobliżu. Tutaj także nic nie brało i przypominając sobie o jednym ciekawym miejscu, popłynęliśmy dalej. W końcu dopłynęliśmy do miejsca, o którym myśleliśmy. Na szczęście nie było tu żadnych wędkarzy. Płynęliśmy wzdłuż długiej dzikiej burty, przy której średnia głębokość wynosiła około 2 metrów, czyli niezbyt głęboko. Jednak w połowie burty, nurt nagle wymywał dużo głębszą rynnę. Stanęliśmy zaraz przy uskoku dna z 2 metrów na 5,5 metra. W tych okolicach jest to prawdziwie „gruba” woda. Pobliskie zwaliska i duże warkocze tworzące się za nimi są łowiskiem dużych boleni, które uganiają się tutaj za stadami uklei.

Miejsca są trudne technicznie, więc do rąk wzięliśmy dużo mocniejsze zestawy, a specyfika łowiska „wymaga” zastosowania dużych woblerów, dobrze trzymających się bardzo silnego nurtu. Zaczęliśmy obławiać miejscówkę. Pierwsze rzuty nie przyniosły rezultatu.

W końcu oddaję długi rzut w okolice dużego zwaliska, przy którym tworzył się potężny warkocz. Kilkoma obrotami korbki szybko zatapiam dużego, 9 centymetrowego woblera i zaczynam go prowadzić średnim tempem. Niestety bezskutecznie. Ponawiam rzut i tym razem, co jakiś czas, ruchami szczytówki wędziska, przyśpieszam tempo prowadzenia przynęty. Przy kolejnym podszarpnięciu woblera, następuje potężne branie. Powiem szczerze, że na takie boleniowe branie czekałem przez wiele lat! Ryba zaatakowała przynętę poruszającą się około 1,5 metra pod powierzchnią wody. Zrobiła to z takim impetem, że w momencie brania, znalazła się przy powierzchni wody, pokazując swój grzbiet i wielki ogon! To samo widział Mateo, który akurat patrzył się w tamtym kierunku. Branie, które ma się przed oczami przez długi, długi czas.

 


 

Zacięty boleń, bardzo szybko odjechał na kilka metrów i skierował się w kierunku dna. Cały czas walczył bardzo agresywnie i w żaden sposób nie dał się odciągnąć od dna. Po kilku minutach spojrzałem na kolegów z głupią miną. Ta ryba była mocarna, a silny nurt dodatkowo utrudniał hol. Mimo tego, iż miałem mocny kij z plecionką 20 lb, wcale nie byłem pewien, że rybę uda się wyholować… Przez ten cały czas ryba, tylko raz pokazała ogon przy powierzchni i znowu mocno parła do dna.

 


 

Przykręcając hamulec w kołowrotku, bardzo dużo ryzykowałem, jednak trzeba było wyciągnąć rybę do powierzchni, aby nabrała trochę tlenu z powietrza i przez to stała się mniej oporna. Po jakimś czasie, rybę udaje mi się oderwać całkowicie od dna i powoli wyciągam ją na powierzchnię. W tym momencie decyduję, że rybę podbierze mój brat, ponieważ w takim silnym nurcie, sam nie poradzę sobie. Tym bardziej, że mam długi kij, który na łodzi nieco utrudnia podbieranie dużych ryb. Mateo staje w gotowości i na mój sygnał podbiera bolenia chwytem pod pokrywy skrzelowe. Udaje się to za pierwszym podejściem. Wielki okrzyk radości samoistnie wydobywa się z naszych ust. Boleń jest wspaniały, duży i gruby. Piękny! Szybko przejmuję rybę i robimy kilka zdjęć. Przed wypuszczeniem, mierzymy rybę. Boleń ma 82 centymetry i jest moim nowym rekordem, który pobiłem o dosłownie 1 centymetr.

 


 

Ryba wraca do wody, a my płyniemy dalej, aby ochłonąć po tych wielkich emocjach. Każdemu z nas udzielił się tak wspaniały hol i ogromna waleczność ryby. Na jednej z burt zatrzymujemy się i odpoczywamy. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać i telefonicznie przekazałem swoim najbliższym najnowsze wieści.

Płyniemy dalej. Niestety pogoda robi się coraz mniej ciekawa i wieje silny wiatr. Łowimy jeszcze na jednej przykosie, a później na dużym przelewie. Tym razem bez rezultatu. Spływamy na kolejną burtę, ponieważ postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę. Prawidłowo cumujemy łódź.

 


 

Robimy ognisko i obiad.

 


 

Jesteśmy już mocno zmęczeni i udzielamy sobie poobiednią drzemkę. Po jakimś czasie płyniemy dalej. Mamy sporo drogi do przystani, a chcemy jeszcze zatrzymać się na dwóch sumowych miejscach. Po dopłynięciu na pierwsze łowisko, zatrzymujemy się zaraz za kantem przykosy, tak aby obławiać jej szczyt oraz zwary tworzące się za nią. Tutaj jest szansa na suma, więc zmieniamy sprzęt na odpowiedni do łowienia tego drapieżnika. Na koniec zestawu zakładamy baryłkowate woblery i zaczynamy łowić. Po kilku minutach, blisko krawędzi przykosy, Mateo ma mocne branie suma. Jednak sum nie trafia dobrze w przynętę i nie udaje się go zaciąć. Szkoda, tym bardziej, że na branie suma, czasami czeka się bardzo długo.

Po kilkunastu minutach, zmieniamy nieco miejsce i stajemy na krawędzi przykosy, tym razem bardziej równolegle do brzegu. Stoimy na samej krawędzi głębokiej rynny. Po kilku rzutach, Maciejowaty krzyczy, że ma suma. Sum zaatakował z impetem głęboko schodzącego woblera, jednak i tym razem, ryba spina się. Szkoda, bo widać było, że ryba była duża. Na przynęcie pozostają wyraźne ślady sumowych zadrapań… Po tym incydencie, łowimy jeszcze trochę i postanawiamy spływać w kierunku Warszawy.

 


 

Czas kończyć naszą przygodę. Myślę, że na długo wszystkim pozostaną w pamięci, wspomnienia po spotkaniu z wielkim boleniem, a poza tym dla mnie, był to ostatni kawalerski weekend życia…

p.s.
Podziękowania dla załogantów „kawalerskiego weekendu”. Dzięki Maciejowaty, Lessi i Mateo za wspólnie spędzony czas we wspaniałej i pełnej dobrego humoru atmosferze.

p.s.1
W momencie, w którym publikujemy ten artykuł, woda na podwarszawskiej Wiśle podniosła się o około 3 metry. Więc prawdopodobnie miejsca, w których łowiliśmy ryby, niestety już nie istnieją…

 

Sebastian „rognis_oko” Kalkowski, Jerkbait.pl ‘2007

Zdjęcia: Maciejowaty, Rognis_oko, Singor_Ths

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł