Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


1242 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

1233 gości, 0 anonimowych

Bing, Google, Bulczenzo, Henrikes, Roseth, MietekK, PiterS, princeof, Patron, Tiur, Pluszszcz


- - - - -

Wędkarskie barwy jesieni


Po raz kolejny postanowiliśmy pojechać na nasz tajny poligon doświadczalny. Niewielkie jezioro oddalone około 100 km od Warszawy. Akwen bardzo charakterystyczny, o mało skomplikowanej linii brzegowej i jak się po raz kolejno okazało zasobny w różnego gatunku ryby drapieżne. Miejsce spotkania oraz godzina zostały wyznaczone tydzień wcześniej. Do tego czasu wznosiliśmy modły prosząc o odpowiednią pogodę (w sensie wędkarskim; czyli może lać byle by ryby brały). Tym razem w nieco skromniejszym składzie umówiliśmy się nad wodą o 7.00. Droga do celu była nad wyraz nieprzyjemna. Mgła całkowicie uniemożliwiała rozwinięcie jedynie słusznej prędkości, a zasypiający kierowcy tirów i rajdowcy wyprzedzający na trzeciego często uruchamiali aparat wydzielania adrenaliny. Nie mówię o rowerzystach, którzy niezauważeni, niczym kolarze, szusowali wzdłuż dróg kategorii piątej bez żadnych elementów odblaskowych. Zauważenie takiego osobnika graniczyło z cudem.

Kiedy dotarłem do celu jezioro wyglądało (właściwie to nie wyglądało) jak pieczara, z której niczym dym wydobywała się para wodna. Wytaszczyłem swój sprzęt. Przygotowałem wędki. Chwilę zastanowiłem się nad swoim wędkarskim celem. W związku z tym, że miałem bardzo ograniczony czas (rodzina, rodzina ... któż z nas tego nie przeżywał; dostałem bilet czasowy jak w parkometrze) postanowiłem wybrać jedną miejscówkę i bardzo dokładnie ją obłowić gumami oraz woblerami. Włożyłem swój sprzęt do łodzi (tym samym zostało mało miejsca dla mnie) i wyruszyłem na połów. W pewnym momencie podjechał srebrny mustang z Rognisem i Jankiem na pokładzie. Zauważyli mnie wśród mgły i wybuchli śmiechem. Rzeczywiście musiało to wyglądać przekomicznie. Skorupka od orzecha z dokładką w środku garnka z zupą. Cóż, pomachaliśmy sobie nawzajem po czym postanowiłem popłynąć do obiecującej miejscówki. Okazało się, że łódź, którą płynąłem miała fatalnej jakości wiosła toteż zadanie to zabrało mi jakieś dziesięć minut. Cel miałem bardzo jasny więc po wpłynięciu na miejscówkę (ostry spad z czterech do siedmiu metrów) bezszelestnie zakotwiczyłem łódź. Oddałem kilka rzutów w stronę spadu i po chwili poczułem mocne uderzenie w przynętę i przytrzymanie. Po krótkim holu wyciągam grubiusieńkiego  sandacza. Szybko mierzę, miarka wskazuje 65 cm po czym ryba ostrożnie zostaje wpuszczona do wody. Cieszę się jak małe dziecko. Miejscówka, choć łowię tam rzadko, została wybrana prawidłowo. W chwilę później ponowne branie, które przyćmiło uderzenie poprzedniego sandacza. Ryba muruje zdecydowanie do dna. Próbuję pompować jednak po kilu metrach wybranej żyłki ryba schodzi. Po raz pierwszy w mojej karierze wędkarskiej przyjąłem to tak bardzo spokojnie. Niczym nie wzruszony oglądam rippera. Stwierdzam, że jest w nienaruszonym stanie, więc postanawiam rzucać nim dalej. W dziesięć minut później branie z tradycyjnego opadu. Kij się wygina, ryba odpływa. Czuję już, że jest większa niż te poprzednie. Myślę sobie „...jest, na koniec sezonu złowię jakiegoś klocka”. Jednak z sekundy na sekundę czuję, że ten szczupak dziwnie się zachowuje. Hol nie przypomina również walki jeziornego sandacza. Podciągam rybę do lustra, patrzę a tam na końcu zestawu wisi sum. Cóż dobre i to. Sprawnych chwytem za pokrywę skrzelową wyciągam go do łodzi. Mierzę, ma 87 cm. Wpuszczam do wody. Cieszę się jak małe dziecko, chociaż sum przypomina swoim wyglądem nieco wypasioną kijankę. Piękne zakończenie sezonu. Dwa gatunki ryb w ciągu jednego wyjazdu. Takie właśnie myśli przechodzą mi przez głowę. Teraz tylko szczupak i komplet ryb mam już na koncie. W tym czasie myślę gdzie podział się Rognis. Minęła już godzina a oni ciągle się guzdrzą. Zakładają pewnie te echosondy, silniki, wkładają kilka wędek, setki woblerów i gum. W oddali widzę zbliżającą się fregatę. No ... myślę, wreszcie połowimy sobie wspólnie. W tym momencie na kiju melduje się wymiarowy szczupaczek. Czyż jesień nie jest piękna? Przez głowę przechodzi mi jedynie krótka myśl, może teraz zapolować na okonia i pstrąga? Przypływa Rognis i Janek. Pada standardowe pytanie, jak leci? Opowiadam o swoich chwilach prawdy jednocześnie dowiadując się, że ekipa Kalkowski Team ma na koncie już kilka szczupaków (z tego wszystkiego dokładnie nie pamiętam).  Z oddali, kontem oka widzę jak chłopaki wyciągają następne sztuki. W tym samym czasie u mnie pada jeszcze jeden sandacz. Postanawiam zrobić sobie krótką przerwę i zaprezentować Sebastianowi nowości, które otrzymałem od wielkiego człowieka jakim jest mój kolega marcin (Yokozuna). Były to woblery własnej produkcji. Powiem więcej. Woblery te wspaniale pracują w wodzie, dużo w nich innowacji i nowatorskich pomysłów. Sebastian, jako specjalista sandaczowy, z wielkim zainteresowaniem oglądał woblery właśnie na ten gatunek ryb. Nazwał je killerami. Mnie natomiast najbardziej odpowiadała nowość, którą otrzymałem tuż przed wyjazdem. Szczupakowy, piękny, pękaty wobler, którym postanowiłem połowić następną godzinę. Wpłynąłem w dość płytką zatoczkę. Rozpoczynam bardzo dokładnie, metr po metrze obławianie wody wspomnianym woblerem. Chodzi wspaniale, zamaszyście bujając się na boki. Z przerażeniem widzę, że nad wodę, w kierunku wspomnianej zatoczki zbliżają się karpiarze. W tym momencie potężne uderzenie. Z ledwością udało mi się utrzymać wędkę. Dwa przekręcenia korbki kołowrotka i ryba schodzi z haka. Jakaż szkoda. Tak bardzo chciałem złowić na niego szczupaka. Było tak blisko. Może następnym razem. Po chwili postanowiłem popłynąć w moją miejscówkę. Wyciągam szczupaka. Odczepiam go bezpośrednio w wodzie. Urywam jedną przynętę, drugą, trzecią. O rany, jak tak dalej pójdzie stracę cały zapas gum. W między czasie wyciągam kolejną niespodziankę. Ryba wzięła z opadu, czuję jak mocno bije w dno. Po chwili podciągam ją ku  powierzchni. Moje oczy śmieją się jeszcze bardziej niż przed godziną. Wyciągam pięknie ubarwionego okonia. Mierzę, nie jest duży, 28 cm. Jednak moje oko najbardziej cieszy fakt  pięknych jesiennych kolorów, którymi ozdobiony jest okoń. Zazdroszczę sobie. Jest pięknie. Patrzę z wielką koncentracją jak natura mogła stworzyć coś tak pięknego. Delikatnie wpuszczam do wody misiaka i myślę „..niech podrośnie”. Minęło już większość mojego wędkarskiego czasu. Cóż za szkoda, że muszę powoli kończyć. Jestem jednak niezmiernie szczęśliwy, że mogłem po raz kolejny spędzić czas nad wodą, wśród ludzi, o podobnej pasji. Moje sentymentalne myśli szybko jednak zostały zakłócone. Co do cholery, następna przynęta ugrzęzła w podwodnych krzakach. Tego już za wiele. Jednak krzak zaczął zachowywać się jakoś dziwnie. Pomyślałem sobie „... e pewnie ściągam łódź  w kierunku zaczepu”. Jednak zaczep daje się powoli podciągać ku powierzchni. Z wielkim więc oporem ściągam żyłkę. Myślę sobie, może jakiś kołek. Zestaw solidny (wędka 20-50g, plecionka 0,20) mogę trochę popompować. W tym momencie zauważyłem, że kołek zmienia kierunek. O rany to ryba !!! Patrzę a ona, jak by nic sobie ze mnie nie robiąc zaczyna się rozpędzać. W przeciągu dwóch, trzech sekund obserwuję jak przepływa dziesięć metrów, za chwilę dwadzieścia metrów. Kołowrotek ryczy jak najęty, wędka wygięta w pałąk. Oj dość ... pomyślałem. Koniec tego. Podkręcam hamulec o dwa stopnie. Wszystko na granicy wytrzymałości zestawu. Wygląda to jak połów łodzi podwodnej. Ryba pewnie pomyślała „... naiwniak ...”. Po wyciągnięciu trzydziestu metrów plecionki ryba wyhacza się. Cóż za szkoda. Nawet nie wiem co to było. Jednak z pewnością zdaję sobie sprawę, że był to kolos mojego życia. Rognis miał rację, kiedy powtarzał „... tam gdzieś pływa Twój okaz, tylko trzeba go znaleźć ...”. Z oddali widzę Sebastiana i Janka. Jednocześnie ciągną ryby. Okazało się, że to dwa piękne sandacze Widzę ich radość, robią sobie zdjęcia. Jednocześnie z oddali zaczynają spływać inni widząc co wyprawiamy nad wodą. Kiedy opowiadam im co złowiliśmy nie dowierzają, pozostają w szoku (poznałem po ich oczach). W tym momencie moja sielankę przerywa telefon. Muszę spływać, koniec wędkarskiej wyprawy. I pomyśleć trzy i pół godziny tak szybko zleciały. Wychodząc z łodzi topię jeszcze moją Nokię 3650 w półmetrowej wodzie. Cóż za śmieszny widok. Telefon pół metra pod wodą. Wyciągam go. Woda leci z niego przez najbliższą minutę. W domu przymusowe suszenie. Wracam do domu. Cały czas myślę, co porabia Sebastian i Janek. Jakie mają wyniki. Przecież zostali dłużej, mogą dokładniej przeczesać teren. Telefonuję do nich o siedemnastej .... nie mogę uwierzyć (tzn wierzę ale w innym sensie) w opowieści Sebastiana. Po moim wyjeździe wędkowanie dopiero rozpoczęło się na dobre.

 

 

 

Pozdrawiam

  Remek




0 Komentarze