Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


1290 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

1229 gości, 1 anonimowych

Bing, benza, roobek, krez, seba122, Radbraw, koziol1006, Google, Maciej W., Pablito86, padmix, 5384, Patron, DiddoR, Janek W, pioros, Karpiu95, golenia, Rybak98, Szogo636, hose4ras, Maniew1, jacek.hetflaisz, Bulczenzo, Bolesław, Dziadek 1972, radeqs, darek63, montenegro, GroPerch, cyprys19, Rademenes, qaya, pointman, oktawiusz, markir, Mateo1989, Sumito, Bujo, zandermafija*SpinnigistaWT, c00per, mateuszxt, ANTONY, pablo23004, mac1986, amalker, wolta, WalterW, ewertas, toked1971, vann, Krzysiek Rogalski, kuklej, dkowal, dekosz, Michał 1982, ozzy321, Jacek_Dgl, trout master, cezcez7, omen32, Lucky_69


- - - - -

Jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie...


Oficjalne otwarcie sezonu pstrągowego nastąpiło dla nas w niedzielę. Jak pisałem na forum, musieliśmy pocieszyć się tęczakami z komercyjnego łowiska Loch Insch, bo kropkowańce z River Deveron całkiem nas olały. Urlop rozpocząłem w środę, jednak pogoda pokrzyżowała mi plany i dopiero w czwartek zameldowałem się nad River Isla (dopływ River Deveron). Łapałem na przemian spinning z muchówką. Nie było to szczytem wygody, ale pozwalało na dokładne przeczesanie jednej miejscówki różnymi przynętami. Wreszcie nastąpił mały progres, złapałem swojego pierwszego w tym sezonie potokowca. Nie porażał rozmiarami, ale liczy się, że pierwszy i na dodatek na suchą muchę, gdy na brzegu jeszcze leżały ostatnie oznaki zimy w postaci placków śniegu, a słońce nieśmiało przebijało się przez ciężkie chmury. Pstrążek, niczym jaskółka obwieścił bliskie nadejście wiosny. Delikatnie zwróciłem go naturze.
W piątek zaplanowałem kolejny odcinek River Isla, ale pogoda ponownie spłatała mi figla i od samego rana wiał haar (szkocka nazwa bardzo silnego wiatru, odpowiednik halnego). Zatem nad wodą oddałem może siedem rzutów i odpuściłem, bo przynęty latały wszędzie, ale nie tam gdzie bym sobie tego życzył, a na wodzie była wysoka fala i nie byłem w stanie stwierdzić czy jest metr głębokości, a może trzydzieści centymetrów. Postanowiłem poświęcić ten wyjazd na przejście kolejnego odcinka i wizualne zapoznanie się z nową wodą.
Na sobotę zaplanowany był wyjazd do Huntly, miasteczka położonego nad River Deveron. Moja druga połowa miała cztery wolne dni, które chcieliśmy spędzić razem. Umowa dosyć prosta: sobota i niedziela dla mnie, a poniedziałek i wtorek dla niej. Zarezerwowałem na weekend domek nad rzeką, z którego jest nie więcej jak dziesięć metrów do wody, wiecej pytań chyba nie ma.

 

Dołączona grafika
Domek jeszcze nie do końca otwarty

 

W sobotę z rana szybkie pakowanie i w drogę. Chcąc nie chcąc pojechaliśmy we trojkę, oprócz nas jeszcze nasze dwunastocentymetrowe maleństwo, które coraz częściej daje o sobie znać. Po niespełna godzinie byliśmy na miejscu. odniosłazegoy się w domku, zarządca Martin zaznajomił nas z obsługą piecyka gazowego, kuchenki i agregatu odniosłazego. Zjedliśmy późne śniadanie i za namową Martina nastawiłem się tylko na spinning, a za cel przyjąłem sobie króla tej wody, czyli łososia. Wczoraj jego znajomi złapali dwa, a jeden im się spiął. Woda odniosła się po opadach i topniejącym śniegu i łośki chętnie wchodzą z morza do rzeki.

 

Dołączona grafika
Widok z okna domku

 

Kolejno obławiałem wszystkie ciekawie wyglądające miejsca. Co dwadzieścia, trzydzieści metrów usypane są kamienne progi przez które środkiem przedziera się silny nurt tworzący poniżej długie i głebokie rynny, będące wymarzonymi stanowiskami dla ryb. Technika obławiania przypominała klasyczną trociowa orkę, czyli metr po metrze, męczące i nurzące... Zacząłem od woblerków z Czarnego, potem Salmiaki na przemian z karlinkami. Brak jakichkolwiek wyników spowodował, iż bardziej skupiłem się na rozmowie z Martą, która dzielnie towarzyszyła mi jako fotoreporter wyprawy.

 

Dołączona grafika
Głębia poniżej progu

 

Wtedy nastąpiło branie na tonącego Horneta 5. Silne uderzenie i przez moment zero ruchu. Zaczep? Nie, zaczep ruszył się. Trochę w górę, potem w dół. Krzyknąłem do Marty, żeby robiła fotki. Ryba trzymała się środka nurtu. Zasadniczo nie mogłem nic zrobić i tylko liczyć na to, że się zmęczy... Luz na żyłce. Nie!!! Jak to możliwe, przecież to prawie nówka, byłem z nią nad wodą trzy razy! Gorzki smak porażki wymalował sie na moich ustach, wywołując u Marty śmiech. Nic jej nie powiedziałem, usiadłem na kamieniu i potrzebowałem doprowadzić siebie i zestaw do porządku. Dopiero wtedy zauważyłem, ze zaczęło padać. Jeszcze tylko tego brakowało...

 

Dołączona grafika
Walka

 

Takie branie następuje pewnie raz na dzień, a moze raz na tydzień, z tą właśnie myślą wróciłem do czesania wody, czyli brak optymizmu i ogólne niezadowolenie. Padało coraz mocniej, w końcu sie poddałem. Wrócilismy domku na herbatę, następnie wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy. Najpierw pobliski zamek, a raczej jego ruiny skupiły naszą uwagę.

 

Dołączona grafika
Castle of Huntly

 

Później spacerek po miasteczku. W drodze powrotnej natknęliśmy się na skwer z kwiatami. Taki widok od razu rozwesela nawet w najbardziej pochmurny dzień.

 

Dołączona grafika
Parkan

 

Podczas spaceru zrobiliśmy małe podsumowanie dnia: pada deszcz, jest zimno i nic nie zapowiada, że jutro bedzie lepiej. Sytuacja nie wygladała zbyt korzystnie. Marta wyszła z inicjatywą powrotu na noc do domu. Specjalnie się nie upierałem, bo i tak przegrałem w głosowaniu 2:1, a wizja spędzenia nocy w domku letniskowym, gdzie pomimo ogrzewania piecykiem gazowym w ciągu dnia leciała para z ust, nie bardzo mi się uśmiechała.

 

Całą noc padało i widok jaki mnie przywitał nad rzeką w niedzielny poranek wcale mnie nie zdziwił. Poziom wody podniósł się o ponad pół metra i korytem płynęła albo nawet przewalała się kawa z mlekiem. Hmm, trzeba było zostać w domu i porządnie się wyspać, w końcu jestem na urlopie, czyli relaks i spokój duszy, a ja kręcę się jak obłąkany nad martwą wodą. No cóż, to chyba nazywa się uzależnienie...

 

Dołączona grafika
Widok z mostu

 

Spotkałem sie z Martinem, żeby oddać kluczyki od domku. Powiedziałem mu, że dziś odpuszczam, a on na to, że w żadnym wypadku, bo dziś jest większa szansa na złapanie ryby niż wczoraj. Myślałem, że sobie ze mnie żartuje, no ale skoro jest większa szansa, to niby jak? Pstrągów trzeba szukać wzdłuż brzegu, gdzie jest spokojniejsza woda, no i muszę zmienić metodę, bo one żerują na robakach wypłukiwanych z brzegu. Co??? Na robaka??? Z tej właśnie okazji Martin przygotował już dla mnie pudełko z czerwonymi robakami, które całą zimę przechowuje w szklarni, a potem wczesną wiosną, nie musi się bawić w poszukiwania. O Boże, pomyślałem sobie, schodzę na psy. Najpierw tęczaki z „burdelu”, a teraz czerwone robaki. Dwa głębokie wdechy. OK, niech będzie, nigdy nie łapałem pstragów na robala, bo w Polsce przecież jest zabronione.W Szkocji można, nikt się nie brzydzi i nie kręci nosem. Metodę dobiera się do warunków, taka jest filozofia większości szkockich wędkarzy, a skoro znlazłem się wśród nich, to muszę się jakoś przystosować. Pudełka z woblerami i blachami powędrowały do plecaka, dziś już z nich nie skorzystam.

 

Dołączona grafika
Sprzęt na łośki

 

Zmontowałem jakiś kombinowany zestaw z oliwki do dociążania obrotówek, haczyk muchowy i do boju. Wbrew pozorom, metoda nie jest wcale łatwa. To nie gruntówka samołówka, tylko świadome prowadzenie przynęty, wykorzystywanie zastoisk za kamieniami i wstecznych pradów. Nie to, żebym zaprzedał duszę diabłu, ale przyłożyłem się do sprawy najlepiej jak mogłem. Korzystając z okazji, że byłem sam nad wodą, mogłem oddać się przemyśleniom. Przypomniała mi się z dzieciństwa zabawa w chowanego. Jedno dziecko stało z zamkniętymi oczami, a reszata się chowała i krzyczała: jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie... Domyślacie się do czego zmierzam? Czwarty dzień z rzędu nad wodą, kilometry przemierzone brzegami rzek i d... Kropkowańce chowaja się po dziurach i muszą mieć ze mnie niezły ubaw. Koło południa wyszło słońce i zrobiło się jakby cieplej. W końcu jest branie. Po krótkiej walce wyjmuję króciaka, takiego jak w czwartek. Pchał się mocno do zdjęcia, ale mu się nie udało. Zostawiłem aparat w samochodzie. Mała strata. Morale się podniosły, jednak coś jest w tej wodzie. Niestety to musiał być jakiś pojedynczy desperat, bo poźniej już nic.
Wracając do domu zajechałem jeszcze nad River Isla i miałem okazję obserwować pierwszą w tym roku tak masową rójkę. Nadzieja poraz kolejny wstąpiła we mnie. Jeśli ocieplenie się utrzyma i nie bedzie padać, to do jutro woda powinna troszkę opaść i oczyścić się, po poludniu znowu będzie rójka i może tym razem mi się uda.

 

Dołączona grafika
Nad rzeką...

 

Dołączona grafika
... i na dachu mojego auta

 

Niestety moje szczwane plany związane z poniedziałkiem całkiem nie wypaliły, bo rozpadało się na dobre i tak już zostało do końca mojego urlopu. Napisanie relacji odkładałem na później, bo każdego dnia liczyłem, że może jutro pogoda się poprawi. Teraz siedzę w ciepłym mieszkaniu przed klawiaturą z buteleczką piwa, a deszcz odbija się od okna i wyraźnie słyszę: jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie...

 

Lukomat, 2006

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.




0 Komentarze