Jump to content

  •      Sign In   
  • Create Account

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Photo

[Artykuł] Szwecja Na Dziko - Konkurs Xx-Lecie Fishing Center


  • Please log in to reply
No replies to this topic

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26,625 posts
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Posted 03 October 2012 - 15:42

Szwecja na dziko czyli jak zorganizować i przetrwać wędkarski biwak i nie zrobić sobie krzywdy


O czego zacząć? „Prawdziwa przygoda rodzi się z wielkiego marzenia” mówi Krzysiek, który był „sercem” tej wyprawy. Ale ja tak ładnie pisać nie umiem. A ponieważ to mi przypadła w udziale rola kronikarza – zacznę w typowy dla siebie sposób, to jest od początku. Muszę wszystko poukładać i usystematyzować, pisać krótko i konkretnie, bo pogubię się z kretesem.


Pierwszy zagraniczny wyjazd wędkarski zorganizowaliśmy na własną rękę w 2007 roku na Lofoty. Było to zupełnie nowe doświadczenie. Poznaliśmy inny wymiar wędkarstwa. Czasem dość ryzykownego, stanowiącego wyzwanie pod względem fizycznym i psychicznym. Wróciliśmy bardzo zmęczeni i szczęśliwi. Potem nastąpiła długa (za długa!) przerwa. Praca, dom, kolejne dzieci… W końcu zrozumieliśmy, że aby wyjechać brakowało nam głównie motywacji. Nadszedł czas, żeby to zmienić. Pod koniec zeszłego roku postanowiliśmy, że musimy znowu ruszyć na Północ. Czy aby na pewno w to samo miejsce? Na co dzień mamy zbyt mało czasu, żeby popadać w rutynę. Dlatego postanowiliśmy wyprawić się na szwedzkie szczupaki.


Na ryby! rzecz o tym, skąd się biorą dobre pomysły


Myślę, że lenistwo jest jednym z podstawowych mechanizmów obronnych człowieka. Inaczej zabiegałby się na śmierć. Dlatego przy organizacji wyjazdu postanowiliśmy skorzystać z usług biura podróży. Szybko zapoznaliśmy się z szeroką ofertą „szkierową”. Jednak naszą uwagę zwróciła propozycja wyjazdu na jeziora przepływowe rzeki Środkowej Szwecji – opisywanej jako wędkarskie eldorado. Ku naszemu zaskoczeniu popularny tour operator odradził nam polecaną lokalizację jako przełowioną, (sic!) proponując nową, lepszą i mniej znaną. Zdziwił nas taki obrót sprawy. Zatem może sami mogliśmy znaleźć wodę jeszcze mniej znaną, a więc zapewne jeszcze lepszą? Krzysiek pomyślał ciepło o wszelkich organizatorach, właścicielach domków, kempingach, przystaniach, etc. i postawił twarde warunki: jak mamy jechać, to tylko pod namiot - z pontonem. Teraz wiem, że powinniśmy być wdzięczni biuru podróży: podobnie jak przed trzema laty tchnęło w nas ducha przedsiębiorczości.



Bilet na prom, paliwo, licencję,… można kupić za pieniądze; poczuć ten klimat – bezcenne.




Kwestia tego – jak – została rozstrzygnięta. Wiedzieliśmy także kiedy. Pogoda musiała nam gwarantować minimum szans na przeżycie. Druga połowa czerwca wydawała się dobrym wyborem. Pozostało ustalić gdzie. Czasem tak bywa, że po prostu trzeba „na złość mamie odmrozić sobie uszy”. Dlatego postanowiliśmy pojechać nad wodę, o które nie ma żadnych informacji w Internecie. Znalezienie odpowiedniego jeziora wcale nie jest takie proste. Chyba, że celujemy w obszary Środkowej lub Północnej Skandynawii. Wtedy jest to czynność mało skomplikowana. Wygląda tak: celujemy… palcem w maps.google.com, a nasz wybór ogranicza tylko wyobraźnia i rozdzielczość zdjęć terenu. Kierowaliśmy się prostymi kryteriami. Jezioro musiało być akwenem średniej wielkości, o urozmaiconej formie, jak najbardziej odległe od miast oraz głównych dróg, bez istotnych śladów obecności ludzi. Założyliśmy, że celu podróży nie powinno dzielić od Sztokholmu więcej niż 3-4h jazdy samochodem.



Takich kameralnych jezior jest w Szwecji wiele: dziesiątki, setki,…



W końcu podjęliśmy decyzję. Nasze jezioro nie było duże. Miało około 8 kilometrów długości, do 1,5 km szerokości i bardzo urozmaiconą linię brzegową. Wyglądało odludnie, ale zachęcająco i przyjaźnie. W rzeczywistości okazało się… Nie, o tym napisze w następnym rozdziale. Zdradzę tylko, że zdolności interpretacji topografii okolic łowiska na podstawie zdjęć lotniczych czy satelitarnych nieco nas zawiodły. Po przeanalizowaniu wyglądu otoczenia zbiornika wytypowaliśmy miejsca na biwak. W lokalnej gminie sprawdziliśmy (korespondencyjnie) warunki połowu na jeziorze. Były zaskakująco przystępne. Ustaliliśmy ostatecznie skład ekipy (Krzysiek, Piotrek i ja), a następnie wykupiliśmy bilet na prom. Najtrudniejsze (?) mieliśmy już za sobą, więc mogliśmy spokojnie przystąpić do kompletowania sprzętu: biwakowego, wędkarskiego i wodnego. Koniczne też było precyzyjne określenie niezbędnego minimum wyposażenia, jedzenia i wody. Wierzcie mi, że zmieszczenie w samochodzie osobowym m.in. 3 osób, 2 pontonów, 2 silników spalinowych, 2 namiotów, śpiworów, materacy, wędek, przynęt i wielu innych niezbędnych rzeczy było sporym wyzwaniem.




... a może tysiące…



Więcej szczęścia niż rozumu albo jak odróżnić koleiny od wąwozów, a polanę od bagna


Zarówno rejs promem, jak i podróż przez piękną Szwecję minęły spokojnie i bez niespodzianek. Pogoda nam sprzyjała. Zaczęła się psuć dopiero, gdy zbliżyliśmy się do celu podróży – zgodnie z prognozą. W okolicach miasta, gdzie mieliśmy wykupić zezwolenia, teren stawał się pagórkowaty i mocno zalesiony. Po wizycie w gminnym biurze turystyki, zwieńczonej sukcesem, to jest zakupem licencji, ruszyliśmy w kierunku jeziora. Droga biegła przez odludne i dzikie okolice, z rzadka tylko naznaczone śladami cywilizacji (jeśli nie liczyć asfaltowej drogi). Przed dotarciem na miejsce zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę nad „awaryjnym” jeziorem. Mieliśmy się na nie przenieść, gdyby docelowe nie spełniło naszych oczekiwań. Było piękne i ciche, ale mieliśmy określony plan, więc wyruszyliśmy w dalszą drogę.



Surowy krajobraz leśnego jeziora



Im bliżej byliśmy celu, tym otaczające nas lasy wyglądały bardziej dziko i nieprzystępnie. W niczym nie przypominały polskich równinnych drzewostanów. Zbocza starych, płaskich wzgórz, były w zasadzie jednym wielkim polodowcowym rumowiskiem skalnym. Porastała je gęsta plątanina świerków, sosen i brzóz. Mimo to mieliśmy nadzieję, że któreś z wybranych przez nas miejsc na biwak, okaże się strzałem w dziesiątkę. Cześć lokalizacji odpadała już założenia, ponieważ były zbyt odległe od szosy. Przeniesienie kilkuset kilogramów sprzętu przez głazowiska byłoby uciążliwe i ryzykowne. W obiecującym, najdalej wysuniętym na północ miejscu, przeżyliśmy pierwsze rozczarowanie. Teren delty niewielkiego potoku, który wzięliśmy za łąkę, w rzeczywistości okazał się trzęsawiskiem. Cofnięcie się głębiej w las nie było możliwe. Między drzewami nie było nawet metra kwadratowego powierzchni na tyle równej, żeby można było na niej rozbić namiot. Pobliska ścieżka doprowadziła nas do cypla wchodzącego w jezioro. Okazał się tak samo nieprzyjazny jak bagno. Zauważyliśmy z niego wyspę, na której stało na kilka czerwonych domków. Analizując mapy internetowe nie zwróciliśmy na nie uwagi… Zatem jezioro nie było aż tak odludne, jak tego oczekiwaliśmy. Niemiłe uczucie. Na szczęście, jak się później okazało, były to jedne z dosłownie kilku lokalnych domostw.



Tu także dotarła cywilizacja




Niezrażeni pierwszym niepowodzeniem zaczęliśmy podróż w kierunku południowego krańca jeziora. Niestety – droga, która kilkaset metrów dalej miała nas doprowadzić nad brzeg była zamknięta szlabanem. Ta lokalizacja również odpadała – teren prywatny. Kolejna droga miała przechodzić w ścieżkę, prowadzącą do obiecująco wyglądającej zatoczki. W rzeczywistości nie była to ścieżka, a jedynie przecinka – oczywiście głazowisko. Pozostała nam ostatnia nadzieja – rozległa polana, która dochodziła do samej wody. Na mapach internetowym wyraźnie było widać koleiny, którymi mogliśmy dojechać. Kiedy okazało się, że polana była zboczem, na którym prowadzono wycinkę, nawet nie byłem zdziwiony. Głazowisko (a jakże) poprzecinane było głębokimi rowami, które pozostawiły po sobie ciężkie maszyny leśne. Zdecydowanie nie było to zwykłe koleiny…



Gdzie by tu rozbić namiot?


Przyznam szczerze, że nie spodziewaliśmy się tak trudnego terenu. Po ponownej analizie wydruków map postanowiliśmy, że spróbujemy ostatniej drogi. Docierała do południowego krańca jeziora, z którego wypływał potok. Stwierdziliśmy, że była całkowicie przejezdna i dobrze utwardzona. Zaprowadziła nas na wyrównany, oczyszczony z głazów, ubity plac. Czyli po prostu na Fiskeort! Rozciągał się z niego piękny widok na nasze jezioro. Ciszę mącił tylko szum wody, spadającej z… pobliskiej mini-zapory. Ustaliliśmy, że spiętrzała wodę o około 4 metry. Tak nasze ciche i odludne jezioro okazało się nieco mniej odludną, ale wredną i nieprzyjazną górską zaporówką. Nie tak nieodkrytą, jak się tego spodziewaliśmy, ale za to nieprzystępną jak cholera.



Minimum cywilizacji nie zaszkodzi



Rozbicie obozu było formalnością, choć nie obyło się bez drobnej różnicy zdań. Padający deszcz sprawił, że zdecydowaliśmy się na postawienie namiotów pod plandeką. Okazało się, że takie rozwiązanie nie tylko chroni przed wilgocią, ale także przed nagrzewaniem się namiotów w godzinach popołudniowej drzemki. Korzystając z trwającego dnia rozłożyliśmy pontony i skompletowaliśmy sprzęt. Zależało nam na wypłynięciu wcześnie rano, bez dodatkowej zwłoki. Po zakończeniu przygotowań zgodnie chwyciliśmy za wędki – Krzysiek i Piotrek za okoniówki, a ja ze jerkówkę. Należało sprawdzić, czy w ogóle są tu jakieś ryby. Pierwszy zweryfikował to Piotrek, zaliczając okonka. Ja zdecydowałem, że nie odpuszczę, musiałem złapać szczupaka! Przez pół godziny lazłem przez nadbrzeżne głazy, rzucając z trudnych pozycji. W końcu półmetrowy chudziaczek zlitował się nade mną i zawisł na końcu wędki. Wierzcie mi, że bardzo mnie ucieszył!



