Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

KONKURS NA OPOWIADANIE WĘDKARSKIE - tu umieszczamy wpisy

konkurs jerkbait opowiadanie nagroda

  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
14 odpowiedzi w tym temacie

#1 OFFLINE   Friko

Friko

    SUM

  • Super moderatorzy
  • 18684 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 09 grudzień 2012 - 13:25

Zgodnie z informacją o zmianie zasad konkursu na opowiadanie wędkarskie:
http://jerkbait.pl/t...grania-nagrody/

tworzę wątek, w którym można umieszczać swoje opowiadania tym samym zgłaszając je do udziału w konkursie.


Bardzo proszę aby wątek wykorzystywany był wyłącznie do publikacji opowiadań - wszelkie inne wpisy tj. nie będące opowiadaniem wędkarskim - w szczególności wpisy zawierające komentarze lub oceny - będą z tego wątku usuwane - wątek przeznaczony jest wyłącznie do publikacji opowiadań.

#2 OFFLINE   Friko

Friko

    SUM

  • Super moderatorzy
  • 18684 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 09 grudzień 2012 - 13:30

Opowiadanie nr 1 - autorstwa @thymallusa

Jutro na ryby!! Naładowany emocjami nie mogę zasnąć. Przeglądam jeszcze raz prasę wędkarską. Najnowszy numer Wiadomości Wędkarskich nr 5 z 2019 roku jest wspaniały. Oczywiście wydanie on line. Wrzucam na przystawkę holograficzną. Jestem nad Sanem. Mały ruch track pada i przemieszczam się wzdłuż rzeki. Widzę! Lead zachęcający do zapoznania się z newsem jest wręcz nieprawdopodobny. Na Sanie zaobserwowano trzy wychodzące do muchy lipienie!!! Nie chce się w to wręcz wierzyć. A jednak. Widzę wyraźnie kółko na wodzie. Cofam materiał, przybliżam. No k... prawdziwy lipień. Strzałka pokazuje w którą stronę przemieszczać się rzeką. Jest następne wyjście. Nie chce mi się czytać. Sanu nie widziałem od 2013 roku i chcę nacieszyć swoje oczy widokiem rzeki. Dlatego włączam opcje czytania. Lektor mówi, że introdukcja lipienia do Sanu zaczyna przynosić skutki. Ichtiolodzy oceniają już stado lipienia na sanie na około 100 sztuk. Ze wzruszenia łza się kręci w oku. Przyglądam się znajomym miejscom. Nie prędko je zobaczę. San, podobnie jak większość wód niehodowlanych zamknięty jest dla ludzi. Każda rzeka, każde jezioro otoczone jest ogrodzeniami, zaopatrzone w systemy kamer, detektory ruchu i wykwalifikowanych uzbrojonych strażników. Dzięki temu w wodach znów zaczynają się pojawiać ryby. W poprzednim numerze WW był reportaż o rzekach pomorskich. Podwodne kamery na Słupi zarejestrowały wpływające do rzeki 3 trocie, na Parsęcie 7 (siedem!!!!) i 3 na Redze. To rekordowy ciąg... Na Gwdzie i dopływach ze skromnych zapasów zahibernowanej ikry udało się wyhodować 87 pstrągów potokowych, które wpuszczono do rzek. Każda z ryb wyposażona jest w mikronadajnik monitorujący jej kondycję i położenie. Dzięki temu wiadomo, że niestety trzy ryby nie przeżyły. Dwie zginęły w niewyjaśnionych jeszcze okolicznościach, które podane zostaną do publicznej wiadomości po sekcji. Trzeci z pstrągów został pożarty przez najprawdopodobniej kormorana, który w niewiadomy sposób przedarł się przez ultradźwiękową zaporę chroniącą wodę przed ptactwem. Firma instalująca system ochronny ma zapłacić ogromne odszkodowanie.
Przewracam kolejną stronę. Czytałem tą informację wielokrotnie. Dunajec jest odcinkami słabo chroniony. Zatrzymany został kłusownik z 25 cm pstrągiem. Ryba niestety była martwa. Zgodnie z dekretem w którym kłusownictwo traktowane jest jako zbrodnia przeciw ludzkości kłusownika rozstrzelano na miejscu. Słucham kolejny raz wypowiedzi szefa specjalnej jednostki policji antykłusowniczej.
- Świadomość najwyższej kary nie odstrasza kłusowników - mówi komendant. - Niestety czarnorynkowa wartość dzikiej ryby przyciąga nad wodę amatorów szybkiego wzbogacenia. Tej wielkości dziki pstrąg na czarnym rynku osiąga wartość najnowszego modelu superluksusowego samochodu. Podobny proceder nie omija również innych wód. Na Mazurach za wędzonego, kilogramowego dzikiego węgorza można kupić luksusowe mieszkanie. Jest to niezrozumiałe, bowiem wszystkie z tych ryb można kupić w wyspecjalizowanych hodowlach.
Ze smutkiem myślę, że pan komendant zapomniał jednak dodać że ryby z hodowli wszystkie smakują tak samo, jak szare mydło ze szpinakiem czyli właściwie są niejadalne. Jak mogą być jadalne skoro są klonowane? Czytam komentarze pod informacją. Koledzy wędkarze są zgodni, że rozstrzelanie jest zbyt łagodną karą za kłusownictwo. Kładę się spać. Rano przecież umówiłem się z kolegą na ryby. Nie mogę się doczekać aby wypróbować nową 16 gigową muchówkę e-Hardyego. Najnowszy wypust wspaniałej angielskiej firmy we współpracy z microsoftem.
Kolega pojawia się u mnie punktualnie o 5.00 rano. Pora zacząć łowić. Podpinam przystawkę e-Fly Fishing do łącza internetowego. Zakładamy specjalne spodniobuty. Kablem USB podłączamy je do przystawki. Spodniobuty mają specjalne kanaliki przez które pompowane jest powietrze. Wchodząc do wirtualnej rzeki spodnie dzięki temu obciskają ciało dając złudzenie chodzenia po rzece. Z pokrowca wyciągam nowiutkiego e-Hardyego. Widzę błysk zazdrości w oczach kolegi. Podłączamy wędki do przystawki. Jeszcze tylko specjalne okulary. Gdzie łowimy? Decydujemy się na Dunajec. Ścisk na wodzie. Łącza mocno przeładowane, program troszkę się wiesza ale ruszamy. Rano planujemy połowić streamerami. Może zawiesi się jakiś niezły potok? Wyciągam pudełko z "muchami". Muchy to małe karty SD z odpowiednim programem. Kilka firm wyspecjalizowało się w pisaniu specjalnych programów, które skutecznie kuszą wirtualne ryby. Wkładam kartę opisaną "muddler" w specjalne miejsce przy kołowrotku. Kołowrotek to oczywiście również imitacja. Mieści zasilanie i procesor wędziska. Wprowadzam na klawiaturze umieszczonej na boku kołowrotka parametry linki. WF 6 Sink Tip. Zastanawiam się jaką dać szybkość tonięcia. Decyduję się w końcu na IV. Rozpoczynamy łowienie. Poniżej nas widzę że ktoś łowi. To kolega z Gdańska. Łączę się z nim komunikatorem. Łowi pół godziny. Mówi, że ryby słabo gryzą. Podobno kilka dni wcześniej zmienili program i ciężko je oszukać. Życzymy mu powodzenia.
Moja wędka ma pół metra. Reszta tworzy się wirtualnie. Rzucam pod przeciwny brzeg. Prowadzę streamera skokami. Branie. Zacinam rybę! W polu widzenia pojawia się pasek symbolizujący wytrzymałość żyłki. Nie można doprowadzić aby pasek przesunął się w prawo na czerwone pole. Wówczas żyłka pęka, a system resetuje kartę z muchą. Ot normalne zerwanie muchy, a kartę trzeba od nowa naładować. Oczywiście za to trzeba zapłacić. Holuję bezpiecznie. Ryba nie jest duża. Raptem wszystko staje. Cholera! Program się zawiesił. Kilka chwil trwa nim się odblokowuje. To jednak wystarcza aby ryba porwała żyłkę. Wyciągam pustą kartę. Wkładam nową ale jestem wściekły. Program znów się wiesza. Za duże przeciążenie serwerów. Sprawdzamy. Nad Sanem większy ścisk. Do tego jest tam jakaś afera. Złapali gościa z niedozwolonym programem. Normalny haker-kłusownik. Ma dożywotni zakaz logowania się do systemu. Decydujemy się więc przenieść nad Gwdę. Znacznie luźniej. Wybieramy odcinek powyżej Lędyczka. Chcę przełowić "głęboką łąkę". Po 20 minutach udaje mi się zaciąć potoka. Ma 47 cm i dostaję za niego 278 punktów. Mam już blisko 230 tysięcy punktów. Kiedy uzbieram milion punktów w nagrodę mogę pojechać nad dowolnie wybraną rzekę i ją obejrzeć z bliska. Oczywiście o łowieniu nie ma mowy, ale strasznie za nimi tęsknię. Wiele bym dał aby pobrodzić w prawdziwej wodzie, a nie wirtualnym potoku.

Oby to była tylko moja wyobraźnia, a nie przyszłość. Z pozdrowieniami dla tych, którzy zadają sobie pytanie: brać czy też nie.


  • joker lubi to

#3 OFFLINE   Friko

Friko

    SUM

  • Super moderatorzy
  • 18684 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 09 grudzień 2012 - 13:34

Opowiadanie nr 2 - autorstwa @Bootleg

Wyścig zbrojeń.

Siedzę w domu. To już trzeci tydzień. Natłok obowiązków przytłacza. Pojedź tu, przywieź tamto, zapłać za to... Jak to mówi teraz młodzież "nie ma czasu nawet pomieszkać". Kiedy byłem nad wodą? Dawno. Dziś nie pojadę. Nie mogę. Promotor męczy o pierwszy rozdział pracy magisterskiej. Siadam przy komputerze; trzeba wreszcie wymyśleć... temat.
Jest, mam. Zaczynam nawet pisac jakiś prowizoryczny plan. Pisanie przerywa dźwięk dzwonka telefonu: Ja uwielbiam ją, ona tu jest i tańczy dla mnie... - patrzę na wyświetlacz. Nie, to nie dzwoni ta fajna Kasia poznana na imprezie miesiąc temu. Dzwoni szef. Halo? No witam Marcin! Jest taka sprawa, że musisz pojechac do firmy pomóc chłopakom. Przyjechała ekipa montować nowe systemy w komputerach, a tylko Ty masz jakieś pojęcie w firmie o informatyce. Weź się zbieraj i przyjeźdzaj. Acha, zapomniałbym - kup jeszcze po drodze coś do kawy dla tych speców. Straszne marudy z nich.

Jadę. Zatrzymałem się w osiedlowym spożywczaku. Biorę jakies ciastka i czekoladę. Już zbieram się do wyjścia, gdy sąsiadka, notabene ekspedientka pyta: Panie Marcinie, a dziś nawet na nową gazetkę wędkarską Pan nie spojrzał? Spieszę się - odpowiadam. Została już tylko jedna, więc nie wiem czy jutro Pan będzie miał okazję. Dobra biorę, przeczytam w domu co tam "w dużym świecie słychać".

W pracy z pseudo-specami posiedziałem dobre 4 godziny. Wróciłem do domu. Zegarek 22:00. Spać mi się nie chcę. Biorę do ręki periodyk. Tu o kulkach na karpie, tam o zawodach, jeszcze dalej artykuł o wyczynowym łowieniu ukleji - nudy. O jest coś ciekawego. Nowości firmowe na przyszły sezon. Czytam o technologi SFV, HVF, konstrukcji Super XTH, plecionce tytanowo-niklowej z ultra cienkich splotów. Szok - technologie jak z Matrixa,a conajmniej jak te z kombinezonu Felixa Baumgartnera. No ale nic, myślę sobie, świat idzie na przód, trzeba iśc z postępem. Jednak po chwili spoglądam na ramki obok, a tam ceny. Do tegoo że plecionka kosztowała 80 zł zdażyłem się dawno przyzwyczaić. No ale ta z obrazka, to już wydatek 250 zł. Patrzę dalej są kręcioły. Oh jaki wielki wybór, fajne kontury, design. Cena 4300 zł :/ hmm. Idąc dalej jest też kij spinningowy za 2300 zł, są akcesoria dla karpiarza z sygnalizatorem brań który może zagrac chociażby melodię mojego dzwonka z komórki etc. Ceny? Wysokie. Hmm przeczytałem to wszystko i patrzę na mojego wysłużonego kręcioła z emblematem japońskiej firmy, na którego wydałem całą premię (bez zagłębiania się w temat było to mniej niż 400 zł). Ile ja wtedy miałem wątpliwości kupując to cacko. Tyle kasy! A dziś ceny w katalogach iście europejskie - a może nawet amerykańskie? Zaczynam się zastanawiać dokad to zmierza? Nie trwa to jednak długo, zmęczenie daje o sobie znać. Idę spać.

Budzę się rano. 6:00 pora wstawać. Dzwoni komórka. To znowu szef. Marcin? Słuchaj zrobiliście wczoraj dobrą robotę. Masz dziś wolne. Wykorzystaj je dobrze, bo od następnego tygodnia lecimy z nowym projektem. Dowidzenia.

