Mniej więcej w tym samym czasie na podobny pomysł wpadł kolega z biura, Tomek i także zaryzykował (znacznie bardziej niż ja, bo pojechał nawet z żoną!) rodzinny wypad do Skandynawii z nastawieniem na ryby. W artykule znajdziecie mix zdjęć z tych dwóch wyjazdów.
Pierwsze szczupaki w życiu ze starszym bratem – bezcenne!
Trudne dobrego początkiŁowieniem starałem się zainteresować córkę od kiedy potrafiła wskazać kolorową rybkę w dziecięcej czytance. Jak odrosła od ziemi na wysokość stołu, zacząłem zabierać ją do swojego wędkarskiego schowka w piwnicy gdy trzeba było pakować się na kolejną wyprawę. Po chwili dąsania pomagała mi wtedy układać przynęty w pudełkach albo potrafiła kompletnie poplątać nową plecionkę na szpuli jak tylko spuściłem ją z oka. Pamiętam, że chodząc na spacery do Łazienek najwięcej czasu spędzaliśmy karmiąc chlebem parkowe karpie, a w warszawskim zoo starałem jak najdłużej przebywać w sąsiedztwie wszelkiej maści akwariów. Podsuwałem podstępnie nieświadomemu dzieciakowi wędkarskie książki Szymańskiego i Kolendowicza albo filmy o wiadomej tematyce. Zdarzyło mi się też raz czy dwa przekupić brzdąca cukierkiem za pomoc przy nawijaniu nowej muchowej linki….
5-letnia Pola zaczyna przygodę ze spławikiem.
Te wszystkie nikczemne i perfidne z mojej strony zabiegi przynosiły jednak średni i krótkotrwały efekt. W oczach mojej pierworodnej nie widziałem zachwytu nad oślizłymi i pokrytymi łuską stworzeniami, który podzielał jej tatuś. Ryby i wędkarstwo ponosiły sromotną porażkę z klockami lego (skądinąd bardzo w rozwoju dziecka pożytecznymi), puzzlami i co najgorsze, bajkami w telewizji. Stojąc więc przed realnym i przerażającym scenariuszem nie-łowiącego-ryb potomka, zrozumiałem, iż popełniam trywialny i jakże dziś oczywisty w swej istocie błąd. Zamiast po prostu zabrać Polę na ryby i zacząć po kolei jak Pan Bóg przykazał, to ja próbowałem pokazać jej od razu wędkarstwo dla niej zupełnie abstrakcyjne, zbyt skomplikowane. Takie z rekordowymi okazami i żywcem przeniesione z relacji wędkarskich globtroterów. Zgubiła mnie rutyna, pewność siebie i lata własnych podróży po całym świecie z wędką w ręku. Myślę, że nie da się w dziecku rozbudzić odrobinki sympatii ani nawet krzty zainteresowania łowieniem pokazując wędkarstwo w teorii i na facebookowych zdjęciach – na dłuższą metę będzie to dla malucha nudne jak flaki z olejem.Zdecydowałem się więc szybko zabrać 5-letnią wówczas Polę na pierwsze zajęcia praktyczne. Postawiłem na tradycyjną i dobrze sprawdzoną kolejność, którą i ja przechodziłem – wpierw spławiczek na pomoście w trzcinkach, a jak się małej spodoba, to z czasem spróbujemy bardziej poważnych łowów. I tak oto w pewien długi czerwcowy weekend zawitaliśmy we dwójkę nad rodzime jezioro Łańskie. Mam sentyment do tego miejsca bo jako nastoletni chłopak łowiłem tam całkiem niebrzydkie ryby. Okazało się, że solidny drewniany pomost w Rybakach przetrwał próbę czasu i po 20 latach znów montowałem na nim 4-metrowy bacik z gramowym zestawem na końcu. Tym razem jednak już nie sam, ale z własną córką przy boku, która małymi rączkami mieszała właśnie zanętę w kubełku świetnie się przy tym bawiąc. Rozrabianie płatków, kukurydzy i wielu innych specyfików dostępnych w osiedlowym spożywczaku trwało dobre 45 minut. Dziecko brudne, ale jak brudne to szczęśliwe. Nadszedł czas na skonstruowanie płociowej wędki. Wybór spławika, a właściwie koloru jego antenki, potem zakładanie na żyłkę maleńkich śrucin i wiązanie przyponu z haczykiem. Zabawa z tymi prostymi czynnościami trwała co najmniej pół godziny, a Pola przeszczęśliwa próbuje zrobić wszystko samemu. Złości się kiedy jej nie wychodzi, ale nie odpuszcza i po raz dziesiąty usiłuje przewlec pajęczą żyłkę przez malutkie oczko spławika. Mnie natomiast rozpiera duma i radość jakbym złowił co najmniej 50-kilogramowego tarpona. Oto bowiem moja własna, osobista córka jest ze mną na rybach i najwyraźniej jej się to podoba! Nadchodzi moment łowienia, którego boję się oczywiście najbardziej. Wspólnymi siłami lokujemy zestaw dosłownie parę metrów od pomostu w miejsce gdzie przedtem wyrzuciliśmy z Polką co najmniej kilka kilogramów zanęty. Zresztą parę dni później usłyszę od córki, ze rzucanie tymi smakowitymi kulami do wody to jej się z ryb najbardziej podobało…
Obfite nęcenie to był dobry pomysł ponieważ brania są od razu. Pola w pół godziny zalicza uklejkę, krąpika, płotkę, parę okonków, a nawet mikroskopijną krasnopiórkę. Każdą rybkę ogląda z uwagą, ale nie chce jej dotknąć. Na haczyk sama zakłada ziarenko kukurydzy, ale do białego robaka nie może za nic się przekonać. Łowimy drobiazg jeszcze z godzinę po czym ku mojemu zdziwieniu w zanętę wchodzą większe płocie i „podleszczaki” po 30 cm. Jestem po prostu w siódmym niebie, bo nie spodziewałem się tych rozmiarów białorybu w środku dnia na zatłoczonym mazurskim pomoście. Ale fart, myślę sobie nie mogąc się doczekać, aż Pola sama poczuje na swojej wędeczce siłę nieco większej ryby. No i mam co chciałem. Spławik znika pod wodą, a młoda w tempo podnosi bacik do góry. Szklak ładnie się wygina i widać, że na końcu wisi coś większego. Pola jednak zamiast piszczeć z podniecenia to zaczyna histerycznie płakać i drze się jak opętana. Co jest kurde? Jakiś szerszeń ją użądlił czy jak? Nic nie kumam, ale przejmuję od córki szybko wędkę i wrzucam do siatki pół kilogramowego leszczyka. Po dłuższej chwili udaje mi się uspokoić szkraba i próbuję zorientować się w czym jest problem.
„Nie chcesz już łowić ryb?” -pytam.
„Nie!!!” –krzyczy na mnie dziecko.
„Ale dlaczego, co się stało,przecież bardzo dobrze Ci idzie!?”
„ Chcę łowić tylko małe, a dużych nie. Chcę do mamy!!!”
Tak w skrócie wyglądało nasze pierwsze wędkowanie. Polka nie dała się już za nic namówić na łowienie tego dnia, a ja nie chciałem jej bardziej naciskać. Wypuściliśmy z siatki wszystko co złowiliśmy i zabraliśmy się do domu. Do wieczora nie chciała ze mną w ogóle gadać o żadnych rybach. Ale kiedy opowiadałem jej tradycyjnie bajkę na dobranoc zdobyłem się na odwagę i zapytałem czy pojedzie jeszcze ze mną nad wodę. Usłyszałem niewyraźne „może pojadę” obrażonej księżniczki i w tym momencie byłem najszczęśliwszym tatą na świecie.
Lepienie zanętowych kul…to dzieci lubią najbardziej!
Efekt porządnego nęcenia.
Po dwóch godzinach córka ma dość i chce już tylko do mamy….
Bez napinkiPrzez kolejne kilka miesięcy powtórzyliśmy takie spławikowe sesje jeszcze kilka razy. Z różnym skutkiem. Jeśli ryby brały to młoda potrafiła na pomoście wytrzymać nawet ze trzy godziny. Jak nie chciały współpracować, to współpracy odmawiała i Pola. Godzinka bez brań – to była absolutnie graniczna wartość, po której córka wpadała na jakiś genialny pomysł grania w piłkę (ping-ponga, badmintona, w karty lub scrabble), rozpalenia ogniska albo znalezienia jak największej ilości ślimaków w maksymalnie 15 minut.
Cieszyłem się jednak jak głupi z tych małych sukcesów i w następne wakacje postanowiłem pójść za ciosem. No i zgadaliśmy się z bratem, iż zorganizujemy naszym dzieciakom wakacyjną,pełnowymiarową wyprawę na ryby. I to na najprawdziwsze drapieżniki ze spinningiem w ręku, a nie na jakieś mazurskie stynki. Wybór padł na szczupaki,Szwecję i sierpień. Dlaczego szczupaki i Szwecja? Po pierwsze dlatego, że szczupaków tam bardzo dużo i nawet w najbardziej beznadzieje warunki zawsze coś się wydłubie. Argument nie do przecenienia, biorąc pod uwagę moją 7-letnią córkę i jej wrodzony brak cierpliwości. Po drugie kaczodziobe nie są zbyt trudne do złowienia i nie trzeba być „mistrzem świata” aby zaliczyć lepszą rybę. No i wreszcie dlatego, że Szwecja jest piękna, dziecio-bezpieczna i niemal bezludna w porównaniu z Polską. A i pogoda w sierpniu potrafi być często lepsza niż u nas. Może nie jest tak ciepło, ale statystycznie mniej deszczowo.
Dumni z tego genialnego planu przekazaliśmy wspaniałe wieści pociechom oraz małżonkom. Z obu stron entuzjazm był raczej umiarkowany, ale koniec końców klamka zapadła – zabieraliśmy dzieciarnię na szczupaki do Szwecji i nie było od tego odwrotu. Mój bratanek Matuesz cieszył się na okoliczność wyjazdu najbardziej. Kilka miesięcy przedtem łowiąc z tatą na podwarszawskim stawie podczepił przypadkiem „za kapotę” 2-kilogramowego sazana i od tego momentu ten cały spinning strasznie mu się spodobał….
Przygotowania do wyprawy rozpoczęliśmy rzecz jasna od kompletowania potrzebnego sprzętu. Zabrałem więc Polę do dobrze jej już znanego schowka w piwnicy i dałem jej…zupełnie wolną rękę. Wybór potrzebnego ekwipunku dokonany przez młodą był co najmniej interesujący. Szczupaki córka postanowiła łowić na króciutką, sandaczową „pałę” Berkleya o akcji kija od szczotki. Spodobało jej się srebrno-czerwone wykończenie kija i już. W sumie wybór nie taki zły, bo wędka była przynajmniej lekka. Z kołowrotkiem poszło o niebo lepiej, bo wypatrzyła na półce nie zawodnego Twin-powera, na którego notabene sam planowałem łowić. W zestawie znalazły się jeszcze spławiki i haczyki (gdyby jednak szczupaki wolały brać na ulubioną kukurydzę), stary i bardzo malutki podbierak z czerwoną rączką,którego nie widziałem ze 20 lat oraz dokładnie dziewięć przynęt. Stwierdziła,że więcej nie potrzebuje i, że szczupaki będzie łowić właśnie na to. Ja nie byłem aż takim optymistą ponieważ poza Salmo Sliderem, wahadłówką Algą i dwoma ripperami, wybór Poli padł między innymi na dorszowy pilker, jedną sztuczną muchy (pstrągową) i wielkiego tropikalnego poppera na GT (karanks żółtopłetwy),dodatkowo we wściekłym, różowym kolorze. Wszystko jednak grzecznie spakowałem to torby godząc się w milczeniu na te niestandardowe propozycje. Myślę, że dopiero wtedy pojąłem na czym polega cała tajemnica i jak zaszczepić w dziecku sympatię do wędkowania. Musi mieć po prostu z tego frajdę. To wszystko czego potrzeba 7-latce!
Pierwszego sierpnia wyruszyliśmy we czwórkę z Warszawy. Po drodze obowiązkowa wizyta w wędkarskim co by dokupić ostatnie przypony, trochę główek i…z 10 kg zanęty jeśli jednak spinning okazałby się dla młodzieży zbyt forsowny. Wieczorem byliśmy w Gdyni na promie Steny i już wtedy wiedzieliśmy z bratem, że ta skandynawska eskapada to był w dechę pomysł. Dzieci były prze szczęśliwe bo prom widziały po raz pierwszy w życiu.Jak nakręcone latały po całym pokładzie i do zapadnięcie zmroku nie było mowy aby wróciły do kabiny. Wszystko było dla nich nowe – latające nad pokładem mewy, portowe nabrzeża czy inne statki widoczne na redzie. Dla nas, dorosłych,to rzeczy oczywiste. Dla nich to cały świat nowych tajemnic, które czekają aby je odkryć!
Pakowanie przed pierwszą szczupakową wyprawą…wybór padł na tropikalne poppery
Na Syrsan (nasze miejsce docelowe w Szwecji) spędziliśmy siedem wspaniałych dni, z czego w pełni przełowiliśmy prawie pięć. Zaliczyliśmy tylko jedną poranną, spławikową sesję, a tak pływaliśmy po całych szkierach w poszukiwaniu szczupaków i okoni. Generalnie ryby nie brały za tęgo bo woda była jak zupa. Kilka razy w ciągu dnia uaktywniały się jednak bardzo mocno i wtedy w pół godzinki łowiliśmy nawet kilkanaście szczupaków. Nie było żadnych kolosów (większość 50-75 cm), ale jak już się zapewne z tej opowieści zorientowaliście, to nie o żadne rekordy nam na tej wyprawie chodziło. Z Poli i Mateusza byliśmy z bratem naprawdę dumni.Codziennie wytrzymywali grzecznie na łodzi 8-10 godzin i naprawdę próbowali te ryby łowić. Oczywiście zupełnie po swojemu, czyli rzucając w sam środek trzcin najeżonym kotwicami jerkiem albo zupełnie odwrotnie na totalną głębię, gdzie nie pływało nic poza meduzami. Własnoręcznie, czyli tak od początku do końca każde z nich złowiło po 5 szczupaków. Mam tu na myśli ich własny wybór przynęty, rzut, odpowiednie prowadzenie i wyholowanie ryby do łodzi. Wydawać by się mogło, że to niewiele, ale pamiętajcie, że dzieciaki nie miały do tej pory żadnego pojęcia o łowieniu i przed wyjazdem nie potrafiły rzucić na 10 metrów i odróżnić szczupaka od okonia. Oczywiście ilość czasu spędzonego na łodzi niebyła równoznaczna z czasem poświęconym przez łobuzów na łowienie. Najpierw każde z nich musiało się „wypływać” łodzią, a więc szusowaliśmy po zatoce od brzegu do brzegu, tylko tak dla frajdy. Do tego dochodziły przerwy na rozwiązywanie krzyżówek i czytanie książek (dzieciaki zabierały na łódkę cały potrzebny do tego ekwipunek) oraz codzienna, obowiązkowa przerwa na ognisko i wspólne gotowanie. A kiedy pędraki miały dość wody, łodzi i rzucania, to po prostu odpuszczaliśmy i jechaliśmy na grzyby albo wycieczkę do nieodległego parku łosi. Ten tydzień to był naprawdę magiczny czas dla naszej czwórki i wiem z całą pewnością, iż taką wyprawę powtórzymy już w następne wakacje.A czy Pola i Mateusz pokochają wędkarstwo i wsiąkną w ten temat na poważnie? Nie mam bladego pojęcia. Na pewno mocno bym chciał, bo to wspaniałe hobby uczące pokory i wrażliwości na piękno natury. Ale jeśli się nie „zaszczepią”, to wiecie co? Nie będę z tego powodu wcale płakał i uszczęśliwiał ich na siłę. Niech sami wybiorą swoją drogę….
P.S Przepraszam Was za nie najlepszą jakość zdjęć, ale z wyjazdu uratowały się tylko fotki robione komórką. Pozostałe były na karcie, którą niestety zalałem wodą na kolejnym wyjeździe…
Na promie – dzieci zachwycone!
Już w Szwecji nad Zatoką Syrsan.
Zaczynamy pomostowo.
Po czym przesiadamy się na łódkę. Dla młodych już samo pływanie jest mega atrakcją.
No i bęc! Pierwszy, własnoręcznie złowiony szczupak. Maluszek, ale pamiętajcie, że dla dzieciaków kompletnie bez znaczenia!
Łowimy 3-4 godzinki i robimy dłuższą przerwę. To dla maluchów ważne.
Mieliśmy w sierpniu świetną pogodę. Na ryby aż niestety za dobrą.
Od czasu do czasu znajdujemy okonie. Przyznaję, że kilka pasiaków zabraliśmy na kolację…
Córka dumna ze szczupaka, a Tata jeszcze bardziej dumny z córki.
Jest następny. Dzieciak ledwo daje sobie radę z moją dłuższą wędką.
Największa ryba Polci. Szacuneczek!
Tylko przynęt trochę dziecku żal
Co trzeci dzień łowienie odpuszczamy i jeździmy po okolicy na różne wycieczki.
Park łosi w Virrum – rewelacja i koniecznie trzeba zobaczyć.
W parku jest obecnie 9 łodzi i wszystkie są zupełnie oswojone.
Łosie podobają się dzieciakom znacznie bardziej niż szczupaki…
Odwiedziliśmy także zoo Kolmarden. Wspaniałe i bardzo polecam.
Jak Szwecja to i grzyby oczywiście!
Godzinka chodzenia po lesie i kolacja już jest.
Mateusz za starami naszej jednostki. Nie mógł się zdecydować czy woli łowić czy powozić.
A ja nie brały to brzdące znajdowały sobie inne zajęcie. Polecam zabrać im na łódź krzyżówki albo kolorowanki.
Młody odważył się nawet na kąpiel, choć woda miała tylko 18 C. Brrr!
Powrót na wyspę po udanej dniówce.
Lunch time na szkierowej wyspie.
Ciekawe, że na rybach dzieci nie grymaszą i jedzą dosłownie wszystko. Tutaj ziemniaczki z patelni.
Wspólnymi siłami posiłek robi się raz-dwa!
Dublet z bratankiem.
Franek, syn Tomka stawia pierwsze kroki nad Storsjon.
I żona Tomka też.
Inaczej skończyć się nie mogło….
Maciej Rogowiecki (@rogu), 2015Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł