1
Winter is coming
Napisane przez
Kuba Standera
,
08 listopad 2012
·
3067 Wyświetleń
Oj niestety, czuję to w powietrzu, czuję to we wodzie. Od jutra znowu leje i ciapa.
Stąd też staram się wykorzystać ostatnie słońce i kisze na skałkach, nie zwracając uwagi na niskie pływy, brak wiatru...
Przedwczoraj spięta ryba, wczoraj jedno rachityczne branie, a w zasadzie, to rachityczna odpowiedź na branie, bo było całkiem niezłe, tylko jak zwykle zaspałem.
No niezbyt dobrze, za wielu szans natura już nie da w tym roku, a ja dwie tak pięknie zepsułem.
Mimo coraz gorszego układu pływów, uparcie drążę miejscówkę, by obadać skały, na jakiej wodzi ryby się pojawiają itd.
Wczoraj kilka fotek z FB powędrowało na irlandzkie strony, dzisiaj po raz pierwszy od dawna nie łowiłem sam a w towarzystwie 4, a później 5 wędkarzy. 3 osobowa ekipa z UK plus jacyś lokalni. No... zrobiło się tłoczno
Pogoda wspaniała do przebywania nad wodą - późnojesienne słońce przebija się przez jeszcze lekkie chmury, delikatny wiatr marszczy wodę, mała falka, krystalicznie czysta i niska woda... Jak pewnie już wiecie - na ryby warunki dość kiepskie. Żeby nie powiedzieć że zupełnie zniechęcające. Korzystając z możliwości gramolę się na coraz to dalsze skałki, ślizgam po kamieniach, nadal jednak nie dotarłem w łowieniu jeszcze nawet do połowy kamieniska, ciągle przede mną kamienny cypel, na który wszyscy spotkani nad wodą drałują zerkając za ramię, czy aby żądna ryb konkurencja nie dogania ich po sypkim piasku. Trochę to przypomina trociowe łowy w Meksyku, tylko skałki bliżej, jednak wyścig ten sam
A ja to mam gdzieś, ostatnim czasem kiszę głównie z dwóch "szczęśliwych" kamieni. Mam swoja teorię, gdzie ryby odchodzą na niskiej wodzie i myślę, że trafiłem dobrze na ich trasę przelotową.
Wracając do wątku - dzisiaj biczowałem stopniowo wędrując coraz dalej w stronę cypla. Bez brań, bez kontaktu z rybami, za to tachając coraz to więcej zielska na woblerach.
Pojawiali się kolejni współłowiący, także daleko nie zaszedłem, bo obsiedli skałki i młócą wodę wszelkiej maści potworkami bassowymi.
Zrezygnowany, pod koniec czasu, sunę z powrotem do auta. Szybkie zerknięcie na zegarek - jeszcze 30 minut, jak się sprężę to zdążę po małego. To chyc na szczęśliwą skałkę. Kolejne rzuty dużo łatwiejsze niż ponad godzinę temu - woda poszła do góry dobre pół metra. Podchodzi kolejny wędkarz na pogaduchę, jest miejscowy, widział foto, chciał zagadać czym na co. Jednak sunie za innymi na cypel, chyba wiedzą coś więcej Ja wracam do łowienie i kilka rzutów później, farciarsko, gdy schował sie za głazami, mam niemrawe branie. Takie - nie wiadomo, czy glony czy ryba. Tym razem daję w kły i czuję znajome bujnięcie na kiju. Ryba od razu odjeżdża naście metrów, ale nie wiele więcej już pokazuje, po za małym szaleństwem pod nogami. Nic dziwnego - jest trochę mniejsza niż poprzednie - ma ok 55cm. Mimo wszystko - odjazd miała niezły Szybko zgarniam ją w podbierak i drałuję po cichutku do brzegu. Chyba nikt nie widział, szybki desant na brzeg i znikam za wielkim jak domek głazem. Spokojnie odhaczam rybę, mierzonko i.. lecę po aparat. Ryba dochodzi do siebie w podbieraku, ja wydłubuję aparat z torby, włączam i... I nic. Kilkanaście dni focenia i zostawienie na noc w zimnym aucie to niestety zbyt wiele dla takiej małej, samotnej bateryjki. Zapasowa leży sobie w domu, z polarami i rękawiczkami... Szlag by to, burczę cicho pod nosem. Wracam do ryby, która już całkiem żwawo merda w podbieraku.
Przenoszę ją kawałek dalej, na głębszą wodę i przytapiam ramkę podbieraka. Tylko czekając na taką okazję wystrzeliwuje z siatki i szybko niknie w sino-zielonej wodzie.
A ja naprawdę zadowolony, wygrzany słońcem, ze złowioną rybą, choć bez fotek drałuję skarpą w górę.
Stąd też staram się wykorzystać ostatnie słońce i kisze na skałkach, nie zwracając uwagi na niskie pływy, brak wiatru...
Przedwczoraj spięta ryba, wczoraj jedno rachityczne branie, a w zasadzie, to rachityczna odpowiedź na branie, bo było całkiem niezłe, tylko jak zwykle zaspałem.
No niezbyt dobrze, za wielu szans natura już nie da w tym roku, a ja dwie tak pięknie zepsułem.
Mimo coraz gorszego układu pływów, uparcie drążę miejscówkę, by obadać skały, na jakiej wodzi ryby się pojawiają itd.
Wczoraj kilka fotek z FB powędrowało na irlandzkie strony, dzisiaj po raz pierwszy od dawna nie łowiłem sam a w towarzystwie 4, a później 5 wędkarzy. 3 osobowa ekipa z UK plus jacyś lokalni. No... zrobiło się tłoczno
Pogoda wspaniała do przebywania nad wodą - późnojesienne słońce przebija się przez jeszcze lekkie chmury, delikatny wiatr marszczy wodę, mała falka, krystalicznie czysta i niska woda... Jak pewnie już wiecie - na ryby warunki dość kiepskie. Żeby nie powiedzieć że zupełnie zniechęcające. Korzystając z możliwości gramolę się na coraz to dalsze skałki, ślizgam po kamieniach, nadal jednak nie dotarłem w łowieniu jeszcze nawet do połowy kamieniska, ciągle przede mną kamienny cypel, na który wszyscy spotkani nad wodą drałują zerkając za ramię, czy aby żądna ryb konkurencja nie dogania ich po sypkim piasku. Trochę to przypomina trociowe łowy w Meksyku, tylko skałki bliżej, jednak wyścig ten sam
A ja to mam gdzieś, ostatnim czasem kiszę głównie z dwóch "szczęśliwych" kamieni. Mam swoja teorię, gdzie ryby odchodzą na niskiej wodzie i myślę, że trafiłem dobrze na ich trasę przelotową.
Wracając do wątku - dzisiaj biczowałem stopniowo wędrując coraz dalej w stronę cypla. Bez brań, bez kontaktu z rybami, za to tachając coraz to więcej zielska na woblerach.
Pojawiali się kolejni współłowiący, także daleko nie zaszedłem, bo obsiedli skałki i młócą wodę wszelkiej maści potworkami bassowymi.
Zrezygnowany, pod koniec czasu, sunę z powrotem do auta. Szybkie zerknięcie na zegarek - jeszcze 30 minut, jak się sprężę to zdążę po małego. To chyc na szczęśliwą skałkę. Kolejne rzuty dużo łatwiejsze niż ponad godzinę temu - woda poszła do góry dobre pół metra. Podchodzi kolejny wędkarz na pogaduchę, jest miejscowy, widział foto, chciał zagadać czym na co. Jednak sunie za innymi na cypel, chyba wiedzą coś więcej Ja wracam do łowienie i kilka rzutów później, farciarsko, gdy schował sie za głazami, mam niemrawe branie. Takie - nie wiadomo, czy glony czy ryba. Tym razem daję w kły i czuję znajome bujnięcie na kiju. Ryba od razu odjeżdża naście metrów, ale nie wiele więcej już pokazuje, po za małym szaleństwem pod nogami. Nic dziwnego - jest trochę mniejsza niż poprzednie - ma ok 55cm. Mimo wszystko - odjazd miała niezły Szybko zgarniam ją w podbierak i drałuję po cichutku do brzegu. Chyba nikt nie widział, szybki desant na brzeg i znikam za wielkim jak domek głazem. Spokojnie odhaczam rybę, mierzonko i.. lecę po aparat. Ryba dochodzi do siebie w podbieraku, ja wydłubuję aparat z torby, włączam i... I nic. Kilkanaście dni focenia i zostawienie na noc w zimnym aucie to niestety zbyt wiele dla takiej małej, samotnej bateryjki. Zapasowa leży sobie w domu, z polarami i rękawiczkami... Szlag by to, burczę cicho pod nosem. Wracam do ryby, która już całkiem żwawo merda w podbieraku.
Przenoszę ją kawałek dalej, na głębszą wodę i przytapiam ramkę podbieraka. Tylko czekając na taką okazję wystrzeliwuje z siatki i szybko niknie w sino-zielonej wodzie.
A ja naprawdę zadowolony, wygrzany słońcem, ze złowioną rybą, choć bez fotek drałuję skarpą w górę.