Jump to content

  •      Sign In   
  • Create Account

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Photo

[Artykuł] Zelandia 2008 – Rok Duńskiego Garbusa – Cz. I


  • Please log in to reply
No replies to this topic

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26,625 posts
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Posted 03 October 2012 - 15:55

Znowu wylądowałem w Danii. Co prawda nie na tak długo jak w sezonie 2007, ale te kilkanaście dni rozłożonych na cały rok pozwoliły mi wstrzelić się idealnie w ryby.

Wiosna

Marzec w Danii to już prawie przedwiośnie. Udało mi się pojawić w Kopenhadze na kilka dni w tym miesiącu i od razu wiedziałem na jakie ryby zapoluję – okonie! Rok wcześniej, gdy chodziłem za pasiakami, dowiedziałem się, że zimowy okres jest najlepszy na największe sztuki. Zamarzyłem żeby jeszcze kiedyś pojawić się o tej porze roku i udało się. Trzeba było to wykorzystać.

Wybrałem sobie dość ciekawe łowisko, ponieważ znane nie tylko z okresowo pojawiających się garbusów, ale i dużych, choć nielicznych, troci. Wykupiłem licencje na 4 dni (dwa weekendy) i od razu zacząłem planować trasę, aby dostać się na miejsce. Okazało się, że pociągiem dostanę się jedynie w pobliże, dalej będę musiał iść około 3-4 km. Jednak odległość to żaden problem jeśli w perspektywie ma się łowienie ponad 40 cm „garbów”.

Nad wodą czekała mnie niespodzianka – tylko jeden wędkarz. Pojawiły się od razu mieszane uczucia – z jednej strony nie lubię tłumu, ale z drugiej pustka na łowisku często bywa złym znakiem. Porozmawiałem chwilkę z łowiącym starszym panem i okazało się, że okoni nie ma przy brzegu i rozpłynęły się po morzu. Postanowiłem rzucić kilka razy, aby to potwierdzić i później spróbować swojego szczęścia z trociami. Niestety garbusy faktycznie wypłynęły na szerokie wody, więc uzbroiłem drugą wędkę i poszedłem w kierunku kamienistego wybrzeża, z którego zazwyczaj poławia się żerujące srebrniaki. Tutaj też tłumu nie zastałem, jedynie dwóch muszkarzy. Niestety wieści były również mało zachęcające – nikt nie złowił ryby od wielu dni. Co mi pozostało – walka ....



A po wykonaniu dobrej roboty pozostało jedynie zapozować z trofeum ...


Droga powrotna do mieszkania minęła bardzo szybko, ponieważ cały czas planowałem następne dni. Czy zmienić łowisko, na jakie ryby się nastawić, może spróbować nocnego trociowania? Ostatecznie na drugi dzień pojawiłem się w tym samym miejscu, ponownie celując w okonie.

Ponieważ okonie żerowały daleko od brzegu zmontowałem zestaw z bocznym trokiem ze sporym kopytkiem, jako przynętą. Niestety nie miałem nawet puknięcia. Wpadłem, więc na pomysł, aby spróbować na paprochy. Długo na pierwsze brania czekać nie musiałem. Ryba spadła, ale to był znak, że wielkość przynęty „podpasowała” pasiakom. Za chwilę udało mi się złowić ładnego 45 centymetrowego garbuska oraz zerwać rybę troszkę większą (0.18 to za mało, jeśli w pobliżu są przeszkody, a okonie mają spore rozmiary).


Okonie tak jak nagle zaczęły brać tak też nagle przestały. Postanowiłem nie tracić czasu i spróbować łowienia troci. Tym razem wybrałem inne miejsce. Zamiast łowienia na otwartym morzu, poszedłem w kierunku niedużego kanału z praktycznie stojącą wodą (to podobno kiedyś była rzeka). Podczas krótkiego spaceru rozpadał się deszcz. Pomyślałem, ze może to troszkę rozrusza ryby i ... nie myliłem się. Już po około 10 rzutach poczułem lekkie branie. Szybkie zacięcie i mogłem już krzyczeć „Jest!”. Niestety hol troszkę mnie rozczarował. Zmęczona kelcina dość szybko wylądowała na brzegu. Szybkie mierzenie na dolniku, fotka z samowyzwalacza i „zombie” odpłynęło do domu.


Ruszyłem dalej w górę kanału i już po 50 metrach miałem następne branie. Niestety ryba się nie zacięła. No trudno – takie życie. W tym czasie deszcz przemienił się w grad i łowienie powoli przestało być już tak miłe, jednak nie poddałem się i do wieczora złowiłem jeszcze rybę 60-65cm. Mimo, że była mniejsza to sprawiła więcej frajdy na kiju. Pogoda nie zachęcała do sesji fotograficznej, więc samiczka szybko wróciła do wody.

Wracałem do mieszkania przemoczony do suchej nitki, ale szczęśliwy. Złowiłem pięknego okonia, dwie trocie (już nie takie piękne) i poznałem dość ciekawe łowisko. Teraz pozostało tylko przepracować sumiennie cały tydzień i pojawić się nad wodą dokładnie za 5 dni.

Tak jak postanowiłem tak się stało. Sobotni poranek spędziłem w pociągu i około godziny 9:00 byłem na łowisku. Ludzi tym razem było już znacznie więcej, ryb nie. Pojedyncze sztuki pasiaków były łowione na bałtyckie krewetki. Spinningiści na zero. Nie zastanawiając się długo szybko zmontowałem boczny trok z paprochem. Skoro na duże przynęty nie chcą to może „łykną” paproszka, w końcu od krewetki aż tak bardzo się nie różni. Niestety dołączyłem do grona pozostałych wędkarzy machających bezskutecznie sztucznymi przynętami.

