Zameldowałem się od rana nad wodą. Warunki sprzyjające, słonecznie, utrzymujący się od dwóch, trzech dni stabilny poziom wody na Warcie. No, ale przez długi czas nie działo się dosłownie nic...
Parę godzin machania i bez jakichkolwiek rezultatów. I tak niestety do samego końca...
Kombinowałem więcej niż zazwyczaj ze zmianą woblerów i przechodziłem wraz z kolegą z miejsca na miejsce w poszukiwaniu jakiejś brzany. Niestety i to nie pomogło.
I kiedy już mieliśmy zbierać się do domu założyłem na agrafkę Kenarta Divera, żeby wykonać nim ostatnich parę rzutów. Pierwszy rzut. Wobler poleciał pod sam drugi brzeg. Trzy obroty korbką, żeby sprowadzić Divera na odpowiednią głębokość. Wobek puka kilka sekund o wyścielone kamieniami dno i w końcu jest delikatne puknięcie, po którym wobler stanął w miejscu. Po zacięciu czułem, że ryba siedzi dosyć pewnie. Kolega patrzył na to wszystko z niedowierzaniem, bo był przekonany, że na tym wypadzie nic już się z rzeki nie "wyrzeźbi" .
Standardowo po zassaniu Kenarta Divera ryba szła powoli w górę rzeki, dając się przy tym odrywać bez problemu od dna. Co raczej sugerowało, że zacięta brzana jakaś duża nie będzie. Pomyślałem, że chociaż fajnie będzie poholować jakąś mniejszą brzanke w ramach wynagrodzenia za ten, co by dużo nie pisać - słaby wypad.... Po jej krótkiej wycieczce pod prąd brzana podniosła się do samej powierzchni i uderzyła ogonem o taflę wody... I właśnie w tym momencie, po ujrzeniu brzany, a raczej jej części obaj oniemieliśmy . Wystawiony nad powierzchnie ogon dosłownie wyglądał jak szufelka . Moment po wspomnianej sytuacji brzana zaczęła mozolnie płynąć z prądem. No i tutaj pojawiły się dla mnie przysłowiowe "schody". Brzana szła w dół rzeki nie za szybko, ale za to niemiłosiernie mocno i pewnie trzymając sie dna. Można odczuć było wyraźnie, że zdobycz jest świadoma swoich gabarytów oraz siły.
Niestety dla mnie zacięte rybsko rozkręcało się i nabierało prędkości wraz z kolejnymi, pokonywanymi metrami Warty. A ja nie wiedziałem co się dzieje.. Po prostu stałem z wędką w ręku i nie mogłem zrobić NIC. Nie mogłem skręcić plecionki nawet o metr. Z każdą sekundą obezwładniało mnie poczucie, że mam związane ręce .
Kiedy tak patrzyłem jak ubywa linki ze szpuli, jedynie na co mogłem sobie pozwolić, to przykręcanie co jakiś czas hamulca w kołowrotku. Co na rybie siedzącej na końcu zestawu nie robiło kompletnie żadnego wrażenia. Doszło po około dwóch, trzech minutach do tego, że hamulec był skręcony do tego stopnia, że był już niemal "beton". Cóż, było to raczej nieuniknione, w zaistniałych okolicznościach, ale ni stad, ni zowąd poczułem luz..... Zwinąłem więc, to co zostało po starciu z tak mocarnym przeciwnikiem i okazało się, że kotwiczka nie wytrzymała. Jeden z haków został odgięty, a drugi złamany... Koniec końców, po tym wszystkim byłem po takim obrocie sprawy prawie jak ta, wspomniana kotwiczka - złamany, załamany....
Najgorsze było to przeszywające na wylot poczucie, że nie mogłem podjąć jakiejkolwiek walki. Tylko niedługo po zacięciu ryby pozostało mi stać bezradnie i temu wszystkiemu się bezsilnie przyglądać . Osobiście trudno mi było się przez dłuższą chwile pozbierać po czymś takim.... Oczywiście zaraz pojawiły się w mojej głowie pytania - jakiego trzeba by zestawu, żeby chociaż zatrzymać na moment taką brzane i kilka innych, jak choćby jak duża było ta ryba....
Po tym jak wróciłem do domu słyszałem co jakiś czas dźwięk hamulca oddającego plecionkę ze szpuli. Moze to dziwne, może i głupie, ale tak właśnie było. Nie zniechęcało mnie to jednak do niczego. Napisałbym, że właśnie wręcz przeciwnie. Gdyż po upływie trzech godzin byłem juz tak nakręcony myślami o holowaniu kolejnych dużych brzan, że postanowiłem uderzyć nad rzekę tego dnia raz jeszcze . Nawet mimo, że wcześniej tego nie planowałem . Chęć pokonania kolejnej brzany wzięła górę .
Ale po tym jak dotarłem na miejsce okazało się, że nad wodą jest już kilku wędkujących i miejsc do obławiania miałem niestety nie za wiele. Próbowałem na odcinkach mniej "okupowanych" i tak jak to miało miejsce wcześniej, podczas porannej wyprawy, nie działo sie przez długi czas nad rzeką nic... Wykonałem wiele rzutów, ale na miejscówkach cisza. Tego samego można było się dowiedzieć od wspomnianych, napotykanych co kawałek wędkarzy, którzy w różny sposób próbowali złowić cokolwiek. Niestety nad rzeką ku memu zdziwieniu pojawili się następni spinningiści. Co było mi trochę nie ukrywam "nie na rękę". Ten nieplanowany, popołudniowy wyjazd zaczynał zamieniać się w mękę . Co jakiś czas byłem wypytywany zarówno o to czy coś bierze, jak i o to dlaczego rzucam tam, a nie gdzie indziej. Albo dlaczego rzucam tak, a nie inaczej oraz szereg innych rzeczy związanych z wędkowaniem. Po odbytych kilku "rozmowach" wiedziałem już, że niektórzy wędkujący mają niezbyt dobre intencje, ponieważ bez względu na gatunek "walą w łeb" wszystko i zabierają wyjęte ryby jak leci . Wiedziałem już, że nic z tego wszystkiego nie będzie. Dlatego postanowiłem oddać kilka ostatnich rzutów i wracać do domu... Chcąc zaznać na sam koniec chwili spokoju oddaliłem się na tyle daleko, że zniknąłem wiekszosci wędkujących z pola widzenia. Rzuciłem raz, drugi, ale dalej bez efektów. Posłałem trochę bez przekonania wobka w dół rzeki. Pod przeciwległy brzeg, ale daleko poniżej miejsca w którym stałem. Zazwyczaj w ten sposób nie rzucam, ale odrobinę odechciało mi się już tego całego wypadu i rzucałem ździebko bez wiekszego namysłu..... I kiedy Dorado Stick przytrzymywany przeze mnie w okolicy środka rzeki pukał sobie delikatnie o dno, niespodziewanie poczułem mocny strzał... Po zacięciu byłem pewny, że wisi coś ładnego. Po przebytych kilku metrach w górę rzeki, nastąpił obrót sprawy i ryba płynęła już z prądem. Czego niestety, po poprzednim nieudanym holu się obawiałem.... Brzana szła pewnie i mocno. Wybierając przy tym sporo plecionki ze szpuli, ale co było dla mnie pocieszające - robiła sobie chwilowe przystanki. I tak właśnie po zatrzymaniu się w pewnym miejscu udawało mi się już ją ściągać w moim kierunku. Przekonany byłem, że będzie kolejna ładna ryba, z "wyższej" półki. No i nie myliłem się, ponieważ kiedy wreszcie moje oczy dojrzały co wisi na końcu zestawu zdębiałem . Ciesząc się przy tym oczywiście niesamowicie. No, ale został jeszcze ostatni etap podebrania brzany. Wtedy, kiedy ryba "chlapał się" niedaleko brzegu usłyszałem z oddali poruszenie wędkujących. Kilka głosów mówiących do siebie, że ktoś coś "ciągnie".... Brzana była już pod moimi nogami. I z obawy, że niektórzy "wędkarze" udali się w moim kierunku i mogliby zobaczyć TAKĄ wyjętą rybę, musiałem działaś szybko. Dlatego odpuściłem sobie dłuższą sesje zdjęciową i zrobiłem tylko zdjęcie brzany leżącej na podbieraku przy miarce. Przeszło mi chwilowo przez myśl, że może będzie "życiówka", ale nie. Miarka pokazała "tylko" 94cm !
IMG_6028.jpg 103,24 KB
31 Ilość pobrań
Musiałem szybko wypuścić brzanę do wody, gdyż słyszałem nadchodzących "wędkarzy" .
Na szczęście ryba od razu, bez najmniejszych problemów odpłynęła i zniknęła gdzieś na głębszej wodzie za przelewem. Zostałem oczywiście odpowiednio wypytany, o to co się stało i dlaczego nic nie leży na brzegu. Ale wymyśliłem na poczekaniu, że miałem suma, który po kilka minutach walki urwał mi przynętę . Troche pod presją, ale nie byłem zdekoncentrowany na tyle, żeby nie odczuwać ogromnej satysfakcji po wyjęciu tak wspaniałej brzany.
94cm to mój drugi najlepszy wynik, ale wiem doskonale, że "brzanowa" miejscówka, którą regularnie odwiedzam kryje o wiele większe brzany. Z taką właśnie myślą wracałem do domu i wyruszał zapewne będę jeszcze następnym i następnym razem nad Wartę .
NOMINACJA DO KONKURSU "OPIS MIESIĄCA"
Użytkownik bartsiedlce edytował ten post 22 lipiec 2024 - 08:50