Mokro, zimno i błotniście – nie mogliśmy trafić lepiej



Nareszcie łowimy! magiczne Mikołajki i woły robocze


Noc była niespokojna i deszczowa. Dzień wstał zimny i chmurny. Miałem wrażenie, które potem towarzyszyło mi przez cały pobyt, że chmury wiszą mi tuż nad głową. Być może było to spowodowane przejrzystością powierza, a może faktycznie ciągle były tak nisko. Po porannej kawie, wypłynęliśmy na brunatne wody naszego jeziora. Piotrek wyruszył w poszukiwaniu okoni, a my z Krzyśkiem postanowiliśmy przepłynąć w trolu do najbliższych zatok, ze szczątkową roślinnością wynurzoną, za to z licznymi głazami. Liczyliśmy na to, że szczupak będzie na płytkiej, szybciej nagrzewającej się wodzie. Długa tegoroczna zima zapewne spowodowała opóźnienie się tarła, co było kolejnym argumentem za szukaniem ryb na płyciznach. Jak się okazało – nie pierwszy i nie ostatni raz –założenia sobie, a życie sobie. Łowienie na jerki w dryfie nie przynosiło skutku. Dopiero zmiana wędki i przynęty dała Krzyśkowi pierwsze ryby – okonie. Miały bardziej owalny przekrój poprzeczny i były brązowe, z bardzo niewyraźnymi paskami – po osiem na boku. Czyżby były genetycznie odmienne od polskich pasiaków?




Pasiasty odmieniec



Jednak szczupaki nie chciały współpracować. Pierwszy sześćdziesiątak, który wziął na Slidera 12 nie poprawił nam humoru. A jednak okazało się, że ryby były i gryzły. Piotrek, w czasie łowienia okoni na gumki, przyłowił z głębszej wody 3 szczupaki, w tym ponad 80 i 93 centymetry. Postanowiliśmy więc trollingować. Krzysiek niemal od razu zaliczył na Tail Dancera 9 ładnego okonia – ale cały czas nie było to to, o co nam chodziło. Zdesperowani wpłynęliśmy w płytką zatokę, nie oznaczoną nawet na mapie. Łowienie z ręki przyniosło pierwsze brania, a krótki przelot w trolu – pierwszą przyzwoitą rybę, na oko siedemdziesiątaka. Cieszyliśmy się jak dzieci. Był wyjątkowo ładnie, ciemno ubarwiony, ale wychudzony i pokaleczony.



Chudy i pogryziony – a cieszy




Zmotywowani wypuściliśmy się na szersze wody, aby stwierdzić, że jezioro ożyło. Na wędkach meldowały się kolejne ryby w przedziale od 60 do ponad 80 centymetrów. Spośród woblerów wyróżniał się pływający Magnum 18 Silver, natomiast zdecydowanie nieskuteczne były przynęty w nienaturalnych barwach. Po kilku godzinach trollingu wróciliśmy do obławiania płytkich zatoczek z ręki. Tym razem z lepszym skutkiem. Ryby żerowały, niekiedy bardzo agresywnie. Rekordzista uderzał w Slidera 4 razy pod rząd – 3 razy w jednym i raz w drugim (skutecznym) rzucie. Były to jednak sześćdziesiątaki, a nie po takie sztuki przyjechaliśmy. Dotychczasowe wyniki wskazywały że ryby prawdopodobnie rozeszły się już po jeziorze i stoją w typowych miejscach: na górkach, spadach, kantach, etc. Nie namyślając się dłużej wróciliśmy do trollingu i aktywnie szukaliśmy ryb. Jeden z ładniejszych szczupaków wziął na Mikołajka, czyli dużą obrotówkę. Nawet się nie spodziewałem, że ta blacha tak namiesza (dosłownie i w przenośni) następnego dnia…



Cóżeś uczyniła z Mikołajkiem moim?...




Po 15 godzinach łowienia, ok. godziny 21.00 spłynęliśmy do obozu. Jak się później okazało, był to błąd. Trzeba było zrobić przerwę obiadową, a wrócić znacznie później. Ominęły nas wieczorne godziny brań największych szczupaków. Ostatnią rybę złowiliśmy w drodze powrotnej przed obozem, co powinno być dla nas sygnałem, że brania się nie skończyły… Uczenie się na błędach było (niestety, a może na szczęście?) typowe dla tego wyjazdu. To była cena, która płaciliśmy, jako pionierzy… Mimo to dzień należało zaliczyć do udanych – łącznie złowiliśmy w ponad 20 ryb, w tym kilka ładnych. Spodziewaliśmy się, że „frycowe dnia pierwszego” drożej nas wyniesie.



Pierwszy z serii; w miejscu, gdzie szczupaki występowały stadnie



Po chwilowej, popołudniowej poprawie pogody, noc znów przyniosła załamanie. Drugiego dnia wypłynęliśmy późno, kiedy siąpiący deszcz i zimny wiatr nieco się uspokoiły. Pierwsze branie miało miejsce na Jaxona Karasia 11 tuż po od płynięciu od obozu. Ładny siedemdziesiątak był zapowiedzią niezwykłego dnia. Podobnie jak wczoraj sięgnąłem po Mikołajka. Szybko okazało się, że był to klucz do najłatwiej odniesionego sukcesu wędkarskiego w moim życiu. Ryby żerowały bardzo intensywnie. Zamieszanie robione prze obrotówkę świetnie je prowokowało. Stały w pół wody i podnosiły się do płytko prowadzonej blachy – nawet tuż po jej wprowadzeniu do wody. Brały na kantach 4-6 metrów, na blatach o podobnej głębokości, nad kilkunastometrowymi plosami… Bardzo odpowiadała im zmiana tempa prowadzenia przynęty, jej regularne podciąganie i opuszczanie. Na kilkanaście siedemdziesiątek i osiemdziesiątek złowionych do południa tylko dwie ryby wzięły na woblery.



Trolling obrotówką? Dlaczego nie!




Wisienką na mikołajkowym torcie był olbrzymi okoń. Zaatakował blachę prowadzoną płytko pod powierzchnią nad 5-6 metrowym blatem, sąsiadującym z głęboką płanią. Branie było tak gwałtowne, że wędka wykręciła mi boleśnie kciuk. Ryba szybko zeszła do dna; walczyła zdecydowanie i dynamicznie. Byłem przekonany, że na końcu zestawu (kij 25lb, plecionka 30lb) mam sporego szczupaka. Kiedy w końcu podciągnąłem rybę pod burtę łodzi serce we mnie zamarło. Tak duże okonie widziałem do tej pory wyłącznie na zdjęciach. Oceniłem rybę na ponad 50 centymetrów. Nie mieliśmy podbieraka, a chwyt za żuchwę był problematyczny ze względu na znajdującą się w pysku dużą kotwicę. Przy próbie podebrania ręką pod brzuch okoń, który miał jeszcze sporo energii, targnął łbem i spadł ze sztywnego i krótkiego (2,2 metra) wędziska. Niestety, nie udało się potwora uwiecznić na zdjęciu. Byłem pewien, że do końca wyprawy nawet nie zbliżę się do takiego wyniku… Na otarcie łez kilkanaście minut później zaciąłem i wyholowałem pięknego szczupaka. Przynętą był oczywiście Mikołajek, a branie nastąpiło w trolu, tuż po „wystartowaniu” obrotówki po rzucie.




Nagroda pocieszenia



W czasie, kiedy urządzałem Mikołajkiem rzeź niewiniątek, Krzysiek spokojnie wypróbowywał wszystkie możliwe woblery – małe i duże. Najwyraźniej jednak szczupaki żerowały zbyt intensywnie, żeby zwracać uwagę na „plastik” i blacha zdecydowanie wygrywała. Piotrek tego przedpołudnia również miał gorsze wyniki – i z rzutu i z trola. Ale wszystko co dobre ma swój kres. Przez własne niedbalstwo… odstrzeliłem Mikołajka. Była to jedyna srebrna obrotówka, jaką miałem. Przez moment poczułem się, jakby ten wyjazd już się dla mnie skończył… Jednak szybko wziąłem się w garść i oskrobałem zapasowego, czerwonego Mikołajka do gołej blachy – prawie natychmiast potwierdził swoją skuteczność.



Na oskrobanego też brały



Popołudniowe wypłynięcie również zaliczyliśmy do udanych. Choć pogoda stale się poprawiała, ryby brały regularnie i były satysfakcjonującej wielkości. A jednak nastąpiło zdecydowane odwrócenie proporcji. Mikołajek był nieskuteczny, a zaczęły łowić woblery. Najlepszy był sprawdzony Jaxon Karaś 11. Krzysiek praktycznie nie zdejmował tej przynęty. Dzięki temu ja mogłem wypróbować cały swój pozostały arsenał – z reguły z miernym skutkiem… W zasadzie byłoby to popołudnie jak każde inne, gdyby nie przypadkowe przepłynięcie po najgłębszym ponad 20 – metrowym plosie. Wtedy nastąpiło branie na krzyśkowego Karasia. Było to nieco zaskakujące, ponieważ schodził nie głębiej niż na 4 metry. Stabilny i zdecydowany opór wskazywał na dużą rybę. Faktycznie, po podholowaniu jej do łodzi od razu wiedzieliśmy, że nareszcie mamy metrówkę.



Po takie szczupaki przyjechaliśmy!


Postanowiliśmy pokręcić się trochę po okolicy. Kurs „powrotny” nie przyniósł sukcesu, za to kolejny dał następną rybę. Była nieco mniejsza od poprzedniej, ale cieszyła tak samo. Ponownie szczęśliwym łowcą został Krzysiek, ponownie za sprawą Karasia prowadzonego w toni. Zmotywowani sukcesem obławialiśmy ploso do późna w nocy. Jednak bez skutku: wieczorny okres żerowania dużych szczupaków zaczynał się późnym popołudniem i kończył gwałtownie w granicach 21.30 – 22.00. Doświadczenia kolejnych dni potwierdziły tą regułę.



Po niecałych 20 minutach…



Kolejny, trzeci dzień przywitał nas „lampą”. Rozpoczęliśmy trzema szczupakami w typowych miejscach. Potem w wodzie zapadła „cisza”. Ryby nie współpracowały, tam gdzie powinny, więc zaczęliśmy kombinować. Szukaliśmy nie tylko na głębszej wodzie, ale i głębiej. Ponieważ jednak użycie SDR-ów nie przyniosło rezultatu, koło południa zaczęliśmy przemieszczać się w stronę obozu. Piotrek poszedł w nasze ślady i tuż przed spłynięciem, zdjął na Skinnera 10RR ładnego szczupaka… z 17-metrowego plosa. Tego ranka, łowiąc kilka przyzwoitych ryb, osiągnął indywidualnie lepszy wynik niż my łącznie.



„Powierzchniowy” szczupak na Skinnera 10




Po szybkim obiedzie i krótkim odpoczynku wróciliśmy do wypróbowanych metod. „Oranie” wody przyniosło skutek dopiero po znalezieniu nowej, rybnej miejscówki. W ciągu kilku wieczornych godzin złowiliśmy wiele średnich szczupaków. Podobnie jak w poprzednich dniach najskuteczniejszą przynętą był Karaś 11. Nie było to dla nas żadnym zaskoczeniem, ponieważ zawsze uważaliśmy go za świetny wabik. Jednak jego relatywna skuteczność była zdumiewająca. W zasadzie dorównywał mu tylko Tail Dancer – przynęta która (naszym zdaniem) w polskich warunkach była kompletnie niełowna. Natomiast Mikołajki, w związku ze znacznym spadkiem aktywności ryb, łowiły znacznie gorzej. Jak się później okazało Karaś do końca pozostał przynętą nr 1 tego wyjazdu – prawdziwym wołem roboczym, skutecznym zawsze i wszędzie.



Niezastąpiony..


21/24 catch or die!


Czwarty dzień łowienia przywitał nas bezchmurnym niebem. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień. Półmetek wyjazdu zbliżał się nieuchronnie, a wakacyjna pogoda nie napawała optymizmem. Wyniki, osiągnięte do południa, potwierdziły nasze najgorsze obawy. Ryby brały chimerycznie, były co najwyżej przeciętnych rozmiarów, a godziny żerowania uległy skróceniu. Dotychczas łowne miejscówki okazywały się prawie puste lub nawet puste. Pomału zaczynało mnie to niepokoić. Postanowiliśmy z Krzyśkiem, że po pierwsze zaczniemy obławiać drugą, bardziej rozległą (za to mniej urozmaiconą) część jeziora, a po drugie – maksymalnie wykorzystamy pozostały czas. Pogoda wskazywała, że na wodzie należy być jak najwcześniej i spływać możliwie późno. W związku z tym w środku dnia konieczna była krótka przerwa na drzemkę. To oznaczało mniej więcej trzy godziny snu na dobę, czyli 21/24 godziny „na nogach”.



Ryby zaczynają żerować, gdy pierwsze promienie słońca prześwietlą toń


Pierwszy element nowego planu, tj. rozszerzenie obszaru połowów, był szczęśliwym pomysłem. Ponieważ wieczorem, „na starych śmieciach”, ryby brały słabo, szybko przenieśliśmy się na większy akwen. Na brania nie trzeba było długo czekać: pierwsza, całkiem ładna ryba wzięła bezpośrednio za przesmykiem łączącym dwa zbiorniki. Mimo to nie skoncentrowaliśmy się na obławianiu „miejscówki” – zależało nam na spenetrowaniu znacznego obszaru wody. Szybko znaleźliśmy bardzo ciekawe miejsca; kamieniste okolice wysp i specyficzną podwodną groblę, łączącą dwie z nich. Wkrótce na naszych wędkach „zameldowały” się kolejne średniaki. Zbliżał się wieczór, nad nami wisiał front, a jezioro aż pachniało rybami. Potężne branie na Karasia dowiodło, że przeczucie nas nie myliło. Krzysiek po raz kolejny pokazał, na co go stać. Sprawnie wyholował pięknego, zielonego szczupaka.




Złowiony przy wyspie, na której gniazdowały rybołowy



Kilka kolejnych przepłynięć nie przyniosło ryby, a jedynie krótkie, nerwowe brania przy dnie. W końcu jedno z nich udało mi się zaciąć. Liczyłem na ładnego szczupaka, ale ryba „wyjeżdżała na ogonie”. Jednak nie był to „pistolet”, a piękny okoń. Tym razem podebranie poszło sprawnie. Daleko mu było do ryby, która spadła mi dwa dni wcześniej – i pod względem wielkości, i waleczności. Mimo to byłem bardzo szczęśliwy. Pobieżny pomiar wykazał, że był to bez wątpienia mój rekord życiowy.


Przyłowiona „perełka”



Zbliżająca się noc nie pozwoliła nam na dalszą wycieczkę. W drodze powrotnej postanowiliśmy dokładnie obłowić jezioro w okolicy przesmyku. Opłaciło się. Brania następowały po sobie w kilkuminutowych odstępach. Wiele ryb się nie zapinało lub spadało, ale i tak złowiliśmy zaskakująco dużo szczupaków. Szał żerowania trwał nawet wtedy, kiedy w wodzie zapadła już całkowita ciemność. Brały małe i średnie ryby. Wyglądało to tak, jakby uaktywniły się po zakończeniu żerowania przez większe sztuki, które stanowiły dla nich konkurencję, a być może i zagrożenie. Spłynęliśmy do obozu około północy – zmęczeni, ale zadowoleni z siebie.



Nocny połów – godzina 22.35


Po krótkiej przerwie na sen wypłynęliśmy z Krzyśkiem wczesnym rankiem. Od razu skierowaliśmy się w stronę wczorajszego eldorado. Pierwszych kilka godzin upłynęło bez rewelacji. Złowione szczupaki były przeciętnej wielkości i niezbyt liczne. Postanowiłem poszukać nowych, ciekawych miejsc w najbardziej odległej części zbiornika. Po długim, monotonnym kursie dotarliśmy na ploso, sąsiadujące z przejściem pomiędzy dwiema wyspami. Łączyło ono główny zbiornik z rozległą, zamkniętą zatoką. Dno przejścia wynosiło się z 10-12 na 5 metrów. Zapachniało rybą. Faktycznie – w pierwszym przepłynięciu Krzysiek zaciął zdecydowanie ładną sztukę, która jednak spadła w czasie holu.




Ciapek, chodź do kapitana


Karasie poszły w ruch. Szczupaki brały po co drugim nawrocie, a nawet częściej. Przejście było prawdopodobnie ciągiem komunikacyjnym białej ryby. Drapieżniki musiały tam stać jeden obok drugiego. Atakowały tą samą przynętę ze zróżnicowanej głębokości – od 8 do nawet 4 metrów. Odpowiadało im raczej szybkie i urozmaicone prowadzenie; bardzo często gryzły po podciągnięciu woblera. Co ciekawe ignorowały w zasadzie wszystkie przynęty za wyjątkiem pewniaków, mimo że intensywnie żerowały.