W pewnym momencie zauważyłem zamieszanie w zatoce morskiej otoczonej długim półwyspem. Udałem się tam, aby zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że jakiś spinningista w końcu zaciął troć i to dużą jak na duńskie wody. Niestety po około 5 minutach ryba się spięła, a łowca musiał przez wiele minut dochodzić do siebie. Pocieszyliśmy go, że jeszcze ją dorwie i udaliśmy się na swoje miejsca. Jednak to był znak żeby zmienić docelowy gatunek - wyciągnąłem „ciężką artylerię”. Po zmontowaniu zestawu postanowiłem oddać jeden rzut w okoniową miejscówkę (trociową obrotówką tylu long, rozmiar 4 lub 5). No i jak to często bywa w takich sytuacjach okazało się to strzałem w „10”. Niestety na takim sprzęcie okoń sobie nie powalczył i 48’ka mogła być „lądowana” na przysłowiową „klatę”.


Już myślałem, że znalazłem sposób na wielkie garby, a tu następne rozczarowanie, po prostu trafił się tylko jeden desperat. Udałem się, więc w kierunku trociowej zatoki, a tam niespodzianka – ten sam wędkarz holuje rybę i to znowu piękną sztukę.


Tym razem się udało i ryba znalazła się na brzegu – prawie 7 kilogramów pięknie ubarwionej troci.


Gratulacjom nie było końca, a i rozmowy ciągnęły się dość długo. Dowiedziałem się, że miejsce to jest bardzo dobre, jeśli zamierzamy złowić dużą troć. Czasem trzeba wiele dni poświęcić, aby zaliczyć jakieś branie, ale ostatecznie wielkość ryb wynagradza trud. Inne trociowe łowiska w okolicy Kopenhagi darzą większą ilością ryb, ale ciężko złowić coś ponad 60cm. Zazwyczaj są to ryby około 50cm.

Ruszyłem, więc do walki. Metr po metrze obławiałem morskie wybrzeże. Nagle, późnym popołudniem, poczułem mocne branie. Zaraz po zacięciu poczułem różnicę między srebrem, a keltem. Ryba najpierw wystrzeliła do góry i zrobiła piękną świecę, a następnie zaczęła wysnuwać plecionkę niczym pocisk. Troszkę się obawiałem tego, że na sztywnej plecionce ryba może szybciej zejść, ale odległości, z jakich należy zacinać determinują wybór linki. Walka trwała kilkanaście szalonych minut. Zmęczona ryba dała podprowadzić się pod brzeg, gdy ją ujrzałem z bliska poczułem, że moje nogi lekko się uginają. Metrowe sreberko! Wyciągnąłem rękę, aby schwycić rybę za ogon i w tym momencie, w magiczny sposób odzyskała ona siły. Strzał był na tyle silny, że mimo iż hamulec popuścił sporo plecionki, potężny samiec rozprostował kotwicę. Ryba przy okazji totalnie zdewastowała błystkę swoimi zębami. Ryba była bardzo podobna do tej złowionej w południe – też pięknie ubarwiona, a przy okazji znacznie większa. Do tej pory nie mogę odżałować tej straty, ale przynajmniej jest po co wracać.

Nadszedł ostatni dzień – niedziela. Postanowiłem podzielić go równo po połowie na łowienie pasiaków oraz troci. Rozpocząłem planowo od łowienia w kanale keltów. Dość szybko udało się złowić rybę 77cm.


Dalej już nic się nie działo, więc przyszedł czas na łowienie w morzu srebrniaków. Spotkałem kilku wędkarzy i wszyscy byli bez brania. Ja zaliczyłem jedno skubnięcie. Początkowo nie pomyślałem, ze mam branie, ale że o coś zawadzam (wodorosty?). Jednak pod nogami zawróciła mi około 70-80 centymetrowa troć, która cały czas płynęła za wahadłówką. Dość szybko nadszedł czas pasiaków. Po drodze na „okoniowisko” obserwuję dziwne zjawisko.


Śnięte grube leszcze wprawiły mnie w osłupienie. Sytuację szybko wyjaśnił mi miejscowy starszy pan. Otóż silny wiatr z północnego-zachodu spowodował przesunięcie sporej ilości słonej wody z Morza Północnego do zatoki, w której łowiłem. Większość ryb, nieodpornych na tak słoną wodę, popłynęła w górę kanału. Te co nie zdążyły niestety padły. Dobrze, że okonie dały radę uciec, a może po prostu są bardziej odporne.

Po dotarciu na miejsce dowiedziałem się, że wyniki wszyscy mają średnie, ale z tymi rybami nigdy nic nie wiadomo, więc montuje „paprochówę”. Żółty twisterek ląduje w wodzie i ... czyżby skubnięcie? Jak się okazało wystarczyło założyć paprocha w kolorze motor-oil, aby skubnięcia zamieniły się w mocne brania. Poniżej mój finisz, jeśli chodzi mój wczesno-wiosenny (a raczej zimowy) pobyt w Danii – okonie 42, 45 i 47 cm.


Taki koniec bardzo mnie ucieszył i pozwolił wracać z czystym sumieniem do Polski. Odwaliłem kawał dobrej roboty.


Zastanawiało mnie tylko to, dlaczego Duńczycy narzekali na wyniki, przecież okonie, jakie się trafiały były piękne. Ilość może nie powalała na kolana, ale wielkość już tak (mnie osobiście nie tyle na kolana co od razu na pysk).
Przekonałem się wkrótce co znaczy dobre żerowanie, ale o tym innym razem.

Hlehle, 2009

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum



Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł