Powitać po dość długiej nieobecności.
Tym razem - w formie wątku, nie bloga - z prostego powodu - pojawiających się coraz to nowych doświadczeń, łowionych ryb, kolejnych kroków w zrozumieniu wody.
Ułatwi to też zdecydowanie komunikację, odpowiedź na ew pytania, zgrupuje w jednym miejscu informacje tak rozsypane po wielu wpisach blogowych.
Od razu informacja, wątek będzie zawierał lokowanie produktu, pod postacią wypraw wędkarskich (postanowiłem zająć się tym komercyjnie), sprzętu (choć jak i wcześniej - sprzęt KUPUJĘ, choć czasem ze zniżkami, więc mogę pisać o nim szczerze, punktować to co jest na + i na -), "Sztuki Łowienia" i serwisów (jak choćby ciekawa linia lotnicza). Nie znajduję się w jakimkolwiek proteamie, nikt nas nie sponsoruje, więc mogę sobie pozwolić na niezależność w przedstawianych poglądach.
Zacznijmy od początku, musimy cofnąć się w czasie półtora roku, może nawet i więcej.
Pierwszy impuls, że to o czym marzyłem zawsze, czyli ciepła słona woda, gdzie można połowić piękne drapieżniki, pojawił się lata temu. W magazynie "Sztuka Łowienia", zaraz w jednym z pierwszych numerów, ukazał się artykuł Krzysztofa Rydla o łowieniu w Hiszpanii. Radary zapracowały. Ale w związku z powrotem do Irlandii i natłokiem życia i niedotłokiem zbywalnej gotówki plany wyjazdowe zawisły na gwoździu.
Kolejnym krokiem był kolejny artykuł, tym razem Patryka. Dzięki usilnym namowom Tomka Gawrońskiego na łamach "Sztuki" pojawia się tekst Patryka o łowieniu w okolicy Costa del Sol. Zobaczyłem ryby, widoczki. Traf chciał że chwilę później jakoś zgadaliśmy się z Patrykiem o śpiochach do brodzenia czy kurtkach, gadu gadu i padła propozycja - przyjeżdżaj.
Więcej na ten temat tu:
http://jerkbait.pl/b...niu-borewiczów/
Na tyle mnie ten wyjazd zaraził, ze kilka miesięcy deszczu i wichru później siedziałem w aucie z rodzinką pędząc na wakacje:
http://jerkbait.pl/b...smak-hiszpanii/
Już w trakcie tamtego wyjazdu pojawiła się idea - dość deszczu, przeprowadzamy się. Łatwiej powiedzieć niż uczynić, ale - od czego są przyjaciele, whiskey, samozaparcie, rozumiejąca żona gotowa znosić kolejne szaleństwa i zgadzająca się na drenaż domowego budżetu na kolejny pomysł z cyklu "pieprznąć tym wszystkim i wyjechać w Bieszczady".
Ile można siedzieć w laboratorium i hodować sobie jakiegoś paskudnego raka od chemii (nie żeby tutejsze słońce było pod tym względem bardziej wyluzowane).
W każdym razie - decyzja zapadła i po zimie spędzonej na codziennych wielogodzinnych rozmowach z Patrykiem, ustalaniu, załatwianiu, kombinowaniu, wydawaniu kasy na kilka taczek sprzętu (o sprzęcie będzie w osobnym poście), nauce węzłów (nie łatwo połączyć 130lb FC z 80lb plecionką), kolejnych godzinach ustaleń - przychodzi wreszcie wiosna. Samochód zapakowany po dach, z trudem wciskam na wierzch jeszcze swojego psa.
1 kwietnia, jako że cała impreza wydaje się być żartem - ruszam w stronę promu. Rodzinka zostaje, zobaczymy się dopiero latem, do tego czasu namiastką rodziny będzie dla mnie piesiont.
Kilka dni później dotaczam się wreszcie, przebijając załadowanym autem w upiornym deszczu przez Francję, Pireneje, Sierra Nevada i zjeżdżam w stronę Śródziemnego. Kawa, figowce, gaje oliwne, palmy, kaktusy - jednym słowem jestem wreszcie na miejscu.
Teraz czas na odpoczynek, a chwilę później zacznie się pogoń za papierami, miejscem w porcie, kupieniem łodzi, rejestracją i pracowanie nad wodą. Pierwsze sukcesy, tony porażek, powolne przebijanie się przez nawał nieoczekiwanych komplikacji i awarii.
Ale - o tym już niedługo w kolejnym poście.