Na Karasia? A jakże!



Podbudowani sukcesem, popłynęliśmy dalej z zamiarem eksploracji północnego krańca jeziora. A jednak – czy to skończyły się godziny żerowania, czy też szczupaków tam nie było – nie udało nam się połowić. Znaleźliśmy za to dobrze przygotowane miejsce na biwak. W drodze powrotnej do obozu wypróbowaliśmy rozległą podwodną górkę na środku jeziora oraz kamienistą rafkę w przejściu podobnym do obłowionego rano. Niestety – w jej najbliższym sąsiedztwie nie było głębokiej wody, więc okazała się przeciętna. W każdym z tych miejsc złowiliśmy szczupaki co najwyżej średnie. Popołudniowe wypłynięcie przyniosło gorsze wyniki. Choć ryby brały umiarkowanie dobrze we wszystkich wytypowanych wcześniej „nowych” miejscach, nie złowiliśmy żadnej sztuki godnej uwagi.



Szałas, klepisko, miejsce na ognisko – Fiskeort klasy lux



Kolejny, przedostatni dzień był podobny do poprzedniego, a jednak odczuwalnie słabszy. „Lampa” dała nam się we znaki. Rano zaliczyliśmy kilka ryb we wczorajszym rewelacyjnym przejściu. Niestety – nie udało nam się znaleźć następnej mega-miejscówki. Poprzedniego dnia, podobnie jak Piotrek, wyczerpaliśmy ostatni akumulator do echosondy. Pływaliśmy na pamięć i na GPS, a także sondując dno X-Rapem Magnum 20. Ten SDR od czasu do czasu wyłuskiwał z toni pojedynczą rybę. Co ważniejsze za jego pomocą namierzaliśmy podwodne górki, które natychmiast zapisywaliśmy w GPS-ie.



Sąsiedztwo głębokiej wody było kluczem do sukcesu



Około południa spływałem do obozu w umiarkowanym nastroju. Krzysiek drzemał na dziobie, wyczerpany brakiem snu i upałem. Wtedy właśnie, na granicy blatu i plosa, miałem zdecydowane branie na Karasia. Tuż po zacięciu poczułem, że ryba była duża. Dawała się spokojnie pompować. Zbudziłem Krzyśka, żeby przygotował ponton do holu i podebrania. Tymczasem ryba w okolicach łodzi odjechała w prawo z subtelnością parowozu. Zrobiła zwrot, przeszła głęboko, przed łodzią. Popłynęła daleko w prawo, gnąc kij 25lb jak witkę. Zrobiła kolejny zwrot i… wypięła się. To było moje Waterloo. Ryba była zdecydowanie najsilniejsza ze wszystkich, które w trakcie tego wyjazdu mieliśmy na kiju. Miałem przeczucie, że taka okazja w czasie tegorocznej wyprawy już się nie powtórzy.




Wysokie morale to podstawa



Wieczorem znowu zaliczyliśmy kilka „dyżurnych” ryb w przejściu miedzy wyspami. Obławianie podwodnych górek także przynosiło efekt, ale jedynie w szybkim trolu. Najbardziej efektywna była metoda, polegająca na prowadzeniu w toni Karasia i dodatkowo X-Rapa Magnum, który „szukał” dna. Na otwartej wodzie oba wabiki były podobnie skuteczne, łowiąc szczupaki na zmianę z Tail Dancerem. Jednak nie udało się skusić żadnej ryby, która zatarłaby przykre wrażenie po południowej porażce. Szybki trol skutkował dużą liczbą brań, które jednak nie zawsze kończyły się skutecznym zacięciem. Zauważyliśmy, że szczupaki często kilkukrotnie podskubują przynętę. Do zdecydowanego brania prowokowało je dopiero „zagranie” woblerem – popuszczenie lub podciągnięcie.



Dzień ostatniej szansy; czy zmiana pogody wpłynie na brania?



Ostatni dzień łowienia przywitał nas lekką szarówką i frontem, wiszącym nad jeziorem. W porównaniu ze znienawidzoną „lampą” wyglądało to obiecująco. Pierwszą rybę złowiliśmy tuż po zarzuceniu woblerów. Podbudowani takim efektem popłynęliśmy na „stare”, najgłębsze plosa mniejszego akwenu. Systematyczne obławianie toni nie przyniosło jednak pozytywnego skutku w postaci „metrówki”. Zrezygnowani popłynęliśmy na większy zbiornik. Pojedyncze brania średnich ryb, to nie było to, czego oczekiwaliśmy. Po bezskutecznych poszukiwaniach spłynęliśmy do obozu. Na miejscu stwierdziliśmy, że opuszczenie głębokiej wody było moim największym błędem podczas tego wyjazdu. Piotrek, który dotarł na plosa w momencie, kiedy my je opuszczaliśmy, złowił wiele ładnych ryb. W tym aż trzy metrówki, z czego dwie na Karasia, a jedną na gumę z ręki. Był tak „wyłowiony”, że tego dnia zrezygnował już z kolejnego wypłynięcia…




W głębokiej wodzie czają się potwory



Zatem ryby jednak brały, ale krótko i w konkretnym miejscu. Po przerwie na drzemkę wypłynęliśmy znowu, żeby obłowić na koniec wszystkie „bankówki”. W pierwszej kolejności spędziliśmy kilka godzin na plosie, jednak bez rezultatu. W międzyczasie utrzymujący się nad nami front „obdarzył” nas rzęsistym deszczem. Szczupakom chyba się to nie spodobało. Przenieśliśmy się na większy akwen. Ryby co prawda brały, ale średnie i sporadycznie. Wróciliśmy więc na ploso. Jednak nad dwudziestometrową głębią nie było aktywnych ryb. Gryzły za to w bezpośredniej bliskości głębokiej wody. Niestety, nie były duże… Spływając wieczorem do obozu czuliśmy niedosyt. Rozumieliśmy jednak, że nie sposób być we wszystkich dobrych miejscach w optymalnym czasie. Zachodzące słońce pożegnało nas pożarem na zachmurzonym niebie. To naprawdę był koniec…



Smutny zachód, bo ostatni


W sobotni poranek nie mogliśmy się dobudzić. Zwijanie obozowiska ciągnęło się niemiłosiernie i szło wyjątkowo opornie. W końcu udało nam się zapakować do auta i wyruszyć w drogę powrotną. Dopiero wtedy poczułem, jaki byłem zmęczony. W trakcie łowienia, jako sternik, nie mogłem sobie pozwolić na komfort spania. Krzysiek nie miał z tym problemów: potrafił spać skulony na dziobie, nie wyjmując wędki z wody. Co najlepsze łowił z ręki, nie przegapił w ten sposób ani jednego konkretnego brania i skutecznie zacinał.



Męki pakowania




W czasie podróży pokusiliśmy się o podsumowanie wyników wyprawy. W trzy osoby, w ciągu siedmiu dni złowiliśmy około 190 szczupaków, w tym około 170 powyżej 60 centymetrów. Cieszyła nas bardzo duża liczba siedemdziesiątek i osiemdziesiątek, a szczególnie kilkanaście największych sztuk od 90 do ponad 100 centymetrów. Nie odnotowaliśmy ani jednego dnia, a nawet wypłynięcia bez ryby. Udało nam się wytypować i odkryć kilka bardzo dobrych miejscówek, na niemałym i całkowicie nieznanym zbiorniku. Oczywiście, że bilans wyjazdu mógł być lepszy, ponieważ popełniliśmy wiele błędów. Jednak mógł być też znacznie gorszy. Mieliśmy sporo szczęścia; choćby z wytypowaniem miejsca wyjazdu i ze znośną pogodą.


Refleksje powyjazdowe poradnik wędkarskiego skauta


Przyznam szczerze, że żaden z naszej trójki nie jest specjalistą od połowu (między innymi) skandynawskich ryb. Dlatego jestem daleki od tworzenia zamkniętej listy, stanowiącej receptę na wędkarski sukces. Po powrocie do Polski sporo myślałem o naszym wyjeździe. Próbowałem przeanalizować, co się udało, a co mogliśmy zrobić lepiej. W efekcie doszedłem do kilku konkretnych przemyśleń. Chciałbym się nimi z Wami podzielić. Być może moje wnioski zachęcą Was do indywidualnego organizowania wypraw. W takim przypadku sami ocenicie, czy mogą się na coś przydać.


1. Jedź w ciemno. Warto. Brak dostępu do informacji na temat łowiska to dobra informacja. Nie zwalnia Cię to jednak ze sumiennych przygotowań. Wybieraj jeziora o potencjalnie niskiej presji. Najlepiej przepływowe, co ogranicza możliwość wystąpienia przyduchy. Jeżeli nie dysponujesz mapą batymetryczną, analizuj mapę fizyczną. Może Ci to wiele powiedzieć na temat ukształtowania dna i głębokości. Szukaj w sieci zdjęć okolic zbiorników. Wytypuj 2-3 lokalne alternatywne zbiorniki. Jeżeli docelowe jezioro okaże się puste, będziesz miał „plan B”.


2. Przy interpretacji map satelitarnych/lotniczych stosuj zasadę „ograniczonego zaufania”, tzn. bież pod uwagę różne możliwości, również te pesymistyczne. [Dotyczy to także innych aspektów przygotowania wyprawy.] Na miejscu niewiele będzie Cię w stanie zaskoczyć. Przy wykupieniu licencji w lokalnym gminnym biurze turystyki zaopatrz się w mapki i foldery. Może coś Ci „podpowiedzą”.


3. Dostosuj wybór jeziora do posiadanego sprzętu pływającego (albo odwrotnie). Liczy się zarówno klasa łodzi lub pontonu, jak i moc silnika, a także niezawodność zestawu. Zadbaj o swoje bezpieczeństwo. Kamizelka asekuracyjna nie jest plamą na honorze. Pamiętaj, że na miejscu najprawdopodobniej nie będzie nikogo, kto mógłby Ci pomóc w razie wypadku.


4. Echosonda na nieznanej wodzie to Twoje oczy i uszy. Pamiętaj, że na biwaku masz ograniczony (a czasem wręcz żaden) dostęp do mediów. Kolorowa echosonda o wysokiej rozdzielczości to pomyłka. Sprawdź, jak długo Twoja echosonda jest w stanie pracować na akumulatorze. Ja błędnie założyłem, że Lowrance X96 ma podobny pobór prądu jak Humminbird Matrix 12. Szybkość, z jaką rozładowywała akumulatory wskazała, że ma co najmniej o połowę wyższy…


5. GPS to nie jest zbędny gadżet. Na większej wodzie nie odnajdziesz łatwo namierzonej miejscówki bez GPS-u, chyba że jest bardzo charakterystyczna. Czasem GPS może zastąpić echosondę, a zawsze stanowi jej dopełnienie. W ekstremalnych przypadkach (mgła, noc) GPS może zadecydować, czy wrócisz do obozu, czy nie. Dla trolingowców: dodatkowo pokazuje prędkość, którą czasem jest bardzo trudno obiektywnie ocenić (wiatr, fala).


6. Surwiwalowa zasad brzmi: jakość morale jest wprost proporcjonalna do jakości Twojego ogniska. Na biwaku nie zawsze jest czas i sens je rozpalać. Zaopatrz się w prostą kuchenkę turystyczną na kartusze wielkości puszki pianki do golenia. Wydatek kilkudziesięciu złotych pozwoli Ci zaoszczędzić czas i energię.

7. Wędkowanie nie będzie komfortowe jeżeli nie zaspokoisz podstawowych potrzeb. Wysypiaj się w cieple (spanie w czapce to norma), jedz lekkostrawnie i kalorycznie, pij, ubieraj się ciepło i nie dopuszczaj do przemoczenia ubrania. Nam świetnie sprawdzały się tanie gumowce z pianki i jeszcze tańsze podgumowane komplety przeciwdeszczowe.


8. Zadbaj o zapas czystej wody. Jeżeli zamierzasz używać wody z jeziora zaopatrz się w grawitacyjny filtr węglowy. Sam możesz zrobić taki filtr z 5-litrowej butelki PET i wkładu Brita – za pomocą noża i pistoletu do klejenia na gorąco. Jest tani i po biwaku możesz go wyrzucić. Na wszelki wypadek nie pij nieprzegotowanej wody.


9. Zaopatrz się w minimum żywności. Idealne są suche produkty o wysokiej kaloryczności: ryż, makaron i kasza. Konserwy i zupki w proszku to półśrodki (żeby nie powiedzieć: trucizna). Lepiej uzupełnij dietę rybami. Przy minimalnej presji nie uszczuplisz w istotny sposób zasobów zbiornika. Z resztą filet, choćby ze szczupaka, pieczony w folii na ognisku jest po prostu pyszny.


10. To nieprawda, że ryby w Szwecji biorą nawet na surowego kartofla z kotwiczką. Tak jak wszędzie, reagują na zmiany pogody, mają swoje godziny żerowania, ulubione miejsca. Na różne przynęty reagują lepiej lub gorzej.


11. Co się wiąże z powyższym: weź dużo przynęt – w granicach rozsądku. Przecież nie musisz używać wszystkich. Jeżeli masz ze sobą kilka, kilkanaście przynęt, na które ryby reagują, to bardzo dobrze. Już kilka skutecznych przynęt wystarczy, aby odnieść sukces. Problem w tym, że metoda prób i błędów jest jedynym sposobem, żeby je wytypować.


12. Mnogość brań nie zwalnia Cię z dbałości o szczegóły. Kotwice muszą być zawsze ostre, plecionka świeżo przewiązana, a przypon nieuszkodzony. W każdej chwili możesz stracić rybę życia. Bądź gotowy na branie, duże ryby zdarzają się rzadko. Trzymaj klar na łodzi.


13. Podbieranie ryby ręką sprawdza się przy sporadycznych holach. Przy kilkunastu, kilkudziesięciu podebraniach dziennie przez kilka dni pod rząd to jest pomyłka – szkoda dłoni. Grip może być dobrym wyborem. Przy słabo zahaczonych rybach i przy okoniach sprawdzi się podbierak; może też znacznie skrócić hol. Oczywiście takie rozwiązanie ma swoje wady i zalety. W przyszłym roku wypróbuję model: grip + mały, poręczny, awaryjny, podbierak z krótką rączką.


14. Pamiętaj o apteczce a w szczególności środkach odkażających/przeciwzapalnych, takich jak maść z antybiotykiem (np. tribiotic). Jest bardzo prawdopodobne, że będziesz jej potrzebował. Uzupełnij apteczkę kremem do rąk, kremem z filtrem i sprawdzonym środkiem na komary.


15. Wypuszczaj ryby, nawet pokiereszowane. Ponad metrowy szczupak złowiony przez Krzyśka drugiego dnia, został ponownie złowiony przez Piotrka siódmego dnia. Nie ma mowy o pomyłce – miał charakterystyczną płetwę ogonową. Za pierwszym razem intensywnie krwawił. Mieliśmy wątpliwości, czy dojdzie do siebie.


Uff… Na sam koniec; myśl na rybach. Szukaj miejsc, przynęt i metod. Wyciągaj wnioski z sukcesów i porażek. Wiele jednak zależy od szczęścia. Bo skąd właściwie mamy wiedzieć, kiedy i czy przełamać schemat, czy trwać w nim aż do skutku?…


* * *


Nie lubię list podziękowań. Ale jak już mam swoje 5 minut i sam dorwałem się do klawiatury, to co mi tam, korzystam. Przede wszystkim chciałbym podziękować moim przyjaciołom – Krzyśkowi i Piotrkowi, za wspólnie spędzony czas, zaangażowanie, pomoc i wytrwałość. Powtórzymy taki wyjazd jeszcze nie raz i nie dwa! Mariuszowi, za Mikołajki, za uświadomienie potrzeby posiadania przenośnego GPS, pomoc przy wyborze i obsłudze oraz za słowa otuchy („Mario, a może tam nie ma ryb?”). Termosowi, za przybliżenie zasad biwakowania w Szwecji. Szczególne podziękowania należą się naszym Żonom. Nie tylko musiały sobie radzić bez nas, ale też zmagać się z działaniem prawa Murphy’ego, które kilkukrotnie dało o sobie znać w czasie naszej nieobecności. Na koniec dziękuję wszystkim, niewymienionym osobom, które okazały nam pomoc, udzieliły nam wskazówek lub stanowiły inspirację.

* * *




Dbajmy o to, aby takie widoki cieszyły nas jak najdłużej


Pamiętajcie, że Szwecja to piękny, jeszcze dziki kraj, którego mieszkańcy obdarzają nas niespotykanym zaufaniem. Doceńmy to i pozostawiajmy lokalną przyrodę w takim stanie, w jakim ją zastaliśmy.

Tekst: krzysiek
Zdjęcia: Harry King, krzysiek


Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum


<script type="text/javascript">
</script>
<script type="text/javascript"
src="http://pagead2.googlesyndication.com/pagead/show_ads.js">
</script>

 


Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł