Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


1245 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

1235 gości, 1 anonimowych

Bing, tomkosto, Google, kacperek993, DzikiBill, Aries, Google Mobile, aspius03, Mc.D, Riverhunter, Ballantise, Rapanui82


- - - - -

Ivosjon 2005


 

Po ubiegłorocznej wyprawie na szkiery Vastervik, moi towarzysze zapragnęli odwiedzić akwen z wodą słodką. Wybór padł na Ivosjon, największe jezioro w szwedzkiej prowincji Skane. Opowieści o rybach zamieszkujących krystalicznie czyste wody (1 klasa czystości) tego jeziora przyprawiały nas o dreszczyk emocji. Ogromne szczupaki i okonie, mnóstwo sandaczy, których nikt w Szwecji nie łowi a także łosoś jeziorowy, wkrótce miały stać się obiektem naszych starań. Wizja wspaniałej przygody nie dawała mi spać od miesięcy. W końcu nadszedł ten dzień...

Wyruszyliśmy z Warszawy w piątek o godzinie 14 w składzie: Adam, Jarek, Andrzej i niżej podpisany. Początkowo podróż przebiegała pomyślenie, jednak w okolicy Ostródy złapaliśmy gumę. Opona nadawała się już tylko do wyrzucenia. Rozpakowanie samochodu w celu dostania się do koła zapasowego, jego wymiana i ponowny załadunek (nagle zrobiło się o 1/3 więcej bagażu i wcale mnie to nie zdziwiło :P) zajął nam trochę czasu, ale nie groziło nam, że nie zdążymy na prom. Okazało się jednak, że zniszczona opona to nie wszystko. Prawdopodobnie uszkodzeniu uległo łożysko, które wydawało przeraźliwe dźwięki podczas próby ruszenia. Zamiana samochodu nie wchodziła w grę (byliśmy zbyt daleko od Warszawy), wymiana łożyska, nawet, jeżeli ktoś by się tego podjął natychmiast, także zajęłaby zbyt dużo czasu. Zadecydowaliśmy, że spróbujemy jechać. Początkowo nie wyglądało to dobrze, ale po jakimś czasie hałas trochę ucichł a łożysko zaczęło pracować jakby równiej. Jakoś dojechaliśmy na czas do Gdyni i byliśmy na pokładzie promu. Wieczór upłynął na rozmowach z Friko i Gaddą. Chwilę czasu znalazł dla nas również Piotr Piskorski jadący na zawody do Vastervik. Rano szybkie pożegnanie, życzenia taaakiej ryby i w drogę.

 


Pierwszy rzut oka na jezioro

 

Na miejsce dojechaliśmy ok. 11. Przemili gospodarze pokazali nam nasz domek. Nowy, niedawno wybudowany sprawiał wrażenie przytulnego i wygodnego. Ale prawdę mówiąc nie wiele nas to obchodziło. Każdy myślał tylko o tym, co założy na koniec zestawu i jaką taktykę łowienia obierze. Widok łodzi troszkę nas rozczarował. Były, co prawda dość duże i bezpieczne, ale ich stan był, łagodnie mówiąc, nienajlepszy. Mocno się zdziwiłem, gdy powiedziano nam, że mamy na noc zabierać wszystko z łodzi a silniki zapinać łańcuchem z powodu kradzieży, jakie się tu zdarzają. Jak widać w niektórych rejonach Szwecji też jest „normalnie”. Nad wodę musieliśmy jeździć samochodem, bo było do niej jakieś pół kilometra. O 13 po szybkim obiadku jesteśmy na wodzie. Rozkładamy wędki, próba odpalenia silnika po kilku minutowych zmaganiach powiodła się i długo wyczekiwana chwila nadeszła.

 


Ivosjon

 

Jezioro Ivosjon, o powierzchni przeszło 54km2, stało przed nami otworem. Linia brzegowa jest bardzo urozmaicona. Pełno tu małych zatok, wysepek i górek podwodnych. Można spotkać zarówno płaskie i płytkie blaty porośnięte bujną roślinnością jak i bardzo strome uskoki. Miejsca wymarzone dla ryb zarówno tych małych, jak i ponadmetrowych krokodyli. Maksymalna głębokość jeziora przekracza 50m. Zapewnienia o zerowej presji wędkarskiej okazały się niestety tylko chwytem marketingowym... mało tego... wcale nietrudno było natknąć się na zastawione sieci. Nie zraziliśmy się jednak, bo piękno otaczającej nas przyrody, przyćmiewało wszystko inne.

 


Pierwszy szczupak wyprawy

 

Pierwszy dzień łowienia nie przyniósł rewelacji. Każdy złowił po 1 szczupaku. Pełni nadziei na następne dni poszliśmy spać by następnego ranka wstać w pełni sił do walki z wielkimi zębaczami. Było jednak inaczej. Pogoda nie nastrajała optymistycznie. Było ciepło, słonecznie i prawie bez wiatru. Przez cały dzień rzucania i trollingowania nie mieliśmy kontaktu z rybą. Dopiero wieczorem udało mi się skusić dwa szczupaki na bardzo agresywnie prowadzonego Skinnera 15 RT. Na drugiej łodzi było podobnie. Jedyna ryba padła podczas trollingu w drodze powrotnej do przystani. Mieliśmy, o czym myśleć tego wieczoru...

 

 


Ciężko wypracowana 70-tka

 


Trafiały się i okonie

 

Trzeci dzień miał przynieść przełom. Poznaliśmy trochę najbliższą okolicę i wytypowaliśmy kilka potencjalnych miejscówek. Ten dzień był lepszy. Trochę zmieniała się pogoda. Na niebie, gdzieniegdzie pojawiły się chmurki a ze wschodu zaczynał wiać niezbyt silny wiaterek. W sumie złapaliśmy kilka szczupaków powyżej 70cm a najlepszy był tego dnia Adam, któremu ta sztuka udała się 3 razy. Jednak nie po to przyjechaliśmy taki kawał drogi. Na dodatek zepsuł się nasz aparat fotograficzny. Pocieszeniem i światełkiem nadziei stał się dzień następny, kiedy to udało mi się złowić ryby: 87cm z trollingu na Percha 12S luminescent red head i 83cm na Warriora 15 red head. Ryby były bardzo grube i w doskonałej kondycji. Mimo mocnego sprzętu wcale nie było łatwo wygrać z nimi walkę. Tego dnia kładliśmy się spać z wielkimi nadziejami na spotkanie z wielkim zębaczem.

 

 


Szczupaczek z pod trzcin. W tle jedna z wielu wysepek

 


Nasze pływadełko i my na pokładzie

 


Gdzie te szczupaki?

 


Szczupaczek samobójca zaatakował Fatso 14

 

 Przez cały następny dzień złowiliśmy kilka ryb, ale żadna nie przekroczyła 70cm. Śmieszna była sytuacja, kiedy ok. 50cm szczupaczek zagryzł mojego Warriora za grzbiet i nie mógł albo nie chciał puścić. Ciągnąłem go tak z 10 metrów zanim zobaczyłem, że nie jest zacięty na żadną kotwicę. W końcu puścił, ale zostawił na przynęcie odcisk swojego uzębienia. W przystani Adam z twarzą pokerzysty mówi, że przez cały dzień mieli tylko dwa brania. Efekt jednego mogliśmy zobaczyć, bo 60cm szczupaczek został „zaproszony” na kolację. Dopiero po chwili dowiadujemy się, że mamy to, po co przyjechaliśmy. 102,5cm!!! Brzmiało to niewiarygodnie. To uczucie, kiedy coś, czego się pragnie, do czego się dąży i o czym się śni, nagle staje się jawą. Adam mógł to teraz poczuć. A my... no cóż, tłumiąc w sobie zazdrość, świętowaliśmy sukces szczęśliwego łowcy i oglądaliśmy zdjęcia. Szczupak może nie był specjalnie gruby. Ważył 6,8 kg, ale jak wszystkie ryby w Ivosjon, był zdrowy i silny. Wziął w trollingu na wodzie o głębokości 7m na srebrnego Slivera 20 Rapali. Po emocjonującej walce i krótkiej sesji zdjęciowej, szczupak odpłynął, ochlapując jego pogromcę dużą ilością wody.

 


102,5cm Życiówka Adama i największa ryba wyprawy

 


Jarek ze szczupłym

 

Chęć zmierzenia się z metrowym szczupakiem była coraz większa a czasu coraz mniej. Zostały dwa dni. Przez cały wyjazd pracowałem sumiennie nie marnując ani chwili. Czułem to coraz mocniej w mięśniach. Łowienie dużymi jerkami i woblerami sterowymi potrafi być naprawdę męczące, gdy łowi się bardzo agresywnie, kilkanaście godzin na dobę. Stwierdziłem, że nie ma co eksperymentować. Postawiłem na sprawdzone metody. Jack 18S RPE i Fatso 14F RR latały na zmianę. Stajemy w dość szerokim przesmyku, między dwiema wyspami i brzegiem, gęsto porośniętym rdestnicą. To, mniej więcej, tam złowiłem trzy dni temu 83cm szczupaka. Skoro jest taki to może mieszka tutaj coś naprawdę dużego. Jack wydawał się idealny do łowienia w tym miejscu. Poza tym, wiara w przynętę potrafi zdziałać cuda, a ten sztandarowy jerk firmy Salmo jest moim ulubieńcem. W końcu mam branie, czuję, że ryba jest duża, lecz gdy podciągam ją do łodzi widzę, że do upragnionej „setki” mu trochę brakuje. Sprawne podebranie pod pokrywę skrzelową i jest mój. Miarka bezlitośnie wskazuje 90cm i ani milimetra więcej. Szczęśliwie, niedaleko był Jarek i Adam, więc mogłem mieć pamiątkę z piękną rybą. Zrobili mi kilka zdjęć i szczupak, podobnie jak zdecydowana większość jego kolegów i koleżanek, wrócił do wody. Przy innej kępie zielska złowiłem jeszcze 74cm a chwilę później odstrzeliłem mojego ulubionego Jacka. Nie zdarza mi się to często, ale jakoś zawsze musi to być przynęta tonąca. Ot... taka złośliwość przedmiotów martwych. Tego dnia nie złowiłem już nic. Andrzej i załoga drugiej łodzi nie mogła zaliczyć tego dnia do udanych. Szczególnie Adam, który chyba wyczerpał limit szczęścia na ten wyjazd, bo strzelił mu kabłąk w jego Shimano. Po prostu pękł na pół. Do tego z powodu splątania musiał odciąć dużą ilość plecionki, w wyniku czego, przy dalekim rzucie wyczerpywał cały jej zapas.

 


Moja 90-tka

 


Catch&relase

 


Przyprowadź prababcię

 

Ostatni dzień był totalną porażką. Co prawda poranek zapowiadał się nieźle Andrzej miał dwa brania, niestety puste. Ja również miałem kontakt z rybą. Prowadziłem Fatso 14 blisko powierzchni wody tak, że mogłem widzieć jego pracę. W pewnym momencie jerk w ułamku sekundy przesunął się o metr w prawo. Na kiju poczułem delikatne szarpnięcie, ale pomimo natychmiastowego zacięcia, na tym się skończyło. Pogoda zrobiła się słoneczna i bezwietrzna. Tylko Andrzej złapał szczupaka, ale przyszło to z wielkim trudem. W końcu nadszedł czas pożegnania. Ciężko było skończyć łowienie. Przez kilka minut mówiliśmy sobie, że ten rzut jest ostatni. To był koniec przygody z pięknym jeziorem Ivosjon, które przysporzyło nam wiele radości, ale i dało lekcję pokory. Jeszcze musimy się wiele nauczyć. Może jeszcze kiedyś tu wrócimy.

 


Pogoda nie była typowo szczupakowa

 

Z tego co wiem w Ivosjon jest liczna populacja sandaczy, ale mimo usilnych starań nie udało nam się złowić ani jednego. Dużo łowiłem różnej wielkości gumami z opadu, ale jedyne, co udało mi się w ten sposób złowić to dwa szczupaki. Prawdę mówiąc zastanawiam się czy ktoś, kto zna się na łowieniu tych ryb (ja do takich z pewnością nie należę) złowiłby jakiegoś sandacza w tych warunkach. A pływają tu podobno dwucyfrowe okazy. Również zawiodły okonie, choć trzeba przyznać, że nie poświęciliśmy im zbyt wiele czasu. Naszym głównym celem był szczupak.

Trudno wytypować najlepsze przynęty na tej wyprawie. Ryby brały na różne woblery. Odkryciem dla moich towarzyszy stały się slider i fatso. Z racji używanego przez nich sprzętu (tylko ja miałem sprzęt jerkowy: Rozemeijer 2jerk-it 80-120g, multiplikator Tica Sculptor z nawiniętą plecionką Power Pro 30lb.) używali wersji 10cm i prowadzili je trochę inaczej niż się to zwykle zaleca. Najśmieszniejsze jest to, że ja na klasycznie prowadzonego slidera nie złowiłem nic a wszyscy pozostali używający długich kijów spinningowych mieli na niego po kilka ryb. Prowadzili oni slidera jednostajnie, tylko co jakiś czas podszarpując.

 


Adam przy pracy

 

Podsumowując, wyjazd należy zaliczyć do udanych, choć oczywiście mogło być lepiej. Najbardziej cieszy życiówka Adama poprawiona o 22,5cm. Moje ryby też dały mi sporo radości, a wartość wiedzy i umiejętności zdobytych podczas tej wyprawy trudno ocenić. Myślę, że będą procentować w przyszłości. I kto wie... może za rok znowu ktoś będzie się cieszyć ze swojej metrówki. Na tym właśnie polega piękno wędkarstwa, nigdy niczego nie można być pewnym.

 


Zachody słońca były wyjątkowo piękne

 

Z wędkarskim pozdrowieniem

Piotr ‘phalacrocorax’  Szymański

 

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.


0 Komentarze