Rod trip - Spain '15-2 czyli słodko słony smak Hiszpanii
flyfishing saltwater spain hiszpania spinning
To dla odmiany:
Poprzedni wyjazd bardzo podbił moje oczekiwania. Hiszpania okazała się być rewelacyjnym kierunkiem na morskie łowy, czyli to co lubię najbardziej. Tym razem miałem spędzić tam niemal dwa tygodnie! Dwa tygodnie łowienia w ciepłej słonej wodzie. Barrakudy, bassy morskie, amberjacki, leerfishe i bluefishe – ryby dla mnie zupełnie egzotyczne, dla których moje ukochane bassy mogły służyć głównie za przekąskę.
Przygotowania trwały chwilę, bo i sprzętu potrzeba było trochę zgromadzić. Muchówka morska w klasie 10, dwa kołowrotki zgrane z nią, załadowane 500y podkładu (sporo na wyrost) o mocy 50lb. Linka super szybko tonąca (10 stopień) i intermediate. Powinno wystarczyć, gdyby moje muszyska postanowił zeżreć jakiś przerośnięty palometon, pardon, leerfish. 200m przy pierwszym odjeździe większej ryby – sami rozumiecie, że jadąc ciśnienie miałem spore.
Kolejną odmianą w stosunku do poprzedniego wyjazdu było wzięcie rodziny. A co tam, niech zaznają Pańskiej łaski i podsmażą się na słoneczku.
Zamiast samolotu – zapakowane po dach BMW, bilety na prom i subtelne 2200km na kołach. 2 dni jazdy plus naście godzin na promie, to wszystko x2, bo wrócić też trzeba – sama słodycz.
Wyruszamy w piątek popołudniu, na miejsce przybędziemy już w niedzielę późnym wieczorem.
Prom tym razem nie huśtał, dzieci przesiedziały poranek w kinie, jakoś poszło. We Francji jak zawsze pod górkę, znalezienie czegokolwiek w mieście portowym, gdzie codziennie przybija kilka promów z wysp – jest super trudne, szczególnie gdy mówimy wyłącznie po angielsku. Zimno i mgliście, na niebie wisi superksiężyc w superpełni. Klimat jazdy świetny, tak że stop wypada dopiero po minięciu Hiszpańskiej granicy, gdzieś w górach,w kraju Basków. Wydawało się że we Francji ciężko się dogadać? Ha, spróbujcie tego tutaj. Francuskie napisy przynajmniej budzą jakieś wspomnienia kilku lat nauki 20 lat temu, w kraju Basków rozumiem całe nic... Rano zastaje nas na parkingu, gdzieś w mgłach, miejsce podobne do niczego. Poranny ziąb z każdym kilometrem w dół gór ustępuje skwarowi. Koło 10 suniemy już przez wypalone słońcem pola słoneczników. Upał, gorąco, drgające powietrze... A to już koniec września, najgorsze i tak za nami. Kulminacja następuje gdzieś na wysokości Madrytu, jednak trzeba było naprawić klimę przed wyjazdem...
Już następnego dnia ruszamy z Patrykiem obejrzeć okolicę. Na oceanie chwilowa cisza, zawijamy się poszukać brzan. Jako że mój przyjaciel ma nogi z ołowiu, nad rzekę dojeżdżamy wyjątkowo szybko i wyjątkowo siny. Pierwszy kwadrans to rozkładanie sprzętu i dławienie pawia, podstępnie czającego się w trzewiach, chętnego do rozejrzenia się po okolicy na wezwanie zakrętów
Rzeczka jest malutka. Z nieba lałby się żar gdyby nie porywisty wiatr. Szybko znajdujemy pierwsze ryby. Patryk pokazuje je mi wędką, ja patrzę się prosto na nie i nic nie widzę. Dopiero po kilku sekundach zaczynam rozumieć, ze w przelewie, w wodzie może po pół łydki stoją.. brzany! Brzaniska chyba raczej, niektóre z nich mają zbyt płytko i widzimy jak wiją się ponad wodą ich grzbiety gdy przeciskają się między kamieniami szukając pożywienia. Słyszę „Go get them tiger”, ruszam, skaczę chyżo jak kozica, spięty niczym kuna na polowaniu. Zapomniałem jedynie o swych rozmiarach i słynnej sprawności. Lekkie trzęsienie ziemi jakie powodują moje rącze skoki zamieniają przelew w małą eksplozję – przerażone brzany czmychają pod prąd z chlupotem. Jak już uspokoiła się woda usłyszałem klaskanie. Myślałem ze to brawo dla mojego zjawiskowego performance, ale nie, niestety – to mój przyjaciel klepie się z niedowierzaniem po łysinie aż echo od gór się odbija. „Well done senor Standera!”, następnych poszukamy kilkadziesiąt metrów niżej.
Tym razem do boju rusza Patryk.
Skrada się, pełznie przez krzaczki. Wcześniej założyłem teleobiektyw, bo jak podejdę nim zatnie rybę to mnie wrzuci do wody chyba. Rozwija pod nogami linkę, układa ją omijając krzaczki. Czeka na kilkusekundową przerwę w podmuchach i jednym wymachem sięga te naście metrów pod drugi brzeg. Charakterystyczny rzut, z mocnym uderzeniem muchy o wodę. Chyba nie zdążył pierwszy raz pociągnąć za linkę, gdy płycizna eksploduje, wędka gnie się do wody! Jest, piękna iberyjska brzana szaleje po poolu. Pięknie walczą te ryby, w zasadzie do końca nie chcą się poddać. Mimo mocnej wędki #6 i stosunkowo grubego przyponu walka trwa dobre kilka minut.
Wreszcie ryba zapakowana do siatki, szybko odhaczona. Ja już mam gotowy aparat, błyskawiczne kilka zdjęć i z chlupnięciem brzana wraca do wody.
Schodzimy kawałeczek dalej – na spokojnej wodzie za kamieniami kręcą się ryby. Zbierają owady, tarmoszą gałązki ściągając z nich skazane na zagładę bezkręgowce. W mętnej, zielonej wodzie suną ciemne cienie, przy gwałtowniejszych ruchach pięknie błyskają złotymi bokami.
Dobra, moja kolej. Rzut pod drugi brzeg, dwa wybrania linki. Do muchy doskakuje ciemny cień, w sekundę uderza i odbija się od muchy, ja zacinam, linka w krzakach za mną. Znów rozlega się znajome klaskanie, mimo ciemnych okularów i kamiennej twarzy mojego aborygena zdradzają łzy płynące ze śmiechu. „Może ja ci ją zatnę, a ty poholujesz,dasz radę?” subtelna szydera ułatwia kolejne rzuty. Ryba nie spłoszyła się, nie spłoszyły się też inne, dalej krążą po wolniaku. Kolejny precyzyjny rzut i mucha zawiasa na gałązce. Udając, że to tak miało być udaje się mi ja odczepić i z głośnym PLUM wpada do wody. Reakcja jest błyskawiczna, tym razem tnę w tempo i... kołorotek z gwizdem oddaje kilka metrów linki, #7 wygięta do wody, modlę się żeby 0,23 na końcu wytrzymała. Wytrzymała, Niech Wizardowi będą dzięki!
Rybę jakimś cudem zatrzymuję przed zwalonym drzewem, wyprowadzam na otwartą wodę. Teraz już łatwiejsza akcja, chwila przeciągania liny i ląduje w podbieraku swoją pierwsza brzanę. Śliczna ryba, spogląda z niedowierzaniem jaki frajer ją złapał, ale też z żalem ze to już koniec jej dni na tym łez padole.
Tym razem ma fuxa, po wymiętoszeniu przez pulchnego misia wraca do wody. Ja mocno podbudowany na duchu tym spektakularnym sukcesem już nic więcej tego dnia nie łowię, kazdy pojedynek przegrywam tracąc rybę przez pękające przypony. Patryk doławia 3... Jego rekord to ponad 30 szt jednego popołudnia, z jednej strony – aż trudno uwierzyć, z drugiej – woda ma gigantyczny potencjał, a warunki są dość trudne ze względu na mocne zmącenie i wiatr. Chciałoby się jeszcze wrócić.
Kolejne dni przynoszą wypady na miejsca znane z poprzedniego wyjazdu. Spokojna woda umożliwia muchowanie, ale bez większych sukcesów – Patryk będąc w stanie rzucić kilka metrów dalej sporadycznie ustrzeliwuje bassiątka, ja smutnie mieszam wodę bez większych kontaktów – łowię zdecydowanie zbyt dużymi muchami.
Ale – fakt jest taki, że na duże bassy jest jeszcze ciut za wcześnie, pojawią się za miesiąc jak zrobi się zimno, a typowo letnie ryby rzadziej pojawiają się przy brzegu czując że lato już za nami. Są oczywiście miejsca gdzie bez problemu można się do nich dobrać, jednak wymagają one dłuższego marszu w trudnym terenie, a niestety moje kuśtykanie na to niezbyt pozwala. Dodać do tego rodziny, które chętnie by spędziły z nami popołudnie – decydujemy się odpuścić ten temat. Mamy jeszcze sporo łowienia przed nami, nie ma wielkiego ciśnienia. Jednego z wieczorów na miejskiej plaży za naszymi przynętami pojawiają się palometony, odprowadzają nasze poppery.
Jednak ich rozmiar powoduje pewne obawy, czy dalibyśmy im radę posiadanym sprzętem – wędki 25lb, 20lb plecionka – mogło by być trudno, bo ryby są naprawdę spore. Samo łowienie – zupełny czad! Październik, stoimy po łokcie w morzu, fala przykrywa nas po szyję co kilka sekund. I jest cudownie – ciepło, przyjemnie, brak oznak hipotermii. Ryby kręcą się dość daleko, poza zasięgiem muchówki, więc nawet nie wygłupiamy się z muchami i mielimy na korbę.
W końcu pada decyzja – wracamy na wyspę! W kwietniu widzieliśmy tam piękne ryby, mamy nadzieję ze i tym razem coś się pojawi. Z racji zasięgu – na pierwszy wyjazd zabieramy tylko spinningi. Po całych ceregielach z załatwieniem papierów i wejściem na wyspę zaczynamy łowić.
Na zawietrznej widzimy sporo ryb, w większości mulletów. Co pewien czas przepływają też inne, ale ewidentnie nie w nastroju na przekąskę. Przenosimy się na nawietrzną.
Ale fale! Mimo ze stoimy kilka metrów ponad wodą, an skalnej półce, dość szybko jesteśmy mokrzy od słonej wody.
Początkowo nic się nie dzieje, jednak po około godzinie daleki rzut kończy się potężnym braniem, tuż po wpadnięciu przynęty do wody. Branie, natychmiastowy odjazd z serią wyskoków nad wodę. Zupełne szaleństwo!
Krzyczę do Patryka by rzucił w to samo miejsce. Natychmiastowe branie i obie wędki kłaniają się wodzie, oba kołowrotki wypluwają z siebie kolejne metry plecionek. Wreszcie mamy ryby pod nogami, ale... co teraz? Potwornie ostre skały, fale, miotające się ryby. Gdy podbieramy pierwszą z ryb, moja się spina.
Mimo wszystko uśmiechy mamy XXL, postanawiamy wrócić jak najszybciej, bo tego dnia już musimy wyjść z wyspy.
Kolejny wypad jest jeszcze bardziej udany – dobieramy się do dużo większych ryb.
Jakie jest moje zdumienie, gdy do holowanej przeze mnie ok 6 kilowej ryby spod półki skalnej wychodzi ryba na oko – 15kg? Prawdziwy potwór, nie wyobrażam sobie holu czegoś takiego ze skał, an pewno bez szans na tych zestawach które posiadamy. Muchowanie odpuszczamy ze względu na bardzo mocny wiatr.
W ramach przerwy od soli Patryk zabiera mnie na bassy na jezioro.
Nowy gatunek, niezbyt wiem czego się spodziewać. Woblery wertykalne, raczki, carolina rig i ognia. Ja twardo usiłuję na muchę, ale nie ma to większego sensu – Patryk łowi ze 3 ryby, ja mam jedno wyjście.
Przesiadam się na korbę i na poziomkę siada piękna ryba. Walczy bardzo energicznie, miejsce wygląda zupełnie kosmicznie – wędkarska nirwana.
Foto, do wody, na pożegnanie solidnie ochlapuje mnie wodą. Łowimy w sumie może 2h, łowimy po kilka ryb, świetna zabawa!
Ostatni raz na wyspę jadę sam, Patryk musi wracać do pracy. Na migi wiatrakiem załatwiam papiery. Woda spokojniejsza, co dobrze nie wróży. Rozkładam muchówkę i spina, postaram się użyć obu metod. Z muchą problemem są ostre skały kaleczące przy każdym kontakcie linkę. Ryby kręcą się, ale poza zasięgiem. Po chwili nie równej walki wycofuję się na górną półkę skalną, by nie ryzykować zmycia do wody przez fale. Biorę spina i śmigam. Jedna ryba, druga. Nie udaje się ich podebrać, plecionka na skałach pęka jak nitka. Nie są to jakieś duże ryby, w przedziale 2-4 kilo. Z chwili na chwilę wieje mocniej, fale są większe.
Zbite pod samymi skałami stada mulletów zaczynają być atakowane przez bluefishe. Pełnym pędem zaganiają mullety z kilku stron i atakują zawzięcie. Na moich oczach ryba ok 7 kilo odgryza mulletowi ogon. Gdy ten krwawiąc, na boku usiłuje uciec, ryba zawraca i zbiera go jak suchą muszkę... Tyle w temacie „szczupak to agresywna ryba”
Powoli kończą się mi przynęty, wygrzebuję główkę czeburaszkę, do tego największą muchę. Pierwszy rzut, natychmiast branie, drut pęka, wyciągam samo oczko... Słabo.
W końcu na ostatniego niedobitka mam potężne branie. Ryba bierze na samym skraju, przy spadzie, pod skałami. Natychmiastowy odjazd, jedzie, jedzie, chwilę później zaczyna skakać przy boi, dobre 70m od brzegu jak nie lepiej. Jest potwornie silna. W drugiej połowie holu, kiedy straciła już nieco animuszu udaje się mi odpalić telefon i nagrać kilka odjazdów. Podebranie jest bardzo trudne – trzeba wspiąć się po skałkach, za winklem po skałkach w dół dobre 2 piętra. Stromo jak cholera, szarżująca ryba na wędce w jednej ręce, adrenalina gały wyciska... Wreszcie zeskakuję w płytką wodę – JEST! Podbieram ręką rybę w okolicy 7 kilo. Szybka fotka samojebką, wychodzi marnie.
Zwracam jej wolność, mając nadzieję, że będzie nam dane się jeszcze spotkać.
Cały wyjazd kończy się bólem 3 dniowego powrotu szarym autem do szarej rzeczywistości i mocnym planem, by powrócić jak najszybciej, tym razem może na stałe?
„Tam jest Gibraltar, tam mówią po angielsku, tam będziesz mieszkać ”
Do wyjazdu zostało 73 dni
- remek, Friko, pitt i 21 innych osób lubią to
Kuba będę odliczał te dni razem z Tobą.
Po pierwsze - przepiękne zdjęcia. Emocje, świetne kadry. Już kiedyś wspominałem - masz bardzo dobre oko. Kadry powinny wywoływać emocje i ... one to robią. Dlatego photo i pisz o swoich przygodach bo coraz mniej na rynku połączenia dobrego pióra i takich zdjęć.
A co do miejsca ... nie wiem jak to zrobię - mało dostępnego czasu w kolejnym roku ... ale ... chcę tam być Raj na ziemi a jak łatwo dostępny i ... całkowicie cywilizowany. Przecież to Hiszpania - wsiadasz w Wwie do samolotu by za kilka godzin być bohaterem jednej z bajki ... i płacisz EUR kartą kredytową
Reasumując - trzymam chłopie kciuki za dalszy Twój rozwój ...!