Jezusie! On jednak ma serce w klatce piersiowej. Dał wolne? Od tak? Z dnia na dzień? Euforia. Szybkie ogarnięcie tematu. Mam 6:00 wolny dzień. Startuję! Po godzinie jestem nad wodą. Biorę swój wysłużony blisko 4 letni kręcioł, spinning odkupiony na portalu aukcyjnym po okazyjnej cenie i heja. Wędkuje z łodzi. Brania są raczej słabe. Łapie 5-6 sztuk okoni w rozmiarach lekko-śmiesznych. Przepływam na kolejną miejscówkę. PO drodze płynę obok dwóch wędkarzy na pokaźnych rozmiarów łódce. Wyglądają jak wyjęci z "wędkarskiego żurnala". Kombinezony, masa akcesoriów i przyrządów o których funkcjach nie mam bladego pojęcia. Witam się z nimi. Standardowe pytanie z ich strony: Biorą?? Relacjonuje w paru słowach, że nie bardzo. Kieruje zwrotne pytanie: a jak u Panów? aaa idź chłopie w piździet! Tu nie ma ryb! (jak w tym kawale o kierowniku lodowiska). Słucham chwilę ich narzekań - na pogodę, na brak ryb, na sprzęt. O, właśnie sprzęt. Patrzę, a na ich łajbie zestawy warte tyle co moje auto. Min. ten kołowrotek za 4300, ta plecionka i ten kij z artykułu. Pytam jak się sprawują? Ponownie słyszę dobrze już znane: a idź Pan w piździet. Bubel. Kołowrotek plecionkę plącze, kij słabo ciska przynęte... zabrakło tylko - a wobler na końcu ryb nie łowi! Ot co. Nic, życzyłem im powodzenia, bo przecież nie połamania kija za 2 tysiace :)

Nie wiem, czy wyżej wymienieni Panowie nie mieli odpowienich umiejętności wedkarskich, czy może przyczyną ich niepowodzenia był zwyczajny pech. Wiem natomiast; (a może inaczej) - wydaje mi się, że zostali poprostu ofiarami "wyścigu zbrojeń". Mieli przecież kij i kołowrotek za kupę kasy, mieli przynęty które ponoć same łowią. Sprzęt samograj! A tu niestety - dupa blada. Oni naprawdę zaufali, że to sprzęt (trzeba dodać, że wyłącznie drogi) łowi ryby!

Tego dnia nie złapałem rekordowych okazów. Zyskałem jednak coś więcej. Przeświadczenie, że w prostocie siła. Nie zawsze trzeba iść za galopującym światem. Uwierzcie mi drodzy koledzy. Kijem i kołowrotkiem za 200 zł też można udanie łowić. Nie od dziś bowiem wiadomo, że to wędkrz (obok szczęscia oczywiście :) ) jest kluczowym pierwiastkiem, od którego może zależyć "wędkarski sukces". Boso, ale w ostrogach! :)


#4 OFFLINE   Friko

Friko

    SUM

  • Super moderatorzy
  • 18684 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 09 grudzień 2012 - 13:37

Opowiadanie nr 3 - autorstwa @kamila28

Witam serdecznie chciałabym opowiedzieć wędkarską przygodę swojego męża który o tym że robię to dla niego nic nie wie a chciała bym na 30 urodziny sprawić mężowi prezent.

Wszystko zaczęło się od tego że mój mąż wybrał się ze znajomymi nad Wisłę połapać sandacze na łódce, przygotował cały sprzęt spiningowy który przed wyjazdem kupił sobie do tego zestaw gumek.Tego dnia nic nie wskazywało na to że to będzie jego przygoda życia, pływali już ponad 3 godziny i bez skutku , ani jednej złapanej ryby, aż tu nagle coś mocno zaczęło szarpać wędką, mąż myślał że to pewnie ten sandacz na którego tak polował.Z wielkim zdziwieniem nie tylko jego ale i przechodniów którzy
się wszystkiemu przyglądali okazało się że na wędce zamiast sandacza za ogon złapał suma takiego ponad 2 metry, w tym całym poruszeniu i emocjach jakie mu towarzyszyły nie wiedział co zrobić sum był za ciężki i za duży żeby móc go tak szybko wyłowić na brzeg, ponad 2 godziny pływali za nim łódką tak ich biednych woził że w końcu znajomy męża zdenerwował się i chciał skoczyć do wody nie zważając na to że w kieszeniach ma telefony i woda była głęboka ponad 3 metry, w końcu zrezygnował ale mój
mąż się nie poddawał , tak zmęczył suma że już prawie miał go przy brzegu gdy nagle wędka pękła na pół a sum się zerwał.
Od tamtej pory minęło sporo czasu ale mój biedny mąż nie może sobie darować że miał taką rybę i jak to powiedział byle jaką wędkę , bo gdyby miał coś lepszego to na pewno został by sumek złapany.Pomimo wielkiego rozczarowania o moim mężu zrobiło się głośno, ludzie którzy patrzyli na wyczyny mojego męża uznali że to był największy okaz jaki kiedykolwiek widzieli i o takiej wadze ale niesmak nadal został .

  • Kamila28 lubi to

#5 OFFLINE   Kuba Standera

Kuba Standera

    W walce z głupota nie ma wygranych, są tylko cudem ocaleni

  • Bloggerzy
  • PipPipPipPip
  • 9643 postów
  • LokalizacjaGibraltar i okolice

Napisano 09 grudzień 2012 - 21:07

Opowiadanie nr 4 - @Kuba Standera

Zdarzyło się to wiosną, by być dokładnym w okolicy Wielkanocy.
Jeszcze będąc w PL planowałem palcem po mapie wyprawy po okolicy, zaglądałem na przeróżne strony, w książki. Po przyjeździe troszkę zweryfikowały się plany - kasy mało, pracy nie ma, ogólnie wielka smuta. Stąd też, w niedzielny poranek zdecydowałem się jednak nie zwariować do końca i wybrać na dłuższą wycieczkę, bez oglądania się na wir w baku szuruburu. Cudne auto, jednak w rzeczywistości braku lpg i litra benzyny za prawie 1,7e to troszkę boli.
Ale, odrzucając ciemne myśli - zapakowałem się z córka mojej teściowej w auto i ruszyłem na daleki zachód. Okolica znana kilku kolegom z e zlotu w IE, ale tym razem ambitnie postanowiłem pojechać troszkę dalej. Trochę imprezę mógł zepsuć wiatr, w mojej okolicy było to subtelne 30km/h, nie przypuszczałem wtedy jeszcze co czeka mnie w górach.
Droga dość długa, kiepskimi dróżkami, z chwili na chwilę coraz gorszymi.
Docieramy wreszcie do miasteczka będącego lokalnym wędkarskim centrum sexu i biznesu. Ssanie w brzuchu coraz większe, decydujemy się na szybki popas.Tyle, że w miejscowości wszystko pozamykane, od 16 dopiero jakieś żarcie. Został nam lokalny pub, herbata z mlekiem i frytki z majonezem. Dobre i to. Miejscówka klimatyczna, typowy dla zachodniej Irlandii wystrój, z wielkimi potokami wypreparowanymi w gablotkach.


Dołączona grafika



A mówiąc "wielkimi" własnie to mam na myśli - ryby nastofuntowe, w niektórych knajpkach trafiają sie takie, którym do "2" z przodu w funtach już naprawdę niewiele brakuje. Miła Pani przynosi papu, godzi się na zdjęcia w środku. Krótka rozmowa, życzy szczęścia z rybami i wraca do swoich obowiązków. Jest coś magicznego w czajniczku herbaty i irlandzkim mleku. Nie wiem co to powoduje, ale zarówno mleko jak i wołowina tutaj smakują inaczej, niektórym niezbyt pasują, ja za to ten smak uwielbiam. Siedzimy przy herbacie, wolno sączy się rozmowa, powoli w dość wymarznięte ręce wpływa ciepło z kubka. Pani mruga okiem i przynosi kolejny dzbanek, jak się okaże później - za free, byliśmy jedynymi klientami...
Ruszamy nad jezioro opisane jako dość trudne, ze szczątkowymi ilościami owadów, ale ze sporą populacją drobnych ryb, zasilane mini rzeczką. Ryb jest mało, za to rosną ponoć całkiem spore i 40cm ma być normą. Ech, całkiem nieźle, jak na jeziorowego kropka z brzegu. Opis dojazdu jest dość chaotyczny, a zarówno książka jak i google w temacie dają małą rozdzielczość i "okolicę" do poszukiwań kilku kilometrów, Dzięki jednak brytyjskim kartografom sa źródła na tyle dokładne, ze można tam trafić.GPS dawno temu jest już przekonany że jedziemy po białej dziurze. Kolejne zakręty, kolejne boczne dróżki od bocznych dróżek aż wreszcie trafiamy na... plac budowy. Droga zamknięta, przejazdu nie ma, bramka, ogrodzenia, a do jeziorka dobre półtora km. Most w naprawie i nie ma wjazdu..


Dołączona grafika



Pozostaje wycofać się i jechać dalej, wszak było to dopiero miejsce 1 z 4, które chciałbym odwiedzić.
Kieruję się nad rzeczkę, o której marzyłem i śniłem będąc w PL.Po drodze piękne widoki i radość że nie muszę na jeziorze walczyć o życie - z góry widać białe grzywy


Dołączona grafika



Jednak celem jest...


Dołączona grafika



Jedno z pierwszych miejsc jakie znalazłem, przy wsparciu szczątkowych info od Bigosa chorującego, jak zawsze gdy trzeba coś o rybach parę puścić, na daleko posuniętą demencję i sklerozę :D Pierwsze wypady ze świeżo wtedy poznanym człowiekiem, po latach chyba jednym z najlepszych lokalnych wędkarzy, muszącym ryby w ilościach wręcz nieprzyzwoitych. Wtedy udało się złowić mi na muchi jednego, kumplowi na korbę subtelne dwa. O ile mój dochodził do 40, to jego z lekkością przekroczyły 50. I tak to już z grubsza miało wyglądać :P
Miejsce się zmieniło, wody jakby mniej, ryb już jakby nie ma, ale wielki sentyment do niego pozostał i za każdym razem gdy jestem w okolicy staram się tam zajrzeć, choćby po to by postać na moście i posłuchać jak woda płynie.


Dołączona grafika



Tym razem sytuacja trochę lepsza, bo czas nie goni, jednak wody rozpaczliwie mało. Schodzę w dół, na znajome głęboczki, z których lata temu wyszedł mi do muchy, obejrzał i wrócił piękny złoty klocek. Niestety, wichura coraz gorsza zniechęca do muchy, a ilość wody zachęca jedynie do powrotu do auta.

Kierujemy się przez wzgórza, stromą, naprawdę stromą drogą. Piękne widoki niestety kontrastuje cmentarz dziecięcy z czasów wielkiego głodu. Głód, wycieńczenie i choroby dziesiątkowały wtedy zamieszkujących wyspę ludzi, dzieci, jak zawsze, były najbardziej narażone. Mimo że tyle czasu minęło, jakoś zwykle na dłuższą chwilę się żyć odechciewa, miejsce ma swój klimat, bardzo mocny i napawający smutkiem. Lecz jak to w Irlandii, zmienność towarzyszy cały czas i już kawałek dalej odchmurza nas widok na zatokę, jednego z najpiękniejszych irlandzkich jezior.


Dołączona grafika



Mimo ze jesteśmy już dość wysoko droga prowadzi stromo w górę. Wiosna to jeden z najwspanialszych momentów na wyspie, szczególnie w tej okolicy - zapach mokrej ziemi, traw, kwitnących krzewów towarzyszy całą drogę.


Dołączona grafika]

Jedziemy jak korytarzami wyścielonymi pachnącymi kokosem kwiatami.

W górę, ciągle w górę. Coraz stromiej, asfalt został juz dawno w tyle.


Dołączona grafika



Droga poprzecinana korytami wymytych przez deszcze potoczków, przeskakuje mostkami nad rzeką odbierającą wodę z jezior w górach, które są naszym celem. Droga wije się w stronę dolinek z jeziorami,


Dołączona grafika



czasem przeskakuje nad rzeczką, czasem trzeba przejechać ją brodem, dobrze celując po kamieniach. Mimo 20cm prześwitu i 4x4 subaru w kilku miejscach jest naprawdę trudno, szczególnie niektóre odcinki zamieniają się w rock crawling w wersji soft. Daję radę przedrzeć się, bez pilota, reduktor się przydał i uratował sytuację, w normalnym aucie dawno temu spaliłbym sprzęgło (kwartał później wybrałem się na łatwiejsze jezioro zwykłym autem, połowę drogi musieliśmy przejść z buta, a i tak auto ledwo przeżyło ten wyjazd).
Wreszcie - dojeżdżamy do końca nawet ten zniszczonej, ułożonej z kamieni wśród torfowisk.


Dołączona grafika

O dziwo ostatni odcinek, po płaskim, jest znowu szutrówką, widać teraz że drogę zmyły deszcze i z szutrówki został miejscami sam "szkielet".
Przy wysiadaniu z auta drzwi usiłuje mi wyrwać z ręki. Dżizusicku, jak tu duje! Wicher przewiewa najbardziej wspaniałe texy, przez dziury na sznurowadła czuć jak furkocą w butach onuce. End of the world as we know it?
No, może nie.
Głupią decyzja i zamiast wskoczyć w śpiochy decyduję się ostatnie set metrów dylać w normalnych ciuchach. Dość szybko uzmysławiam sobie, że to była głupota - namoknięty jak gąbka torf dla kogoś bez przynajmniej kaloszy staje sie zabawą w sapera. Przed każdym krokiem trzeba sprawdzić ile wody wleje się nam w buty - trochę masakra, ale jestem już na tyle daleko od auta że nie chce się wracać. z reszta - w butach regularna powódź, teraz to już nie ma różnicy, po kolana mogę wejść do wody jak stoję...
Niby set metrów, ale brnie się tym torfowiskiem dobre pół godziny.


Dołączona grafika



Dość zdetonowane nastroje po cmentarzu teraz znowu się odzywają. Wicher potworny, ogłuszający i odbierający trochę poczucie orientacji, plus drgające torfowisku - wszystko to powoduje że rozmowa ucichła, w zadumie chlupoczemy w stronę jeziora. Wrażenie - jakby płynęło się w powietrzu. Zmysły szaleją troszkę - podłoże giba się jak trampolina, wiatr oślepia i ogłusza, a my brniemy już mokrzy cali do jeziora.


Dołączona grafika



Stojąc na brzegu zdaję sobie sprawę z bezsensowności całej tej akcji. Wichura aż dogina wędkę w ręce, momentami wrażenie jakby ktoś popychał... O łowieniu na muchę nawet nie można marzyć, spin mam do 25g, wiec raczej tez solidny. Z reszta - nic małego w taką pogodę nie pofrunie. O dziwo - ryby są! Widać jak zbierają, dobre 30m od brzegu. Po za zasięgiem z reszta, co im mam zapodać, 5cm woblera? Z uczuciem lekkiej beznadziei staram sie walczyć - zakładam przeciążoną obrotówkę #2 i śmigam, a w zasadzie to jakoś staram sie żeby wiatr poniósł to choć trochę w oczekiwaną stronę.


Dołączona grafika



Na nic jednak moje starania, drałuję na trochę wysunięty cypel, mając nadzieję ze stamtąd sięgnę ryb.


Dołączona grafika



W tym czasie chmury siadają coraz niżej, momentami jest wrażenie że można je zarysować szczytówką wędki. Zbocza juz dawno zniknęły w mlecznej wełnie.


Dołączona grafika



Po kilkudziesięciu minutach ryby też znikają, wiatr, co wydawało się niemożliwe, wzmaga się jeszcze bardziej. Góra chroni swoich mieszkańców, wyraźnie dając nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani.


Dołączona grafika



Jeszcze chwile walczę, ale... nie ma to sensu i powoli, łowiąc pod drodze, kieruję kroki do auta.
Wracamy wreszcie, po drodze mruga kolejne jeziorko


Dołączona grafika



Czym niżej, tym lepsza pogoda, chmury zostają w tyle,


Dołączona grafika



a my wracamy do realnego świata...


Dołączona grafika
  • kryst, @slider@ i Gallus lubią to

#6 OFFLINE   11111111111111111

11111111111111111

    Nowy

  • +Forumowicze
  • Pip
  • 11 postów

Napisano 21 grudzień 2012 - 13:55

Opowiadanie nr 5 - @pablog

 

Dzień rozpoczął się jak każdy. Wstałem , zjadłem śniadanie, ubrałem się , jednak tego dnia , od kiedy otworzyłem oczy dało czuć się dreszczyk emocji...... Dziś wyruszałem poszukać przygody, czy ją znajdę ? Porządkowanie sprzętu , dopieszczanie przynęt.... Spakowałem wszystko , co może się przydać i jeszcze coś tam upchałem.  W nocy ruszamy , wraz z Krzyśkiem i Januszem byliśmy gotowi. Nic tak nie rozbudza wyobraźni wędkarza jak duże ryby. Zwiedziłem już kilka rzek i tych największych  okazów jak na lekarstwo. Teraz będzie pewnie to samo ale muszę spróbować . Mój serdeczny kolega zaprosił nas do siebie. Gdy mnie odwiedził rok wcześniej , powiedział  '' przyjedź do mnie na prawdziwe , dzikie łososie '' Rok się zbierałem  ale w końcu się zebrałem.

 

                                             ************

'' Prawdziwa przygoda pachnie morzem, dymem cygar , skórą , drewnem i aromatem roślin , które nigdy nie wyrosną na twoim podwórku '' Maja Lidia Kossakowska

 

                                              ************


Droga , choć długa zleciała nam szybko . Jeszcze przed południem stanęliśmy nad brzegiem rzeki. Szersza niż sobie wyobrażałem , płynęła w dolinie , szybko ,dziko , brzegi porastały drzewa....to musi być tu. Tego miejsca szukałem.

_wsb_500x281_SAM_2931-002.JPG

Podszedłem do brzegu , dotknąłem wody... zimna. Choć nie palę , mam taki zwyczaj , że zawsze zabieram ze sobą dwa cygara. Jedno palę na przywitanie się z rzeką , drugie noszę ze sobą aż złapię tę rybę , która mi się śni. Odpaliłem .
Myśli niczym dym kłębiły mi się w głowie.  Stałem tak chwilę i rozmyślałem , czego mógłbym sobie życzyć ..... Niech Krzysiek i Janusz złapią ryby, w końcu zaciągnąłem ich tak daleko, ja poczekam , jestem cierpliwy i czekam zawsze na swoją kolej.
     Wojtek który towarzyszył nam wraz ze swoim 10-letnim synem Ludwikiem , był naszym przewodnikiem. Już pierwszego dnia Ludwik wpadł do wody. Mimo że temperatura powietrza wynosiła około 8 stopni nic sobie z tego nie robił. Wysuszył się przy ognisku nad brzegiem rzeki i do wieczora z nami łowił.
To ta ziemia i  ten surowy klimat utwardza tak ludzi.
     Pierwsze dwa dni spędziliśmy na poznawaniu rzeki i jednego z jej dopływów. Ta rzeka , odzwierciedla moją ukochaną Drwęcę . Meandruje  wśród lasów i łąk poprzegradzana zwaliskami .

_wsb_500x273_SAM_2938-001.JPG 


_wsb_500x209_hthrfjhytj.jpg

     Dwa dni bardzo szybko upłynęły. Wieczorem przy szklaneczce whisky zastanawialiśmy się nad planem na kolejny dzień . Zaproponowałem , by zostać na większej rzece. Czuje tu duże ryby  - powiedziałem.
Wojtek potwierdził - te największe właśnie tu możemy spotkać . Postanowione.
Rano stajemy nad rzeką  , od wczoraj poziom wody poszedł do góry o kilka centymetrów i jest delikatnie trącona. Mój wędkarski nos podpowiada mi - to jest właśnie to na co czekałem.
Przynęty powędrowały do wody . Obłowiłem miejscówkę i przechodząc na następną doszedłem do Janusza, chciałem coś powiedzieć ..... Potężne szarpnięcie jego wędziskiem uświadomiło mi że ma rybę . Piękny samiec wyskoczył dobry metr nad wodę i dał mu do zrozumienia że nie będzie łatwo.  Przez chwile nie dowierzaliśmy w to co się dzieje. Ryba ! ktoś krzyknął.
Janusz ryzykując utratę ryby przyhamował ją w spokojnej wodzie, do której doszedł. Trzymaj ją ! Sprzęt trzeszczał , kolejny gejzer wody wyleciał w powietrze.
Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy , jakiej wielkości jest ryba. Wtedy przepłynął pod naszymi nogami.  Powoli , majestatycznie....Metr ! Jak nic to metrówka !
Wszyscy staliśmy obserwując walkę Janusza z ' hakownikiem" Gdy kolejny raz przepływał obok nas , zerknąłem na pysk i nie widziałem przynęty. Siedzi dobrze , zżarł ją . Nie spiesz się , będzie dobrze -  powiedziałem.
Przepływał obok nas kilkakrotnie .... 
Wszedłem do wody , przykucnąłem i czekałem. Janusz powoli naprowadził rybę  na mnie. Dotknąłem  go  za ogon . Gdy tylko mnie poczuł , pokazał  nam ile jeszcze siły w nim drzemie. Jeszcze walczył.
Naprowadź go jeszcze raz  - szepnąłem.  Powoli się poddawał.  Przepływał obok..... chwyciłem rybę za nasadę ogona i wyjąłem na brzeg. JEST ! - Krzyk radości  Janusza  rodzarł powietrze.  Naszym oczom ukazał się  przepiękny , dziki  samiec łososia .

_wsb_500x374_SAM_2939-001.JPG

    W końcu po to tu przyjechaliśmy !
Słońce dotykało horyzontu , gdy Krzysiek krzyknął..... siedzi. Stałem daleko , ale usłyszałem jak po wyskoku uderzyła o powierzchnię wody. Ma rybę ... Biegnę i zastanawiam się , czy zdążę ją  zobaczyć. Słyszę drugie walnięcie  .... Na razie walczy. Widzę , ale mam jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów. Uświadomiłem sobie dopiero, że jestem tak daleko , a słyszę  jak uderza o powierzchnię wody.
Co on holuje -pomyślałem ?
    Ja biegnę w jego stronę , a on ucieka w przeciwną . Co jest grane ? Biegnie za rybą . Czas ucieka a dystans między nami rośnie. Zdyszany zatrzymałem się i widzę , że jest coraz dalej. Spokojnie , skoro taki dystans przebiegł z nią to zapięta jest konkretnie. Idę już spokojniej obserwując wszystko dokładnie nie chcąc niczego przegapić . Widzę jak w niedużej zatoczce próbują  ją  podebrać . Pierwsza próba, jestem już blisko, widzę rybę . Druga próba, znów odjechała. Jest piękna. Odjeżdżała jeszcze kilka krotnie. Powoli słabnie.
Wojtek najbardziej z nas doświadczony wchodzi do wody i pewnie chwyta rybę za ogon. Jest ! Krzysiek opada z sił, jego wyraz twarzy tłumaczy wszystko, a ręce drżą mu bardzo mocno. Tak , teraz zrozumiałem , dlaczego biegł ......

_wsb_500x353_krzysiek.jpg

Słońce chowało się już powoli za wysokim lasem , czas się zbierać .

_wsb_500x281_SAM_2968-001.JPG

    Dwie metrowe ryby w ciągu dnia . Coś nieprawdopodobnego. Ktoś zażartował , może to cygaro , które wypaliłeś przywołało ( albo wykurzyło )  jakieś dobre duchy..
Został nam ostatni dzień .
    Wstaliśmy nieco wcześniej niż wczoraj. W drodze na łowisko towarzyszyła nam lekka mgiełka.Dziwna cisza panowała od świtu , uwielbiam takie poranki.
Porozchodziliśmy się po rzece. Krzysiek poszedł z Wojtkiem w dół rzeki . My z Januszem postanowiliśmy nie opuszczać żadnych miejsc. Poznałem już dobrze ten odcinek rzeki. Zaczęły świtać mi nowe pomysły na woblery i wahadła.  W  takich miejscach powstają moje przynęty. W pracowni tylko je wykonuję .
Jest zdecydowanie szersza niż rzeki , na których łowiliśmy do tej pory. Szybszy uciąg. Tu przynęty muszą być większe i cięższe. Jak powiedział znajomy Wojtka  '' nasze ryby maja duże gęby '' , a wczorajszy dzień pokazał , że nie były to puste słowa.
Rzuciłem wahadło pod drugą stronę brzegu, puknęło o dno , niech idzie przy dnie. pomyślałem. Wiedziałem że nie ma tu zaczepów. O czym to ja myślałem ......... ?
Potężne targnięcie wyrwało mnie z zadumy. Odruchowo zaciąłem aż wszystko zatrzeszczało. Ryba wyskoczyła nad wodę i z impetem uderzyła o powierzchnię . Stałem jak odrętwiały , jeszcze do mnie nie dotarło , co się dzieje . Wszystko widziałem jak w zwolnionym tempie. Otrząsnąłem się w chwili , gdy poczułem jak uderza o dno. Co ona robi ?  Żyłka zaczęła w błyskawicznym tempie wychodzić ku powierzchni . Zaraz wyskoczy ! - powiedział Janusz.  Dopiero wtedy uświadomiłem sobie , że stoi za mną .  Potężny wir wody wyrwał mnie już całkowicie z odrętwienia.  A mówią , że duże ryby nie skaczą ...zażartowałem. Łup ! - jakby ktoś walnął granat do wody.  Poczułem szarpnięcie i ryba zaczęła  uciekać w dół rzeki.  Chwilę stałem , ale uświadomiłem sobie , że odległość  między nami się zwiększa. Najpierw ruszyłem wolno, jednak po krótkiej chwili już przyspieszyłem  , biegnę .... Teraz już wiem dlaczego Krzysiek wczoraj przebiegł taki dystans.
Zatrzymałem się widząc odcinek spokojniej  płynącej rzeki . Oboje odczuwamy już trudy tego pojedynku. Wypłynęła do powierzchni . Teraz ją widzę w całej okazałości. Potężna , piękna dzika samica łososia.  Tu gdzie ja ją , czy raczej ona mnie zaciągnęła , wiem że będę  mógł  bezpiecznie ją  podebrać . Janusz cały czas dotrzymywał nam kroku.  Wszedł po cichu do wody . Próbuję  naprowadzić  ją  na niego. Dotknął ją , ale dała nam do zrozumienia że jeszcze musimy poczekać . Powoli się poddaje. Kolejny raz naprowadzam i Janusz chwyta pewnie za nasadę ogona. Jest !!!!

_wsb_500x338_SAM_2959.JPG

Potrzebowałem kilkunastu sekund by dojść do siebie. Nie wierzę jeszcze w to , co widzę .... "   W życiu piękne są tylko chwilę  " kołaczą mi się w myślach słowa piosenki :)
Z dołu rzeki nadchodzą Krzysiek z Wojtkiem. Patrzymy na siebie i kiwamy z niedowierzaniem głowami. Wojtek wszystkim nam gratuluję . Cieszy się wspólnie z nami . Dzięki niemu mieliśmy szansę  na spotkanie z dzikimi łososiami.  W  końcu rok wcześniej podsunął mi pomysł przyjazdu tutaj.
No Wojtku ! Teraz kolej na ciebie ! - powiedziałem, na co Krzysiek stwierdził , że wystarczy już tych emocji - możemy wracać do domu.
Stoimy wszyscy a Wojtek zarzucił przynętę . Zażartowałem że cały pakiet szczęścia już chyba wykorzystaliśmy . Nagle ......... MAM !
Spojrzeliśmy na siebie  , co jest grane.  Wojtek w przysiadzie , wędka wygięta aż po dolnik , ryba wyskakuje raz i drugi. Z potężnym impetem uderza o wodę . Cóż za  siła  . Wojtek trzyma ją twardo. Pozwala na odjazdy , ale nie puszcza w główny nurt rzeki. Jak tam dojdzie będzie trzeba biec. Wyhamował ją . Na chwile się uspokoiła  , pływa raz w górę , raz w dół. Niech pływa, męczy się . Nauczyliśmy się już cierpliwości. Nie pamiętam już , który z nas wszedł do wody i czekał. Kilka razy przepływała obok nas. W końcu poddała się . Pewny chwyt za nasdę ogona i ląduje na brzegu.  JEST !

_wsb_500x358_SAM_2964-001.JPG

Na twarzy Wojtka widać radość  . Czekał do ostatniej chwili . Puszczał nas przodem byśmy mieli szanse na spotkanie z łososiem....... dzikim łososiem.
Rzeka mu to wynagrodziła. Gratulujemy mu serdecznie.
Bez Ciebie Przyjacielu nasza przygoda nigdy by się  nie wydarzyła.  Dziękujemy . 
 

Czas zbierać się do domu , przed nami jeszcze dłuuuga droga.
Znalazłem to czego szukałem.


                                             Z wędkarskimi pozdrowieniami
                             
                                                   Paweł Grzecznik  .


 


  • joker i RAFII lubią to

#7 OFFLINE   pipczento2002

pipczento2002

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 174 postów
  • LokalizacjaBieszczady
  • Imię:Mariusz

Napisano 21 grudzień 2012 - 21:31

Opowiadanie nr 6 - @pipczento2002

 

Są. Już Ich słyszę.

Wychodzę właśnie z za ostrego zakrętu, gdzie wartki nurt rzeki przenosi się pod prawy brzeg. Woda oczywiście chciałaby płynąć prosto, lecz wysoka pionowa skarpa nie pozwala jej na samowolę. Musi skręcić. Wciska się więc w korzenie rosnących opodal olch, leszczyn i kilku klonów, które tak naprawdę niewiadomo skąd wyrosły sobie tutaj,  licząc na spokój chyba. Zawód, jaki ich jednak spotkał widoczny był już na spękanej korze i pochylonych koronach. Rzeka nie da im spokoju tak długo, aż pokłonią się jej całkowicie i zanurzą swe korony w jej odmętach. Lubię to miejsce. Mało kto tutaj łowi, gdyż z reguły pierwszy rzut kończy się zaczepem i stratą przynęty.

Ale Oni wiedzą. Wiedzą, że są tutaj ryby. Ładne ryby.

Trafia się piękny, ponad półmetrowy pstrąg a kleń sześćdziesiątak to tutaj żadna sztuka. Jest i ładna świnka. 

Stan błogiego odprężenia  zmienia się w elektryczny niepokój. Gniew wlewa się powoli zaczynając od głowy, płynąc dalej w kierunku żołądka kończąc w podbrzuszu, jak porządny łyk mocnej wódki wychylony z piersiówki cierpiącej bezrobocie w naramiennej torbie. Nie wiem jak oni to robią. Z daleka wygląda to, jakby się kąpali w rzece. Za zakrętem nurt się uspokaja a koryto pogłębia. Widzę tylko zarysy postaci stykające się z lustrem wody na wysokości klatki piersiowej, Jeszcze nie wiem, czy jest ich trzech, czy młodego też zabrali i siedzi gdzieś na brzegu.

Chyba mnie zobaczyli, bo zrobiło się głośniej. To ich sygnał ostrzegawczy. Jeżeli którykolwiek zauważy nad wodą człowieka zaczyna o czymś głośno opowiadać. Pozostali zaraz wiedzą, że trzeba przerwać zabawę.

To ten dźwięk.

Słyszę głuche „plluuump”, za chwilę ponownie „plluuump”. Wiele razy zastanawiałem się co to jest? Kiedyś udało mi się podejść ich na tyle blisko, że zobaczyłem czym rzucają. To niewielki słoik wypełniony częściowo jakimś białym proszkiem. Wpada do wody i po chwili wydaje ten dźwięk. Z reguły nie trzeba długo czekać. Ryby wypływają do góry brzuchem. Najczęściej są to małe strzeble i pstrążki ale zawsze trafi się coś grubego. Tych małych nie wybierają. Spływają potem martwe w dół rzeki zatrzymując się w zakolach i zastoiskach za kamieniami. Ten widok zawsze mnie przygnębia. Wyglądają jak miniaturowe zabawki, które nieuważne dziecko wpuściło w nurt rzeki i poprzez roztargnienie rodziców nie zostały w porę wyłowione. Teraz płyną bezwładnie licząc, że ktoś ich jednak odnajdzie.

Wyszedłem na brzeg. Już nie rzucam. Idę w ich kierunku. Są ostrożni. Wiem, że przestaną, gdy podejdę. Jest i młody. Siedzi jak zwykle na brzegu obok plecaka i wyciąga chudą szyję wypatrując spływających większych sztuk. „Dziadek!!!” rozlega się głośny krzyk, gdy coś wypatrzy. Wtedy najstarszy, siwy chudzielec zaczyna intensywnie się rozglądać stojąc w wodzie trochę powyżej pasa. Po chwili rzuca rybę młodemu, a ten ładuje ją do plecaka.

„Dzień dobry, jak rybka?” zagaduję bezczelnie, kierując głos troszkę obok nich, jakbym się bał popatrzeć im w oczy. „Ni ma panie nic. O parę kurdupli złowiliśmy a tak to nic”.

„ZŁOWILIŚMY”. Chyba szlag mnie zaraz trafi. Czuję się przeraźliwie bezradny. Łzy napływają mi do oczu, ale to z wściekłości a nie płaczu. Wiem, że kłamie i młody ma w plecaku co najmniej kilka ładnych ryb. Być może jest tam i mój życiowy pstrąg – kumpel,  który 2 razy przegrał z moją szklaną Daiwą i cicho terkoczącym Cardinalem. Zabicie takiej ryby to morderstwo, więc dwukrotnie wrócił do wody. Oby tylko nie dał się tym gnojom.

„A u was panie co?” zagaduje stary. Złość kipi we mnie jak w samowarze, i nie mam ochoty odpowiadać, ale widzę, że stary, a za nim pozostali zaczynają gramolić się w stronę brzegu, potykając się czasami o nierówności dna. „A nic, kompletnie nic”. Też kłamię, ale nie chce mi się tłumaczyć, jak zwróciłem wolność trzem niewymiarowym pstrążkom i całkiem ładnej śwince, która niespodziewanie uwiesiła się na kotwiczce mepssowskiej zerówki. Mógłby pomyśleć, ze jestem niespełna rozumu, a tak pomyśli, że nie umiem łowić. „Taką witeczkę, panie to tylko w d…ę wsadzić” mówi stary wychodząc na brzeg. Sięga po leżące na zwalonym pniu ubranie i zaczyna je powoli wkładać. Wtedy dociera do mnie, że mówi o mojej starej Daiwie, która dawno osiągnęła pełnoletniość. „Nie jest taka zła. Parę ryb złowiła” – odpowiadam. „Taaa, parę ryb…” – stary kieruje głos w stronę wody, jakby myślami był w innym miejscu i czasie. „Zabieraj duperele i do domu” – to do młodego. Pozostali też zaczynają się ubierać. Nic nie mówią. Patrzą tylko beznamiętnym wzrokiem na wodę. Wiem czemu tak patrzą. Gdzieniegdzie widać jeszcze pojedyncze brzuchy śniętych ryb, które nie zdążyły spłynąć w dół i zniknąć tym samym z pola widzenia zabierając ze sobą świadectwo niedawnych wydarzeń. Ale czuję ulgę, że się wynoszą. Chciałem tutaj rozpalić ognisko i przespać się w śpiworze kilka godzin do świtu. Łowienie na dzisiaj mi przeszło. Palę ogień, wyciągam dyżurną kiełbaskę z torby. Robię łyk a potem zaraz drugi pierwszorzędnego bimbru, który dostałem od szwagra. Robi mi się ciepło i dobrze. Trochę się uspokajam. Łykam jeszcze parę razy i zasypiam.

            Śpię dziwnie niespokojnie.

            W sennych marach widzę jakąś pokraczną postać stojącą na środku rzeki. Co chwilę widać potężne wyładowanie i oślepiający błysk rozświetla okolicę, kłując źrenice postronnego obserwatora. Żółte ślepia wpatrują się w lustro czarnej jak smoła wody, prześwietlając ją do dna. Widzę przerażone ryby, które w popłochu pierzchają na wszystkie możliwe strony, ale bestia jest szybsza. Co chwilę łapie jedną z nich i pożera demonstrując metalowe zębiska wystające poza obrzeża diabolicznie wykrzywionych ust.

            Budzi mnie spokojny szum rzeki. Suchość w ustach uświadamia mi, że trochę przesadziłem z wieczornym trunkiem, więc zabijam ją puszką jakiegoś chemicznego napoju, który nabyłem naprędce pakując się na wyprawę.

            Uzbrajam wędkę. Ustawiam się na brzegu, gdyż wejście do tej spokojnej dzikiej wody w spodniobutach właśnie teraz kojarzy mi się jedynie z barbarzyństwem. Niewielki wobler leci daleko tnąc powietrze i ciągnąc za sobą kilkanaście metrów cienkiej linki. W końcu z cichym klapnięciem osiada na wodzie. Zamykam kabłąk i zwijam niewielki luz, o czym zostaję poinformowany cichym terkotaniem kołowrotka. Krótki szklany spinning zaczyna się powoli wybrzuszać, reagując na zwiększający się napór wody na linkę. Zaczynam czuć w dłoni początkowo lekkie ale narastające z każdą sekundą dygotanie przynęty, która spływa łukiem w stronę brzegu zwiększając zanurzenie. Wędka jest już znacznie wygięta i przyjemnie wibruje synchronizując się z pracą woblera.

Nie wiem czy coś poczułem, czy to przypadek, ale nagle podnoszę wędkę do góry.

 I już wiem że to on.

Zanim zdążył wyskoczyć z wody, rąbnął kilka razy ogonem po lince, po czym z siłą i determinacją furiata ruszył w dół rzeki. Jazgot hamulca podziałał na mnie dziwnie uspokajająco. Wiedziałem, że będzie mój. On zaś zawrócił, próbując schować się w gałęzie zatopionych drzew, gdzie znajdował się jego dom. Znowu świeca. Trzepiąc z całych sił ogonem, próbował pozbyć się przynęty, która w całości tkwiła w jego pysku. Wszystko na nic. Znowu ruszył z prądem, ale tym razem już nieco mniej agresywnie. Hamulec tylko lekko zaterkotał, a linka zawyła delikatnie, jakby zrobił jej jakąś krzywdę. Powoli czułem, że słabnie, ale wiedziałem, że spróbuje jeszcze pod samym brzegiem. Robił tak już dwa razy. Tym razem jednak grzecznie położył się na boku i czekał. Powiedziałem do niego: „Jesteś piękny kolego i walczyłeś dzielnie. Wracaj do siebie”. Odpłynął szybko i pewnie. „Do zobaczenia” powiedziałem i poczułem się bardzo, bardzo spełniony.


  • robsonsoon lubi to

#8 OFFLINE   Bharanek

Bharanek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 56 postów
  • LokalizacjaWrocław/'s-Gravenhage
  • Imię:Jacek

Napisano 22 grudzień 2012 - 17:08

Opowiadanie nr 7 - @Bharanek

 

Moje „Catch & Release”

 

Na wstępie muszę wyjaśnić, iż do łowienia ryb wróciłem około trzy lata temu, a spiningiem zainteresowałem w zeszłym sezonie...

 

Początki bywają trudne, albo czasami bardzo trudne, a u mnie było jeszcze gorzej. Gdy tylko wyruszyłem nad (ś)ciek o niewielkim znaczeniu strategicznym zwany Bystrzycą i udało mi się posłać przynętę do wody zamiast pozostawiać ją na drzewie lub drugim brzegu, i tak mi to nic nie pomogło, bo ryby mnie unikały. Jak już wpadł jakiś okonek, to był albo mały, albo jego towarzysze nie chcieli zbytnio współpracować, więc podczas następnego wyjazdu mieliśmy okazję znowu się spotkać. Oczywiście zdarzały się i chwile triumfu, niestety zazwyczaj trwały one krótko. A to jakiś złośliwy skrzat odwiązał siatkę, gdzie były już upragnione okonie i trzeba było ją, a nie ryby, łapać na spining (zresztą, rzadko zdarza się złapać trzy okonie jednym rzutem). Potem jakoś nie miałem sumienia ich zabierać, może to fatum? A to, gdy już zapadały ciemności, w chwili euforii udało mi się wrzucać rybki NA siatkę, zamiast DO. Jeden, który miał mniej szczęścia i zaczepił się płetwą grzbietową również wrócił do wody.

Sytuację ponadto pogarszała atmosfera w domu. Jako, że wcześniej trudniłem się wyciąganiem karpi ze stawów, prawie zawsze z jakąś zdobyczą wracałem. A tu nic … Wydaje mi się, że czarę goryczy przepełniła prośba o lakier do paznokci, oczywiście tłumaczyłem, że to do malowania główek jigowych, ale w oczach żony jakoś nie znalazłem zrozumienia. I tak zaczął się etap trudnych i męczących pytań, wskazujących na całkowitą nieznajomość tematu, a dodatkowo mających na celu dokopanie leżącemu: „Co, nie brały?”, „Pogoda nie taka?”. Na moje nieudolne tłumaczenia, że zaczynam być zwolennikiem rozsądnego „Catch & Release” usłyszałem tylko, żebym jej obcymi nazwami bzykania na boku nie tłumaczył. Po kolejnym wyjeździe „o kiju” moja lepsza połowa zmieniła taktykę i przywitała mnie namiętnym pocałunkiem, mającym na celu operacyjne sprawdzenie trzeźwości, szczególnie, że na ryby pojechałem z TYM sąsiadem. Potem było tylko milej... Znowu byłem bohaterem w swoim domu!

 

Niestety, tylko do następnej wyprawy, kiedy to wróciłem z kleniem około 40 cm, na wiadomość o czym, żona tylko zmieniła kanał w telewizji...



#9 OFFLINE   Andan

Andan

    Zaawansowany

  • +Forumowicze
  • PipPipPip
  • 2141 postów
  • Imię:Adrian

Napisano 23 grudzień 2012 - 11:14

Opowiadanie nr 8 - @Andan

 

 

Czwartkowy dzień spędzony nad wodą.

 

Początek sierpnia zaczął się zaskakująco gorąco. Używając słowa gorąco mam na myśli zarówno pogodę jak i pewną przygodę, która przydarzyła mi się nad wodą.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Korzystając z bardzo bliskiego sąsiedztwa jeziora, do którego droga zajmowała nam 5 minut jazdy rowerem, spędzałem tam z Anią ostatnio dość dużo czasu. Wysokie temperatury utrzymujące się w przedziale od 25 do 35 stopni były nie do zniesienia przynajmniej dla mnie.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Ta właśnie sytuacja wyganiała mnie wraz z Anią regularnie z domu i doprowadzała nas nad sam brzeg jeziora, gdzie spokojnie mogliśmy odpocząć po pracy szukając schronienia w cieniu, a w chłodnej wodzie korzystaliśmy z kąpieli. Oczywiście oprócz kocyka, ręczników plażowych, plecaka z prowiantem nie mogło tam zabraknąć moich wędek.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Ania korzystała z uroków pobliskiej plaży, a ja w międzyczasie rozbijałem nasz obóz nad wcześniej zaplanowaną miejscówką, czekając spokojnie aż się wypluska w wodzie. Regularne wyjazdy doprowadziły do tego, że mogłem starannie zanęcić miejsce i obserwować co się dzieje w wodzie.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

A przy tej temperaturze działo się dość dużo, ale na plaży, a nie w moim łowisku. Lecz nie poddawałem się. Starałem się wyczytać z wody jak ryby znoszą taki upał i kiedy ich harcowanie i pokazowe spławianie się zaczną powoli przeobrażać się w żerowanie. Starałem się nęcić tak żeby nie przesadzić z porcją i też tak żeby wspomniana porcja nie była zbyt uboga. W planach miałem spotkanie z linem lub karpiem więc pod te ryby dobrałem sobie przynęty.

Tak właśnie mijał dzień za dniem, aż na kalendarzu wskoczył czwartek 17 sierpnia na długo zapamiętany przeze mnie i moich znajomych dzień. Zaczął się w miarę normalnie. Praca, a po pracy oczywiście jeziorko. Pierwsza plaża, Ania została trochę dłużej w wodzie, a ja w myślach mając już rozłożone wędki spieszyłem na moją zanęcaną regularnie miejscówkę, powtarzając sobie w myślach „… będzie wolna, będzie wolna”. Całe szczęście była więc ją zająłem

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Powoli zacząłem się rozkładać zerkając w jezioro co się dzieje. Zanim dołączyła do mnie Ania zdążyłem zanęcić stanowisko, rozłożyć statyw, matę oraz wędki. Tego dnia nad wodą nie działo się zbyt dużo. Nawet leszcze nie chciały się spławiać. Oczywiście dla mnie to był dobry znak bo wiedziałem że mogę liczyć chociaż na branie leszcza. Niestety tak nie było. Do godziny 19:00 nic się nie działo. Ania w między czasie zdążyła odpocząć i zająć się fotografowaniem pszczół na pobliskich kwiatach. Po wyczerpującej sesji stwierdziła, że jedzie do domu. Ja oczywiście zostałem i postanowiłem jeszcze trochę wędkować. Gdy już pojechała przez chwilę siedziałem sam, aż do czasu gdy zaczepił mnie przechodzący, jak się potem okazało wędkarz.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Starszy Pan był towarzyskim wędkarzem, także trochę u mnie zabawił i z tego wszystkiego prawie straciłem jedną wędkę. A wszystko zaczęło się od tego jak stanieliśmy na rozmowach o kleniach i rzekach w których występują.

Nagle puknął mnie i krzyknął „patrz”, a sygnalizator nawet nie zdążył podnieść się do góry, ponieważ żyłka z kołowrotka tak szybko się wysnuwała, że od razu odczepił się i opadł. Myślę sobie, że takie energiczne branie może być tylko w wykonaniu lina i w końcu go złapie, ale się pomyliłem. Szczytówka nagle zaczęła się uginać, a wędka wraz ze statywem nagle zaczęła posuwać się w stronę wody tak szybko i mocno, że aż dolnik oderwał się od ziemi na około 30 cm, więc ze strachem w oczach rzuciłem się na wędkę i zdążyłem ją złapać jednocześnie delikatnie zacinając, w taki sposób żeby przypon wytrzymał.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Wszystko trwało ułamek sekundy, ale udało się i poczułem rybę na kiju. Zaraz poprosiłem Pana wędkarza żeby zwinął mi drugą wędkę bo nie chciałem ryzykować splątania się dwóch zestawów. Starszy Pan z uśmiechem na twarzy powiedział mi że następnym razem muszę bardziej uważać, ponieważ już raz widział jak ryba zabrała jednemu wędkarzowi cały zestaw do wody. Uśmiechnąłem się ironicznie i zająłem się holem.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Wyczułem po pierwszym targnięciu i energicznym odjeździe że mam do czynienia z dużą rybą i nie jest nią lin. Początkowo przypuszczałem, że to karp lecz po kilku energicznych odjazdach zabrakło mi targnięć charakterystycznych dla karpia. Statyw był blisko brzegu, więc zaraz go wyłowiłem z wody i zacząłem panicznie szukać telefonu. Miałem go w prawej kieszeni.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Zobaczyłem, że ryba jest bardzo daleko od brzegu, więc byłem pewien że nie wpłynie w żadną przeszkodę. Wyregulowałem sobie hamulec, a że ryba wzięła na mocniejszy zestaw byłem spokojniejszy i pewniejszy. Potem zadzwoniłem do Ani żeby szybko przyjechała z aparatem gdyż holowałem piękną rybę.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Gdy już Ania przyjechała podała mi okulary polaryzacyjne, w których patrzałem w wodę szukając bezpiecznej drogi do lądowanie ryby. Jak się okazało oprócz Ani przyjechali również pomóc mi Adam z Jagodą, podekscytowani całą tą sytuacją jak wszyscy dookoła. Każdy z Nas był ciekawy co to za monstrum. Wędzisko cały czas miałem ugięte w parabolę, a rybę zaraz po tym jak podholowałem ją bliżej energicznie wracała na środek jeziora.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Wiedziałem, że będę miał ciekawy okaz. Starałem się opanować i uspokoić aby nie popełnić błędu. Żyłkę miałem mocną, na dodatek nową i szpula kołowrotka zmieściła mi jej aż 200 metrów. Bojąc się obfitych grążeli, które miałem z prawej i lewej strony stanowiska postanowiłem zapięte monstrum wymęczyć w głębszej partii jeziora. Stwierdziłem że tam będzie bezpieczniej. Dodatkowo wszedłem do wody dla lepszego bezpieczeństwa.

 

czwartkowydziespdzonynav.jpg

 

Gdy Ania już uświadomiła mnie, że minęło pół godziny postanowiłem delikatnie zbliżyć rybę ku nam, żeby sprawdzić co to za gatunek. Wykorzystałem chwilę jej odpoczynku i szybko pompując ją kijem zbliżyłem ją do brzegu. Okazało się że jest to Amur. Na dodatek dość duży Amur, który zrobił efektywny plusk i w mgnieniu okaz wrócił na środek jeziora. W tym momencie uświadomiłem sobie, że nigdy nie złapałem Amura i na dodatek takiego olbrzymiego.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Obróciłem się do tyłu, a tam był już tłum kibiców, aż ja się śmiałem ze zdziwienia. Ania znów mnie uświadomiła, że minęło kolejne pół godziny, a jeden z Panów kibiców zapytał się mnie czy mam podbierak. Ja odpowiedziałem, że nie. Pan z uśmiechem na twarzy odparł, że ma w samochodzie i może mi przynieść jeśli tylko chcę. Pomyślałem sobie: „… stary nawet nie wiesz jak się cieszę z tego podbieraka.”

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Adam z lekkim przerażeniem w oczach, gdyż pierwszy raz widział tak dużą rybę powiedział mi że może mi pomóc tylko nie wie jak. Uspokoiłem go i dokładnie mu wytłumaczyłem krok po kroku co ma robić. A mieliśmy na to czas bo Amur jeszcze wierzgał w wodzie jak młody koziołek.

Gdy już mieliśmy podbierak, poprosiłem Adam żeby zwilżył matę, na której zmierzyliśmy i zważyliśmy rybę. Po ponad 75 minutach zaciętej walki udało nam się podebrać rybę. Adam zrobił to za pierwszym razem.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Zaraz po tym jak zobaczyłem ją w podbieraku na macie odetchnąłem z ulgą, a z radości aż dech zaparło mi w piersiach. Okazało się że ryba ważyła 8 kg przy długości 90 centymetrów. Byłem w szoku. Mój życiowy rekord. Piękna bestia. Idealnie wybarwiona, świetne proporcje, a rozmiary płetwy grzbietowej mówiły same za siebie. Już wiedziałem skąd czerpała tą moc przy odjazdach.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Po sesji zdjęciowej, która nie trwała długo rybę w świetnej kondycji wypuściliśmy do zbiornika. Wszyscy się rozeszli, a my pośpieszyliśmy do domu oglądać zdjęcia.

 

czwartkowydziespdzonyna.jpg

 

Pozdrawiam @Andan.


Użytkownik Andan edytował ten post 23 grudzień 2012 - 11:15


#10 OFFLINE   woblery z Bielska

woblery z Bielska

    Jak coś cię przerasta - dorośnij:)

  • Moderatorzy
  • 6867 postów
  • LokalizacjaBielsko
  • Imię:Janusz

Napisano 27 grudzień 2012 - 13:06

Wspaniały dzień.

 

   Gdy budzik tylko rozpoczął swoje brzęczące trele, natychmiast go wyłączyłem. Od pewnego czasu już tylko drzemałem, nie mogąc doczekać się ranka. Przez ostatnie dwa tygodnie dzwoniłem do Taty nieomal codziennie, donosząc mu o wielkiej liczbie okoni na zatoce. Czasem były to wyniki moich połowów, czasem doniesienia przyjaciół, ale jedno się nie zmieniało – okonie były i żerowały na całego. On wybrał się z wnuczkami na trzytygodniowe wczasy, a tymczasem złośliwe ryby precyzyjnie wybrały początek swojego amoku właśnie na jego wyjazd! A wiem, jak bardzo lubi łowić okonie. Bardziej niż pstrągi, sandacze, konkurencją są tylko wyjazdy na głowacice. Głowatki... Może wyruszymy na nie znów jesienią?

 

   Wrócił wczoraj, pełen radosnych opowieści z wczasów i niecierpliwie oczekując dzisiejszej wyprawy. Gadaliśmy do późnej nocy, teraz szybkie śniadanie z kawą, prezent – świetnie wyprofilowana, delikatna okoniówka, pod małego wobka, niewielką główkę lub boczny trok – a co, podpisałem dobry kontrakt, a tato miał niedawno urodziny. Podziękował, uściskał mnie, a oczy świeciły mu się jak dziecku na gwiazdkę. To będzie wspaniały dzień, pomyślałem, byle tylko okonie się dopasowały…

 

   Podróż przebiegła błyskawicznie, wodowanie łodzi, przepakowanie sprzętu. Rozglądam się. Pływa już kilka łódek, ale rybitwy jeszcze nie latają, za wcześnie. Wypływamy i my. Flauta. Trolujemy na dwójce. Tato wyrzucił 4cm woblerka, ja mam kopytko na 2 gramowej główce. Przepłynęliśmy jakieś 300metrów. Tato pyta, czy nie lepiej popłynąć na ujście Soły, lub pod Pietrzykowice, nasze zwykłe łowiska o tej porze roku. Uśmiecham się szeroko, zatrzymuję silnik i stawiam kotwicę, bo pierwszy okoń zameldował się na wędce. Skusił się na woblera, więc wędka „rozdziewiczona”. Żaden okaz, po prostu pierwszy. W każdym rzucie holujemy po okoniu, przez kilka minut jest świetna zabawa, a gdy mam trzeci rzut bez brania, zaczynam się rozglądać. Jakieś 150metrów od nas kilka rybitw zbiło się w stado i zaczynają atakować drobnicę. Szybko podnoszę kotwicę, płynę na piątce, rozpędem napływamy na łowisko, zwrot w celu wyhamowania i bez kotwiczenia zaczynamy łowić. Nasze przynęty są atakowane już w momencie wpadnięcia do wody! Zmieniamy przynęty, komentujemy, uśmiechamy się do siebie, podbieramy ryby. Sort wyraźnie się zwiększył, trzydziestki są normą, zdarzają się takie po 35. Dookoła nas parkują inne łodzie, zwabione rybitwami i częstą pracą podbieraka, ale nam to nie przeszkadza. Już wiem, że to jest wspaniały dzień, piękna pogoda, okonie szaleją, widzę, że Tato jest szczęśliwy.

 

   Nie zawsze tak było. Choroba zabrała mu żonę zanim z siostrą zostaliśmy nastolatkami. Ale nigdy nie brakowało nam matki. Zawsze mogliśmy na Niego liczyć. Dzielnie radził sobie sam, lecz stres doprowadził do zawału, potem drugiego. Został rencistą, gdy osiągnąłem pełnoletniość. Żartowaliśmy, że przez to miał więcej czasu na ryby.

Gdy moje małżeństwo rozsypało się, pomógł mi na powrót stanąć na nogi. Gdyby nie Jego pomoc… Żartujemy, że teraz ja mam więcej czasu na ryby.

Od wspomnień odrywa mnie odgłos hamulca i szarpanie szczytówki. Grubszy okoń, czy mały sandacz? Okoń. Podbierak, miarka. 38 cm.

-Nieźle, mówi Tato, całkiem nieźle. Poklepuje mnie po ramieniu, a ja , choć łowiłem większe, to czuję się, jakbym złowił rekord świata.

 

   Brania ustają. Okoliczne łodzie rozpływają się w poszukiwaniu stada, ja podpinam do akumulatora zaparzacz samochodowy. Gadżet kupiony wiele lat temu sprawuje się wciąż bardzo dobrze. Po chwili woda bulgocze. Świeżo parzona kawa na łodzi pachnie cudownie, smakuje jeszcze lepiej.

 

   Zmieniamy taktykę. Rybitwy gdzieś odleciały, okonie zeszły głębiej. Zakładam boczny trok. Tato mówi, że woli blaszkę, bo boczny to taka samołówka, a na blaszkę to trzeba umieć łowić. Chwilę się przekomarzamy, doskonale wiedząc, że niezależnie od metody – ryby „same” złowią się tylko od czasu do czasu. Wyjmuję pod rząd kilkanaście okoni o nie przesadnej wielkości, a Tato tylko dwa, oba po 35cm. Zaczynam uważnie obserwować, jak prowadzi przynętę. Opuszcza na dno, podrywa, przyspiesza, zwalnia, przyspiesza, zatrzymuje na ułamek sekundy i w chwili gdy praca wirówki gaśnie, jednoczesnym ruchem szczytówki i korbki kołowrotka nadaje jej pracę. Penetruje wszystkie warstwy wody. Gra metalem finezyjnie, z wyczuciem. Pomyśleć,  że nauczył się tego łowiąc wędkami z pełnego włókna szklanego, zacinającymi się kołowrotkami i gorzowską 20-tką o wytrzymałości 1kg! Dzisiejszy zestaw to kosmos w porównaniu do tamtych czasów, zaczynam coś mówić na ten temat, a Tato przerywa mi cichym „podaj podbierak”. Podaję, miarka pokazuje 39cm. Uśmiecha się. „Ciągle mogę cię czegoś nauczyć” – mówi. Uśmiecham się również i potakuję głową.

 

   Milczymy. Okonie skubią co jakiś czas z każdego napływu. Każdy kolor, każda metoda prowokuje je do ataku. Jakby umówiły się na pływanie wokół naszej łodzi. Mam wrażenie, że dzisiaj najlepsza jest perła, ale motor, herbata i seledyn są również bardzo łowne. Lubię łowić na główkę, zakładam 3,5gram, perłowe kopytko. Wrzucam do wody. Przez nieuwagę przerzucam zestaw Taty. Szybko ściągam, wyjmuję oba . Na obu identyczne główki i przynęty. Śmiejemy się. Wspaniały dzień.

 

   „Wydaje mi się, że nawet w najlepszych latach nie było w Oczkowie tyle okonia”- mówi. No tak. W ubiegłych latach, aby złowić w lecie okonie, musieliśmy płynąć na drugi koniec Tresnej, ale w zeszłym roku była we wrześniu powódź, która zabrudziła jezioro na ponad miesiąc i spowodowała migrację znacznej części ryb do zatoki Łękawki. Tu była trochę czystsza woda, a i na wiosnę tarlisk pod dostatkiem. Dzielę się swoimi domysłami na głos, przyznaje mi rację. Słyszę w jego głosie dumę. W końcu to On nauczył mnie, że przyroda to system naczyń połączonych i jeśli nie dostrzegamy zależności, to nie znaczy, że ich nie ma, tylko że nie umiemy ich dostrzec.

 

   Lekka falka spycha nas pod brzeg. Niedługo „brzegowi” zaczną (słusznie) krzyczeć. Proszę Tatę, by wyjął zestaw i płyniemy pod drugi brzeg. Nagle rybitwy znowu zaczynają pikować! Podpływamy, słychać charakterystyczne cmokania okoni. Stawiam kotwicę, znów w każdym rzucie melduje się okoń, każda ryba odprowadzana jest przez stado swoich pobratymców. Średnia wielkość ponad 25cm, często 30! Może są łowiska, gdzie takie ryby są na porządku dziennym, ale dziś nałowiłem się lepiej niż w Szwecji. W maju byłem tam z przyjaciółmi, w przyszłym roku zafunduję wyjazd Tacie. Na razie o tym sza, bo jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, to opowiedz mu o swych planach. Gdy w kraju panował inny ustrój, dużo (z wędkami) podróżowaliśmy po kraju, marząc o zagranicznych łowiskach. Teraz wreszcie marzenia można spełniać. Można jeździć, gdzie wyobraźnia i portfel pozwolą, łowić ryby, które były dotąd tylko fotografiami w czasopismach.

 

   Słońce powoli chyli się ku zachodowi, dzień się kończy. Okoniowy szał też jakby przygasł.

Z nikim  nie milczy mi się tak dobrze. Znam swojego Tatę całe moje życie (co samo w sobie nie jest aż tak dziwne) i cisza na łódce nie jest ani przez moment ciężka. Mam Mu tyle do powiedzenia, ale przecież będzie na to czas. Teraz możemy po prostu wędkować. Dwóch mężczyzn, którzy mogą na siebie liczyć, nie musi o tym mówić.

 

   „Wiesz synku, od lat nie czułem się tak dobrze, ale chyba będziemy kończyć.  A okoni, to tak, jak dzisiaj, to chyba jeszcze nigdy sobie nie połowiłem. Dziękuję. To był wspaniały dzień” – a ja czuję radość i dumę, i miłość. Tak. Wspaniały dzień.

 

   Dobiliśmy do brzegu, sprzęt do samochodu, jeszcze tylko łódkę na stojak przy pensjonacie Rybak i do domu. Cieszę się, że nie będę musiał sam stawiać łódki. W dwójkę to 30 sekund, a sam muszę poświęcić przynajmniej 5 minut. Wciągamy łódkę na podjazd. W pewnej chwili Tato zatrzymuje się i mówi „poczekaj chwilę”.

 

Upadł.

 

   Reanimacja nic nie dała. Zgasł w moich ramionach, w promieniach zachodzącego słońca i deszczu moich łez.

 

   Mówią mi, że tak odchodzą tylko dobrzy ludzie. Mam nadzieję, że ostatni dzień Jego życia, to był, przynajmniej dla Niego, naprawdę Wspaniały Dzień.

 

   Odszedł do krainy wiecznych połowów 10 lipca 2005 roku.


Użytkownik woblery z Bielska edytował ten post 27 grudzień 2012 - 13:15


#11 OFFLINE   janpiotr

janpiotr

    Nowy

  • +Forumowicze
  • Pip
  • 8 postów
  • Lokalizacjapolska
  • Imię:jan
  • Nazwisko:materek

Napisano 28 grudzień 2012 - 20:54

nadesłał janpiotr

 

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami dziadek spotkał misia - tak pewnie będę moim wnukom opowiadał o spotkaniu z no, z misiem.Nie tak dawno, za górami i lasami, na pewnym łowisku, a niech tam - na Alasce - stanąlem oko w oko z niedźwiedziem gryzzly. I nie tylko, ale po kolei.

 Sobota. Idę nad rzekę w to samo miejsce gdzie poprzedniego dnia ładnie połowiliśmy pstrągi tęczowe. Na krawędzi brzegu położyłem kurtkę, kij do brodzenia, parę przynęt a sam wsunąlem się w nurt wody i zacząłem ją iskać. Po jakimś czasie z łowieckiego skupienia ocuciły mnie okrzyki dochodzące zza moich pleców. Spojrzałem w prawo gdzie dotychczas łowiące małżeństwo - jak ich tu nazywają - Afroamerykanów - pospiesznie zaczęło zbierać swoje graty i ewakuować się w górę rzeki.Tak też i wyżej od nich łowiący wykonywali nerwowe ruchy, pospieszne łapanie sprzętu, odbiegania. Hey, boy, you stupid, beer!  Ale ci czarni to jakoś tak mieli pobladłe twarze i coś jakby przerażenie w oczkach. You stupid, beer behind you! Beer, beer? - no,piwo. Zwracam głowe w lewo skąd słyszę te pieszczotliwe zaproszenia na piwo i widzę narciarzy. Na krawędzi skarpy, u góry stoi dwóch w rozkroku, jakby zjeżdżali na nartach, pochyleni, dłonie razem, te kijki narciarskie, te kijki coś krótkie, błyskają metalowymi końcówkami w słońcu i są skierowane do mnie. Dżezus krajst, to nie kijki - to lufy, lufy rewolwerów magnum czy coś takiego, co się tu używa. 80 metrów ode mnie - celują, ale w co? Odwracam się tyłem do wody, przodem do skarpy - beer,you stupid - znaczy się  - b e a r  - teraz zrozumiałem. Przede mną u góry, na krawędzi skarpy stoi niedźwiedź.Taki brązowy. Paraliż. Parę metrów, potem zmierzylem, że 9 metrów. W jednej chwili z moich zwoi szarych, teraz jeszcze bardziej poszarzałych, wyparowaly resztki wczorajszego płynu do czyszczenia dysków. Ludzie, nawet nie wiecie jak ja zacząłem myśleć! Narciarze tam - 80 metrów, ja tu, miszka przede mną, czarni i reszta nawiali. Nawiali, bo jak narciarze zaczną z tych swoich krótkolufych kijków - no to oni są na linii strzału, a to zdradziecka rasa, nic nie powiedzieli tylko chodu, przeca mogli powiedziec "chodź z nami".Ale czy ja bym poszedł, jak z braćmi? Wiedzieli co robią, tyle lat byli na linii strału, że bez słowa wybrali wariant biały. Biały czyli zemsta na białym. A biały to ja! Tak sobie w pośpiechu (haha) myślałem. No dobra.Tamci zaczna strzelać - 80 metrów - jak nic mnie rozwalą. Powiedzą, ze rozrzut, odrzut, rykoszet etc.Celowali w niedźwiedzia, on ruszyl, przecelowali bardziej w bok, ruch wiatru, inercja, drżenie rąk, bo wiadomo niedźwiedź pod ochroną, zaraz go tak zabić..? A  ja? no przecież mnie tu ubiją jak nic, zasrani kowboje na nartach! Matko Święta ratuj! Takie i inne smętne mysli kręciły mi się po skołowanej  głowinie i paraliż.Tymczasem miś skręcił głowę w stronę skąd nadbiegały okrzyki, przestąpił z łapy na łapę, znowu spojrzał na mnie tym swoim tępym, drewnianym wzrokiem, nawet nie wiecie jaki one mają obrzydliwie tępy wzrok, ale węch, hoho. Z pyska spłynął mu kluch śliny wielkości mojej pięści. W tym momencie ocknąłem się z wichru myśli i sięgnąłem na biodro po butlę z gazem pieprzowym. Tak, tak to nie magnum, to miotacz gazu, zabójcza broń na takie potwory. Błyskawicznie odbezpieczyłem, nacisnąłem spust i smuga gazu koloru tabaczkowego posłusznie popłynęla w kierunku celu. Popłynęłą, skręciła w bok i nie doleciawszy gdzie miała dolecieć, zaczęła opadać. No tak, za słabo nacisnąłem. Another i poprawka na wiatr. Niech narciarze wiedzą, że nie dam się ubić, nie będzie tłumaczeń, że oni mnie - tego sztywnego co tu leży - ratowali. Ratowali, ale nie wyszło, nie ich wina. Już widziałem jak chodzą wokół mnie, trącają butem zewłok, może się ruszy? skrywane półuśmiechy, frajer. Nie, tak nie będzie, tu mojego trupa nie znajdą. Obrona do ostatniej kropli gazu. Strzelam z poprawkami. O - o? Znowu to samo. Gaz przelatuje 2/3 odległości i koniec. Koniec. Zrobilem sie mały, malutki - jak zajączek z dowcipu o misiu i zajączku - i małymi, szybkimi kroczkami, kaczym chodem na kaczych łapach podtoczyłem do kurtki i cały czas patrząc na tępe oczka zgarnąłem co leżało i boczkiem-boczkiem, krabem-rakiem, kiełżem-rozwielitką w bok, w bok, za czarnymi, cały czas patrząc na misia. Po kilkudziesięciu metrach wycofywania - odetchnąłem. W tym czasie misie, bo za brązowym wyszedł na skarpę czarny, zeszły na brzeg i zaczęły rozkopywać żwir w miejscu gdzie przedtem leżała kurtka. Kurtka? Kurtka! Wszystkie dzieci oglądające filmy Walta Disney'a z misiami Yogi i Bubu wiedzą, wszyscy Pigmeje z buszu wiedzą, Eskimosi z Arktyki wiedzą, mało - Mongołowie w jurtach wiedzą, że misie nad wyraz uwielbiają kanapki z szynką. You stupid, te też uwielbiały. W tylnej kieszeni kurtki miałem kanapkę z szynką na drugie śniadanie.

 W całej tej historii najbardziej zdumiały mnie moje szare zwoje. Jak one pracowaly z predkością ponadświetlną, odbywalem dzięki nim podróże w przestrzeni i czasie. To o czym naukowcy marzą, te wyprawy międzygalaktyczne, predkości ponadświetlne, przekraczanie granic przestrzeni - tu ja żywy - tu ja trup - to wszystko odbylo się przy niewinnym spotkaniu z dzikim zwierzem.Do dziś zdumiewa mnie z jaką łatwością mój nieodłączny towarzysz życia i przygód, mój stetryczały, zdarty ciągłym nadużywaniem płynów czyszczących - mózg, pracował jak nówka. A zawory wytrzymały.

 Potem niedokarmione szynką misie poszły w dół rzeki, pogoniły kowbojów i resztę towarzystwa aż uciekali łodziami, tratwami i czym się dało.Ja wróciłem na swoje rybne miejsce a za jakiś czas przyszli narciarze. Chodzili, patrzyli, coś mruczeli, miny nietęgie, jakby zawiedzeni? No,no - pomyslałem powoli.



#12 OFFLINE   Riqelme

Riqelme

    Forumowicz

  • Zbanowani
  • PipPip
  • 338 postów
  • LokalizacjaTarnobrzeg

Napisano 29 grudzień 2012 - 13:56

Nadesłał Riqelme. Opowiadanie nr 11.

Mój stary to fanatyk wedkarstwa. Cd. ( Wszystko mojego autorstwa)
Po tych całych zamieszkach z Januszami w domu było jeszcze gorzej. Ojciec siedział głównie na necie i nadal robił gównoburze z innymi. Zły był bo nie miał żadnego kolegi z którym mógłby jeździć na ryby, a jak wiadomo zawsze jak z kimś się jeździ to i koszta są mniejsze. Wymyslił więc tzw, "Rodzinne wędkowanie" w ramach intergracji z rodziną. I musieliśmy z matką z nim jeździć na ryby. Szczególnie lubił zabierać nas na wieczorne wypady na brzanę. Bo to wędkę trzyma sie w ręku , palec na żyłce i nie trzeba głupich dzwonków które płoszą ryby. Kupował ser żółty na te brzany po 40zł za kilogram a my musieliśmy żreć Pasztet Mazowiecki z chlebem. Powiem szczerze że nawet polubiłem wędkowanie , bo jak już musiałem siedzieć na tych rybach to chciałem żeby to jakiś sens miało i starałem się coś złowić.Ojciec jak kiedyś złowiłem kilka brzan to robił zdjęcia i wstawiał na różnych forach i chwalił sie synem. Niektórzy rzeczywiście mu gratulowali że ma spoko syna itd . A sam sobie jeszcze kadził jako szczepan 54 pisząc że - Niedaleko pada jabłko od jabłoni i widać że syn czerpie wspaniałe wzorce które odziedziczył po ojcu- wspaniałym wędkarzu  :)
Ja w tym czasie dostałem pracę w sklepie Zoologiczno- Wędkarskim. Ojciec dumny był ze mnie i często przychodził do sklepu. Nie za bardzo lubiłem jak przychodził bo zawsze się wcinał w rozmowę z klientami , zawsze służąć "dobrymi radami" typu- Nie kupuj pan tej zanęty bo jest chujowa i szkoda na nią kasy , tylko weź pan tę bo na nią biorą ładne ryby i jak pan nie wierzysz to wejdź pan na forum " Superkarp" i znajdź użytkownika Stary Anona i zobaczysz pan jakie on ryby łapie. W tym czasie Janusz zaczął brać udział w zawodach wędkarskich i nawet mu nieźle szło. Ojciec wsciekał się jak cholera że taki cap wygrywa zawody i na pewno rywalizuje z totalnymi beztalenciami wedkarskimi skoro tak dobrze mu idzie. Mówiłem mu czasem że przychodzi do sklepu i za wygrane talony wybiera jakieś haczyki spławiki itd. I pewnego razu jak karmiłem rybki i nie patrzyłem co robi to on zajebał mi wszystkie haczyki Hamakatsu nr 12 i 14. Nie widziałem kiedy to zrobił i uwierzcie mi że w nocy te wszystkie haczyki stępił i podrzucił następnego dnia. I Janusz kiedyś przyszedł i za talon zabrał te wszystkie haczyki. I zrobił się dym bo Janusz przegrał następne zawody z kretesem i na forum napisal żeby nie kupować haczyków w " moim " sklepie bo szmelc sprzedają itd. Stary chodził dumny jak paw że zaszkodził Januszowi i na forum jako szczepan 54 pisał mu- że nie haczyk krupa tylko wędkarz dupa :)
Ja musiałem oczywiście zapłacić ze swoich pieniędzy za te haki bo sprawa doszła do włascicicielki sklepu. W tym czasie poznałem dziewczynę. Miała na imię Anka. Przychodziła do sklepu i kupowała pokarm dla rybek. I jakoś tak się stało że zostaliśmy parą. Ładną miała buzię i cycki też fajne tylko miała gube nogi i spory brzuch. Ale jak to mówią - Lepsza sikorka na ptaku niz gołąb na dachu , czy jakoś tak to szło. Anka pozwalała tylko na sex na tę drugą dziurę bo obawiała się ciąży. Trudno ale jakoś z krzyża trzeba było spuścić.

Pewnego razu przyprowadziłem ją do domu i przedstawiam ojcu. Tato to jest moja dziewczyna Ania i chętnie pojedzie z nami na ryby kiedyś. Nie wiedziałem że ojciec był nawalony jak stodoła. Odwrócił się i zarechotał jak żaba i krzyknął:
Nie ma mowy synu żeby ona z nami jechała na ryby bo jest gruba a jak dobrze wiesz grube ludzie się pocą i smierdzą a to płoszy ryby. I jeszcze zarechotał ponownie i krzyknął 2 razy - Anka Grycanka, Anka Grycanka. Myślałem że się ze wstydu spalę przez tego jełopa że takiej siary mi narobił. Anka na szczęście nie wkurwiła się za bardzo i jakoś nie miała do mnie pretensji.
W tym czasie ojciec przez forum poznał nowego kolegę po kiju niejakiego Heńka Malinowskiego lat 62. Mówił mi że to taka bratnia dusza i wspaniały kompan nad wodą. I mieliśmy z matką trochę luzu bo dogadywali się z tym Heńkiem doskonale. Matka z wdzięczności kupiła mu aparat foto żeby miał czym zdjęcia ryb robić. I wszystko było super tylko że na chyba 5 wyprawie stary zalał wodą ten aparat. Niby działał tylko te zdjęcia robił takie trochę zamazane i jakby czarno białe. Ale ojciec się tym nie przejął. I pewnego razu zobaczył jak Janusz wstawił zdjęcia swojego syna jak łowi okonie na spinning. I że on też nie będzie gorszy i że zdjęcia ze mną i szczupakami wstawi. I zamówił na necie takie coś

http://gaby.com.pl/produkty

2 szczupaki i jedego karpia. I jak przyszły to wieczorem zabrał mnie nad wodę i wziął ten spieprzony aparat i zaczął zdjęcia mi robić. Myślałem że się ze wstydu spalę i że jestem skończony. Ale uwierzcie mi że te barany na tym forum uwierzyły. Fakt że stary siedział pół nocy w jakiś fotoszopach i zrobił te zdjęcia tak że trudno było się zkapować że to poduszki a nie ryby prawdziwe. Jeszcze kilka razy korzystał z tych poduszek głównie z karpia bo sam się chwalił że niby tak mu dobrze idzie.  :)

Janusz się wściekł za te szczupy bo ojciec mu dogryzał że jego synek jakieś okonki łapie a ja niby takie piękne szczupy. A naprawdę do czego zdolny jest mój stary przekonałem się kiedy Janusz napisał na forum że jedzie w sobotę na mega łowy i ma zanęcone miejsce od 3 dni. Ojciec wiedział i ja tez gdzie ta miejscówa bo byłem z nim tam kilka razy. I stary jak to wyczytał w piątek to wieczorem poleciał do piwnicy i przyniósł 2 dechy długie na jakieś 1,5m i sporo gwoździ takich z 10cm. I zaczął o 21 prać te gwoździe w tę dechę , po czym wywalił wędki z pokrowca i władował te dechy do pokrowca i gdzieś pojechał. Padało wtedy mocno. I wrócił około 1 w nocy i oczy mu błyszczały i był megazadowolony. Potem Janusz pisał na forum że wyprawa nie doszła do skutku bo przebił wszystkie koła i nie dojechał na łowisko. Ciekawi jesteście jak można przebić 4 koła na raz? Z moim ojcem wszystko jest możliwe. Tam jak sie jedzie na to łowisko to jest taka dróżka z koleinami i trzeba uważać żeby nie zawisnąc autem. I jak popada w tych koleinach zbiera sie woda. Stary umocował te dechy do ziemi w tych kałużach tak że nie było widać i chcąć nie chcąc Janusz wjechał i przebił 4 koła. Wiedziałem że ze starym nie można zaczynać bo to się źle kończy. Tak był wściekły za tę łodkę.

