Prawdziwy Prima Aprilis od życia.
Chyba każdy z nas chociaż raz w życiu miał dzień w którym najlepiej byłoby nie wychodzić z domu, dzień w którym pech ciągnie się za nami jak smród za starymi gaciami.
Kiedy rano wyrwałem się z objęć Morfeusza, jeszcze nie wiedziałem co mnie dzisiaj czeka.
Najprawdopodobniej wszystko zaczęło się od tego że, zapomniałem śniadania i jakiejkolwiek gotówki do szkoły, no cóż jakoś trzeba było przeboleć te 8 godzin. Człowiek głodny to myśli poza schematami! patrząc na pogodę za oknem w głowie zaświtała mi myśl o wypadzie nad wodę. W tym sezonie byłem już, albo dopiero 10 razy. Niestety za każdym razem bez kontaktu z rybą. To woda szła prawie półtora metra większa, to wiało tak, że nie szło ustać a co dopiero rzucić, szczerze to nawet zaczynałem wątpić w swoje umiejętności wędkarskie.
No to komu w drogę temu czas! Jakiś zarys planu w głowie się powoli układa, pierwsze skrzypce gra muchówka! Nie trzymałem jej w rękach od sierpnia. Na pewno też zapoluję na swoje ukochane kropkowańce. Dodatkowo idealnym pomysłem było zwinięcie się dwie godziny wcześniej do domu aby mieć trochę więcej czasu nad wodą.
Pamiętacie jak mówiłem o tym pechu?
No więc mój samochód uznał, że idealnym pomysłem będzie strzelenie focha z przytupem. Kiedy ledwo dotoczyliśmy się pod dom, nagle wszystkie dolegliwości mu przeszły! jak ręką odjął - ciekawe dlaczego...
Wpadłem do domu, zmieniłem na szybko ubranie i do garażu po sprzęt!
No tak ... pół garażu rozpizdzielone jak lidl po promocji na karpie.
Udało mi się odkopać muchówkę, kamizelkę z dwoma pudełkami przynęt i muchami. W pierwszej chwili chciałem zostawić pudełko ze smużakami oraz mniejszymi woblerami. Jednak jakieś głosy w głowie zaczęły coś mówić o przezorności. A co mi tam, to i tak nie wiele waży. Do kompletu zabrałem Major Craft'a Trapare do 2 g, kijek kupiłem już dość dawno temu, a nadal nie miał okazji pokazać co potrafi.
Gdzieś przez głowę przeleciała mi myśl dlaczego ja jeszcze nie kupiłem spodniobutów tylko własnie wkładam na siebie wodery, te dwie oddzielne nogawki do jajek. Nie czas na rozważania, ryby przecież czekają! no a jak nie ryby to może przynajmniej sobie porzucam w spokoju...
Wybrałem już konkretną miejscówkę, rzut beretem od domu. Na nogach jednak trochę zbyt daleko, zachciało się obniżonego samochodu to też na miejscówkę dojechać nie ma szans. Z duszą na ramieniu zostawiam swój rydwan niedaleko mostu, w cholernie często odwiedzanym przez różne patologiczne osobniki miejscu. Szybko pozbierałem się z samochodu i pomaszerowałem półtora kilometra na miejscówkę. Padło na miejsce w którym zacząłem przygodę z tą rzeką. Dokładnie tutaj rok temu miałem pierwsze spiningowe kontakty z rybami. Kiedy zaszedłem na starorzecze połączone z korytem, moja dusza się rozpromieniła. Stojąc na niewielkiej burcie widziałem jak stada kleni zbierają jakieś owady z powierzchni. Ryba rozpanoszyła się po całej szerokości koryta rzeki. Pluski i wyskoki nad wodę przybierały na sile w rejonie małego, płytkiego i spokojnego przelewu. W starorzeczu było aż czarno od mniejszych i większych kleniozaurów. Nie przepadam za łowieniem w tym miejscu. Zawsze wyjęcie dwóch/trzech ryb kończy się odpłynięciem całej masy potencjalnych przeciwników.
Na spokojnie przyklęknąłem w trawie, zastanawiałem się co właściwie teraz zrobić. Obejść całe starorzecze dookoła i próbować łowić klenie z przelewu na muchę czy też spróbować się dobrze zamaskować i ochrzcić Trapare?
Padło na debiut Majora. Sięgając po pudełko które miało zostać w domu... usiłowałem sobie przypomnieć co w zeszłym roku dawało mi najwięcej ryb. Bezkompromisowo wytypowałem zieloną Brombe od Huntera. Pierwsze rzuty dały kilka skubnięć i jedną spiętą rybę. Stado zaczęło się przerzedzać - a to gnidy! czujne są!
Odczekałem więc około piętnastu minut zanim wykonałem kolejny rzut. Króciutka Trapara posłała Brombę ponad przelew, dałem przynęcie spłynąć z nurtem i kiedy znalazła się w granicy bytowania stada, zacząłem zwijać delikatnie wabik ku sobie. W pewnym momencie wędką wygięło w pół i na końcu zaplątał się kleniuzaur około 35cm. Kij niby do 2g ale byłem zdziwiony zapasem jaki został przy takim przyłowie. Po holu oczywiście ze stada nie zostało nic...
Taktyczny spacer 50 metrów w dół rzeki, i zacząłem obławiać ten przelew tak jakby od jego dołu. Znów było kilka skubnięć ale to tylko tyle. Niedawno zakupiłem kilka malutkich woblerów kleniowych więc postanowiłem je wykorzystać. Założyłem głęboko schodzącego, pękatego Sieka w kolorze niebiesko zielonym.
Rzuciłem daleko przed siebie, dokładnie w miejsce spławów. Po kilku obrotach korbką wobler dość głęboko zanurkował, poczułem lekkie puknięcie ! No to czyli mamy dno, muszę uważać - taka myśl przetoczyła się w mojej głowie. Z zamyślenia wyrwał mnie potężny strzał w przynętę. Chwileczkę... jaką ja właściwie mam żyłkę przy tej Traparze? 0.10, 0.12? Właściwie obawy były nieuzasadnione. Kijek pokazał, że potrafi jeszcze dużo więcej. Szybki hol i na brzegu ląduje moje PB klenia. Skromnie, bo skromnie ale 44 centymetry miał.
Tutaj zaczął znów upominać się o swoje pech. Radość z holu i zdobyczy była taka, że gdzieś przesiałem swoje szczypce do odhaczania. Zupełnie nie mam pojęcia kiedy, jak i gdzie. No cóż jakoś sobie bez nich poradzę.
Hola, hola! przecież ja tu przyszedłem na muchę a nie na spining. Z bólem serca poskładałem Trapare i rozłożyłem muchówkę.
Zapomniałem, że kiedyś do kamizelki wrzuciłem sobie kilka przynęt z kotwicami. Boleśnie dały dzisiaj o sobie znać... Ja naprawdę powinienem dziś siedzieć w domu.
Poszedłem kilkaset metrów wyżej, uwiązałem suchą muszkę i zacząłem rzucać! No a właściwie to próbować sobie cokolwiek przypomnieć. Niestety jedyne co mi wyszło to zerwanie pięciu much i parokrotne poplątanie sznura. Mam wrażenie, że muszę sobie u kogoś wziąć kilka lekcji dla przypomnienia. Moje nerwy zaczęły sięgać zenitu. Coś dzisiaj mam dwie lewe ręce i okropnego pecha. Wracając przez wodę w swoich woderkach wpierdzieliłem się do wody po pas... do wody która ma na oko poniżej 10*C Przeklinając pod nosem stwierdziłem, iż to idealna pora aby wracać do samochodu. Wygrzebałem się na brzeg, wylałem hektolitry wody z woderów i pomaszerowałem w kierunku samochodu, wysoce zniesmaczony tym dniem .
Przechodząc koło prawie trzy metrowej, praktycznie pionowej burty moją uwagę przykuły potężne spławy i pluski na środku rzeki. Takiego żerowania jeszcze nie widziałem, udało mi się nawet nagrać filmik z całego zdarzenia.
Oczywiście mając taki spektakl na wyciągnięcie ręki, nie mogłem sobie odpuścić kilku rzutów. Ryby były zdecydowanie (a jakże!) nie zainteresowane, jednak kolejnych wrażeń dostarczyło mi splątanie się dość konkretnego kawałka żyłki na kołowrotku.
Definitywnie koniec na dziś! nie mam nerwów na to wszystko - klnąc pod nosem uwiązałem jeszcze obrotówkę DAM Effzet 3d o rozmiarze 1, w moim ulubionym malowaniu potokowca. No cóż, jeszcze dwa rzuty, przecież stoję tak wysoko, że obrotówkę mogę tylko po powierzchni poprowadzić. Pierwszy rzut był w kierunku środka rzeki, przynętę poprowadziłem nad głębsza rynną pod swoim brzegiem. Drugi i ostatni rzut oddałem trochę poniżej. Schemat prowadzenia ten sam, tym razem jednak pod brzeg przynętę odprowadziła jakaś ryba... wydawało mi się iż był to karp. Stałem jednak za wysoko żeby móc się dokładniej przypatrzeć. No to jeszcze powtórka w to samo miejsce. Kiedy wabik był mniej więcej po środku rzeki, poczułem w łokciu potężny strzał. Tarpara wygięła się po dolnik, a hamulec zaczął grać. Obserwowałem piękne świece ponad wodę, wiedziałem już z kim mam do czynienia. Miałem wrażenie iż dopadłem króla tej rzeki, umysł cały czas budował napięcie... wymyślając jakiego to potwora nie złowiłem.Pstrąg tańczył na ogonie jakby rzucono go na rozgrzany ruszt. Pomimo tak słabego i bardzo nie rozważnego zestawu, hol przebiegł bardzo szybko. Wiedziałem już, że nie jest to byle jaka ryba. To był naprawdę konkretny tłuścioch. Był jednak pewien dylemat... jak podebrać tego potworka? Przecież pode mną jest praktycznie przepaść. Wypatrzyłem miejsce po którym zrobiłem dość ryzykowny ślizg na tyłku. Udało mi się nie wpaść do wody. Hol dokończyłem właśnie przy lustrze wody, trzy metry niżej niż zaciąłem branie do podbieraka wjechał najpiękniejszy pstrąg jakiego do tej pory złowiłem...
A Z KIESZENI WYJECHAŁ TELEFON PROSTO DO WODY
Udało mi się go złapać zanim zsunął się w głęboki dołek. Nie będę już nawet komentować swojego humoru w tym momencie. Euforia przeplatała się z uczuciem bezsilności. Szybko wytrzepałem smartfona, zrobiłem dwa zdjęcia zdobyczy i wrzuciłem go do kieszeni.
Nie potrafiłem ocenić jego rozmiarów, była to naprawdę konkretna rybka. Miarka pokazała, iż tego dnia pobiłem swoje drugie PB. 46 centymetrów spasłego szczęścia.
Rybka popłynęła do domu a ja zacząłem się wdrapywać na górę, trzy razy zjechałem do samego dołu. Przy okazji kolejny raz brutalnie kalecząc sobie dłonie o wspomniane już przynęty wrzucone luzem do kamizelki.
Po wydostaniu się na brzeg, zmarznięty, przemoczony, zmęczony, zły i głodny poszedłem w stronę samochodu. Drogę umilało mi układanie w głowie planu na ten tekst. I tak sobie myślałem, że ja to w sumie kocham te samotne wypady. Dookoła cisza, innych wędkarzy rzadko kiedy można spotkać, i w głowie zostają obrazy które potrafią zaprzeć dech w piersi. Mimo wszystko ta rzeka, ta przyroda daje mi kilka chwil wytchnienia od zabieganej codzienności.
Samochód na szczęście był na swoim miejscu, już nawet nie byłem zły że zawaliłem sobie całe siedzenie piaskiem.
Myślę że było warto... Pomimo tego całego pecha, myślę że nie był to zbieg okoliczności. To po prostu była cena za przeżycie tak wyjątkowych emocji.
Tekst jest długi, może nie do końca o pstrągach. Ale to właśnie one grają tutaj główne skrzypce. Musicie to wybaczyć, dopadł mnie głód pisania. Proszę też się nie martwić, Trapara nie jest moją pstrągówką. Na te ryby mam zupełnie inny sprzęt.
NOMINACJA DO KONKURSU "OPIS MIESIĄCA"
Użytkownik bartsiedlce edytował ten post 01 kwiecień 2019 - 20:38