Kiedyś jak stary miał urodziny to kupiliśmy mu z matką spodniobuty marki Promil- Olsztyn. Takie ciężke czarne mocne u mnie w sklepie. Ojciec się cieszył jak dziecko. Był u niego wtedy Heniek Malinowki i nieźle popili. Stary oczywiście ubrał te spodniobuty, nalał wody do wanny i siedział ze 3 godziny sprawdzając czy nie ciekną. Heniek w tym czasie przybił gwoździa w pokoju. Przyszła do mnie Anka i chciała się wysikać. Wyobraźcie sobie jej minę jak weszła do łazienki i zobaczyła pijanego starego w wannie pełnej wody w spodnibutach. ( mamy kibel z łazienką - małe mieszkanie).   :D Stary wezwał mnie i ją do tej łazienki i powiedział że Anka ma schudnąć bo on nie nadąży ryb łapać jak już się ochajtamy dla nas wszystkich. I uwierzcie Anka wzięła to sobie do serca i w ciągu 2 miesięcy schudła 20kilo. Wyglądała pięknie, laska z niej się zrobiła super i każdy mi jej zazdrościł.  :wub: Stary jak ją zobaczył kiedyś to gały wytrzeszczył i powiedział że waliłby jak Reksio pieczątki i że może z nami na ryby jeździć. I pojechaliśmy. I wszystko było super , pogoda piękna, ciepło , wypadzik z Anką na małe bara bara do lasku. Słowem cud wyprawa. Matka zadowolona i wsio git. Do pewnego momentu jak ojciec zaciął coś ładnego i musiałem wejść do wody żeby mu podebrac rybę. A z resztą zobaczcie sami Anka kręciła komórką



Stary wsciekł się i nie gadał z nami cały tydzień. Zaczął jeździć na ryby z Heńkiem i nawet im nieźle szło. Do czasu jak Heniek na forum nie napisał że złowił o pół cm większego leszcza niż mój stary. Fakt był pół centa większy ale prawdę mówiąc leszcz ojca był sporo grubszy. I tak zaczęła sie kolejna wojna. Heniek kończył 62 lata i miał nick na forum HM 62. I na urodziny przyszedł do mojego sklepu i zakupił sobie wypas sprzęt. Kołowrotek Daiwa Claudia i wedkę DR. Agon HM62. Dziwny zbieg okoliczności nie sądzicie? Powiedziałem staremu że Heniek zostawił dzisiaj w sklepie jakieś 1500zł. Starego wnerwiło to strasznie i dawaj na forum. Heniek oczywiście wstawił już zdjęcia w dziale " Spuszczajmy się nad nowym sprzetem" :lol: I stary napisał mu że do takiego 62 letniego Hama (org. tekst starego) nie pasuje taka ładna Claudia :)

I znów się zaczęło " rodzinne wędkowanie" Musieliśmy z matką jechać na mega wyprawę ze starym. Niby wszystko było przygotowane ( mieliśmy jechać skoro świt w sobotę i wrócić pod wieczór w niedzielę) i stary powiedział że trzeba się porządnie wyspać bo na tym łowisku nie dane nam będzie spać bo takie ryby są. I poszliśmy spać około 21-ej. I w nocy staremu przypomniało się że nie nałapał rosówek a tam sumy są jak byki. I około północy czuję jak coś kłuje mnie w dupę. Obudziłem się i zobaczyłem jak stary budzi mnie kłując w dupę spławikiem z kolca jeżozwierza i mówi żebym brał latarkę i idziemy łapac rosówki. I qrwa pech chciał że kumple wracali z imprezy i widzieli jak ze starym w piżamach z latarkami łapiemy rosówy na trawniku. Ale mieli polewę.  :( Z nim zawsze jakaś mina wyjdzie.
No i pojechaliśmy nad Wisłę na taka długą tamę ( ostrogę jak kto woli). Powiedziałbym wam gdzie dokładnie bo piękna głęboka woda ale stary by mnie zabił. Na końcu tej tamostrogi była taka tyczka bita w dno która wskazuje jaki jest stan wody czy gdzie koryto idzie czy coś dla łodek żeby nie wjebać się na tamę. No i wszystko fajnie. Ojciec w spodniobutach gotowy popijał nalewkę. My z matką siedzimy cicho. Wędki na grunta zarzucone. Cud miód i orzeszki. Bolki biją pięknie ale jakos brań nie ma. Pytałem starego po co siedzi w tych spodniobutach na wybetonowanej tamie. A on że synu trzeba byc przygotowanym na wszystko nawet na wejście za rybą do wody. I najlepiej zebym siedział cicho bo zaraz się zacznie. I siedzimy. Żałowałem że Anka z nami nie pojechała bo poszedlbym z nią w krzaki pod pretekstem zebrania wiecej drewna na ognisko.  :) Ale nic. Staremu się przykimało i nagle dzwonek na jego wędce zaczął dzwonić. Stary zaspany podleciał do głowki i ( tu z matką zbaranielismy) wyrwał tę tykę do mierzenia wody, zaciął mocno i drugą ręka zaczął szukać kołowrotka. Nie dało rady. Dostaliśmy z matką jakiejś głupawki. Tarzaliśmy się ze śmiechu jakies 20 minut. Ryba oczywiście na tej prawdziwej wędce zwiała. Stary czerwony ze wstydu i złości że wyszedł na idiotę zarządził że zmieniamy łowisko bo tu przez nasz głupi śmiech wszystko przepłoszone. Jakbyśmy wiedzieli że tak będzie to siedzielibyśmy cicho jak mysz pod miotłą. Cholera na tę opaskę którą sobie stary wybrał było jakieś 1 km dalej przez krzaki i prawie ścieżki nie było. Jeszcze stary wymyslił ze zabieramy ognisko bo on nie będzie tracił czasu na rozpalanie ognia bo rosa jest i wszystko wilgotne. Myślicie że żartuję? Nie znacie mojego starego jeszcze. Jak był się wylać to zauważył w rogu tamy taki duży baniak( pewnie powódź przyniosła). I przywlekliśmy ten baniak i stary władował ognisko do baniaka i dawaj idziemy. Dobrze że mieliśmy ze starym takie rękawice kevlarowe do podbierania sumów bo ręce by nam poparzyło. Najbardziej mi było szkoda matki. Objuczona 3 gruntówkami, podbierakiem, zanętami , przynętami i całym tym majdanem musiała wlec to przez krzaki po scieżce której prawie nie było. My ze starym nieśliśmy baniak z ogniskiem. Jak odpoczywaliśmy trochę to stary szedł i przynosił gałęzie żeby dołożyć do baniaka. I wtedy nastąpiła druga mina tej wyprawy. W tych spodniobutach stary przyciągnął sobie mocno te szelki. I jak szedł po drewno to chciał przeskoczyc taki rówek. A że ślisko już było po rosie to mało nie wyjebał i poleciał tak że aż przykucnął. Spodniobuty wtedy nie wytrzymały i pięknie jakby nożem obciął, gumiaki oderwało od nogawek. Aż mnie trzęsło ze śmiechu ale jakoś się powstrzymałem żeby stary czegoś głupiego nie wymyslił. Zaczął się wkurwiać że teraz to gówno robią a nie sprzęt i że ten Promil- Olsztyn to chuj nie firma. Jakoś po prawie 1,5 godziny dotarliśmy na opaskę z klatkami. Ładne miejsce ( rano stwierdziłem) i dawaj łowimy. Baniak z ogniskiem przy krzaczkach żeby ryby światła nie widziały.Stary założył najwiekszą rosówkę i sruuuu. I mówi do mnie. Widzisz synu - tak rzuciłem że nawet nie słychac było gdzie do wody spadło. Ale nic mu nie brało. Ja złowiłem suma 76cm, brzane krótką , i ładnego leszcza 47cm. Staremu nic nie brało. Matka nie łowiła bo padła ze zmęczenia i spała. Na moje sugestie żeby stary sprawdził czy przynętę nie objadło powiedział że nie bo już drugi raz taki rzut mu się nie uda. A najlepsze było rano jak się okazało że stary źle ocenił ( po Nalewce) gdzie woda a gdzie ląd i przynęta całą noc wisiała na drzewie. Rosówka była wyschnięta już mocno  :D . Starego mało szlag nie trafił i zapowiedział że jedziemy do domu. Matka zadowolona z takiego obrotu sprawy na sam koniec złowiła jeszcze  pięknego leszcza czym nieźle wkurwiła starego bo pobiła jego rekord  :) .
To była chyba najbardziej nieudana wyprawa dla starego w jego życiu. Po tym wszystkim zapowiedział że będzie łowił na spinning bo w tym jest przyszłość i że szczupaków i sandaczy w domu nie zabraknie. Na tamtych forach dostał bany dożywotnio bo jeszcze kłócił się z jakimś Murgrabią Beczkowskim o byle co. Wiem tylko że zarejestrował się na Jerbait.pl ale na razie jest grzeczny. Przywlekł do piwnicy pół kubika lipy wysuszonej i gadał że będzie robił woblery. Bo synu jak mowił nie ma to jak złowić drapieżnika na własnoręcznie zrobioną przynętę. Ma farby, kleje, drut na razie powyciągał z bombek choinkowych i mamy choinkę bez bombek. Matka się wkurzyła ale stary powiedział że po Nowym Roku kupi drut na Allegro i powpina z powrotem w te bombki. Na jerkbait.pl mówił mi że jest grzeczny i głupot nie wypisuje, bo musi od chłopaków wysępić tajemnice jak się robi wobki na szczupy i sandały bo na bolki nie chce bo są chujowe w smaku. Tylko gadał mi że i tam gówno wiedzą bo była jakaś kłotnia która wędka lepsza , czy ta z Boronu czy z Grafitu? A przecież on wie najlepiej że najlepsza jest z Kevlaru bo  miał żyłkę marki Sneck Kevlar Line i 0,20 wytrzymywała 8,6kg. I niech mu teraz znajdą taką mocną cienką żyłkę. Ale nie będzie na razie robił gównoburz bo jest sezon martwy i nie wkurwiają go zdjęcia ryb bo nikt prawie nic nie łowi i jest ok. Tak że uważajcie na użytkownika Stary Anona bo on wam jeszcze pokaże. On jest do wszystkiego zdolny powinnien to każdy wiedzieć po przeczytaniu tego opowiadania. Tak że wszystkim użytkownikom Jerkbait.pl. życzę żebyście nie spotkali mojego starego nad wodą. I samych przyjemnych chwil z wędką w ręku w Nowym 2013 Roku.

To jest moje opowiadanie i najlepiej żebym wygrał wedkę bo mam słabą.

A i jeszcze jedno. Stary na pewno przeczyta moje opowiadanie i się wkurwi na mnie. Ale nie dbam o to. Musiałem się rozstać z Anką bo dowiedziałem się że przez to schudła bo zjadła jakieś tabletki z tasiemcem, a to wszystko przez mojego starego bo dokuczał jej że gruba jest :(

http://www.oglaszamy...tki-z-tasiemcem
Niektóre dziewczyny sa jednak naprawdę głupie. Tak bardzo chciała jechać z nami na ryby że postąpiła tak drastycznie. Do czego może doprowadzić wędkarstwo? Brak słów.

Edit. Stary przeczytał to wszystko i na innych forach z trolkonta namawia innych żeby nie głosowali na moje opowiadanie i żebym nic nie wygrał :(. Szkoda. Pozdrawiam Riqelme


Użytkownik Riqelme edytował ten post 31 grudzień 2012 - 00:28

  • qwerty lubi to

#13 OFFLINE   szwagier.janusz

szwagier.janusz

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 137 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Janusz
  • Nazwisko:**********

Napisano 30 grudzień 2012 - 00:57

Opowiadanie nr 13 "Znalazłem swoje Eldorado - Zdobywcy górnego biegu Maniqui" by @szwagier.janusz

 

(otwórz załącznik)

Załączone pliki



#14 OFFLINE   Skalniak

Skalniak

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 407 postów
  • Imię:Jacek

Napisano 30 grudzień 2012 - 23:00

Moja przygoda z wędkarstwem rozpoczęła się już dość dawno nad piękną rzeką Bug.Czasem lubię sobie powspominać tamte czasy.Koleje losu rzuciły mnie w głąb kraju,praca i wychowywanie dzieci spowodowało dość długą przerwę w wędkarskiej przygodzie.Przyszło lato całkiem niespodziewany wyjazd na urlop do rodzinnej miejscowości i jeszcze bardziej niespodziewany a wręcz przypadkowy wypad nad mój ukochany Bug.

Tak się złożyło,że poszedł z nami  już dziesięcioletni wówczas syn.Kuzyn zarzucił  zestaw i dał mu do ręki bambusowy kijek .Zaczęło się to uklejkowe szaleństwo.Na drugi dzień płacz od samego rana ja chcę na ryby,ja chcę na ryby,kuzyn zabrał go jeszcze kilka razy.Urlop się skończył niestety w domu był tylko jeden temat zabierz mnie na ryby.Tak minął  okres jesienno zimowy.Tak to ja dałem mu na mikołaja pierwsza wędkę,opłaciłem kartę i pewnego wiosennego dnia zabrałem na rybki.Po kilku latach to on zaprosił mnie na pstrągi.Teraz wiem ile straciłem.Od pierwszego wyjazdu wiedziałem,że teraz tylko te ryby chcę łowić.Każdy wyjazd to inna przygoda,każdy wyjazd to inne emocje.Tyle czasu straciłem. 



#15 OFFLINE   Friko

Friko

    SUM

  • Super moderatorzy
  • 18684 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 31 grudzień 2012 - 08:15

Dziękuję wszystkim za udział w konkursie ! Niebawem zorganizujemy ankietę w formie głosowania w celu wyłonienia zwycięzców :)







Również z jednym lub większą ilością słów kluczowych: konkurs, jerkbait, opowiadanie, nagroda

Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych