Ojciec roku czy zakała luckości?
ojciec roku fly fishing łosoś
Zakała luckości vel ojciec roku.
Biedne zmarznięte dziecko emigrantów z Polski
Nauczycielka rażona apopleksją
Irlandczyk mający do życia zdrowy dystans
Irlandczyk, będący holendrem, pochodzący z Afryki, który kocha walczyć z rzeczywistością.
Samuel L. Jackson z cygarem grający na kontrabasie
oraz Kapitan Morgan jako alternatywa dla Bushmillsa
Ale, zacznijmy od początku.
Na początku był Hardy Zenith. Piękny, miodny, cudny, az się wziął i z.... . A taki piękny był, amerykański. Z powodu amerykańskości Panowie z Hardyego postanowili mi kilka nieprzyjemności zaserwować, doprowadzając mnie do stanu w którym nerwowo rozglądam sie za czymś do pizgniecia o ścianę, lub też tylko do zabicia wzrokiem... Całą historię opowiem innym razem, jednak czuj, że dogadali się z Czesławem więc coś musi być z nimi nie tak, okazał się proroczy
W każdym razie, doprowadzony do wytrzeszczu gałek ocznych, skurczu jąder i krwawych plamek na paszczy pognałem do najbliższego offlajsensa po ratunek.
Nosz awruk wasza mać zakrzyknąłem, widząc cenę 35 euro dyndającą bezczelnie na Black Bushu. Nie mają Boga w sercu oprawcy sprzedawcy.
Z całej tej nieprzyjemnej perypetii wybawił mnie mój wzrok przekrwiony gdy spoczął na ostatniej w promocji butelczynie kapitana Morgana za 19.
Aż mi się pejsy ze szczęścia skręciły!
Fakt, wanilią z trocin trochę trąci, ale procenty są, z kolą jakoś przejdzie, może wkurw minie.
Po przybyciu do domu zająłem się delektowaniem tego jakże zacnego produkt of Jamaica w zaciszu pokoju z kominkiem, mordując całe hordy Niemców z jakimś parownikiem na plecach (Wolfenstein ). Jak pisał Sapkowski, od razu dzień lepszy jak się Niemca usiecze. Tego wieczora z kapitanem piratem dobiliśmy 300, umowa była 1ml za hakenkrojca
Wiatry niesprzyjające wiały ostro od dziobu gdy nawigowałem w stronę sypialni na piętrze, ale ostro halsując udało się w końcu w bezpieczną przystań łóżka trafić.
Mniej przyjemnie było dziś rano, gdy łomem musiałem powieki odmykać. Nie wiem kto wymyślił wstawanie o przed ósmą, ale zdecydowanie za taką złą karmę to z 15 razy się musiał jako Justin Bieber odrodzić.
Dzieci odwiezione, żona odwieziona, poczta odebrana.
Wtem, dzwoni telefon. Zdystansowany do życia Irlandczyk pyta się jak zwieracze po kontakcie z Hardy bros
I ze mówił, nie bądź jeleń, nie kupuj Zenitha, tylko Mackenzie, bo jest lepsze, tańsze i w ogóle...
No dobra, ubawiłem się do łez, ale w jakim interesie Pan mi telefon zużywa?
Ano, jedźmy na łososie.
Jezus Cię opuścił? Pytam z niedowierzaniem. wiedzieć trzeba, że od startu sezonu deszcz mamy pionowo, poziomo, ukośne, szlaczkiem - pod każdą postacią a jedyny błękit jaki widzę rano, to mojego suzuki, stojącego smutnie pod niebem odlanym z ołowiu.
Nawet okoliczne rowy zamieniły się w strumyczki, wiec co dopiero na Blackwater?
"Wiedziałem ze jesteś mięczakiem, o 13 zrywam się z roboty, zbieram Cię po drodze, bądź gotów ze spinem"
"Ale muszę młodego odebrać ze szkoły" - zaczynam lament jak beduin nad zdechłym wielbłądem.
"Your choice Bud, ale albo szkoła, albo ryby" i rozłącza się.
O cholerka, to mnie wziął na ambit.
Plan strategiczny gotowy i... jak się nagnie rzeczywistość to może i dałobysięnarybywyskoczyć.
Szybkie zakupy, dla starszej pociechy list z listą zadań które musi wykonać za mnie zeby żona nie chciała mi kuku zrobić (tak, wiem, jestem pantoflarzem ).
Zostaje ostatnia kwestia.
Ruszamy po 14, młody kończy szkołę o 15.30. Nie ma opcji znalezienia kogoś kto odbierze, ale - jest pomysł.
Jason melduje się pod domem o 14 - przerzucam bety, śpiochy młodego i jego fotelik (ma 6 lat) i jedziemy pod szkołę. Jason ma spory dystans do formalnych zachowań, z resztą sam jest skażony rybałka nieodwracalnie, wiec pewnie jakoś to rozumie.
Wpadam do klasy i pytam się nauczycielki czy mogę młodego odebrać dzisiaj wcześniej. Za oknem zaczyna się właśnie ulewa i gradobicie.
Pani pyta ale jak-to-gdzież-to-i-po-co. Nooo, jedziemy na łososie.
Młody lekko spłoszony, pani drga dziwnie powieka, klasa patrzy się na mnie z mieszaniną zazdrości i chyba lekkiej nienawiści, ze muszą dalej siedzieć i jak barany rysować kolejne 90 minut cyferkę 9...
Pani chwilę zastanawia się czy wezwać gardę i ludzi z welfare, ale chyba dochodzi do wniosku, że za dużo przy tym papierów, i jest dopiero wtorek. Wzdycha, wznosi oczy w sufit i machając ręką wyprasza mnie z klasy.
Mały w mundurku, pod krawatem, zdezorientowany trochę.
40 minut później wypakowujemy się nad wodą. Deszcz i grad przeszły, słoneczko zagląda. Tylko wiatr nadal nie daje odpoczynku, za chwile chyba zacznie zabierać owce z okolicznych pól. Na parkingu stoi auto Holendro-Afro-Irlandczyka, znaczy sie łowimy dzisiaj w stałym składzie.
Młody na mundurek zakłada śpiochy, na to kamizelkę, na to kurtkę starszego brata, czapkę uszatkę i juz jest gotów do drogi.
Co prawda wygląda w tym jak dziecko Stalingradu, ale - wszak nie prężyć się na wybiegu tu dotelepaliśmy, tylko łowić ryby.
Woda wysoka, prawie równo z brzegami, co jest dość szalonym poziomem by szukać jakichkolwiek ryb, ale - alternatywa to siedzieć w domu.
Suniemy w dół pagórka, mijamy powalone drzewo, rozglądamy się za Peterem.
Jest, ostro młóci wodę swoim Double Handerem. Naprawdę podziwiam go. Wiatr tak lekko ma dzisiaj 30-35km/h. Woda wysoka, zasuwa ze sporą energią, a ten niby nic sobie double speyem (jest leworęczny) mieli. Tonąca linka, duża tuba - elegancja ale tez i spory wysiłek, by w tych warunkach wpadło to choć kawałek od brzegu.
Trochę gadu gadu na brzegu, w ruch idą woblery, latajace kondomy, wahadełka. Jednak woda szybka, bardzo wysoka, nawet SDR do dna dodziubują się dopiero pod nogami.
Słońce znowu zachodzi, Peter taktycznie wraca do domu, a my tkwimy w coraz bardziej nieciekawych warunkach nad wodą
Młody zaczyna przebąkiwać, ze może by jednak wracać?
Jeszcze chwila, beat jest krótki, do auta kawałek.
W ostatniej chwili odwracam się i widzę szarzejące drzewa na zakręcie powyżej. Nadchodzi pompa epickich proporcji. Wiatr przyspiesza, temperatura spada gwałtownie. Zaczyna lać, na początku zacina nieprzyjemnie, chwilę później jest już sino, do deszczu dochodzi grad. Małe ziarenka, jak kasza gryczana, ale przy tym wietrze tną niemiłosiernie. Z braku bezpiecznego schronienia pod drzewami i dystansu do auta zasłaniam sobą młodego (przy tym wietrze leje prawie poziomo) więc relatywnie suchy wychodzi z przygody. Wiedziałem ze pójście w masę to strategiczna inwestycja i się kiedyś sprawdzi
Jason uznał że nie będzie padać, więc pod drzewem doświadcza uroków przedwiośnia z wodą wlewającą się po kurtce (zwykły polar) w śpiochy.
I sterczymy tak na tym deszczu, wilków tylko brakuje. 10 minut, 15, młody traci cierpliwość. Po niecałej półgodzinie przez chmury przebija się słońce, deszcz ustaje i tylko przemoknięte ciuchy, zmarnowane miny i tęcza na horyzoncie przypominają o niedawnej małej apokalipsie.
Jason zmókł doszczętnie, więc smętnie drałujemy pod pagórek do auta.
Młody rozwarstwiony z mokrych ciuchów, w środku suchy i w miarę ciepły. Chyba zadowolony nawet.
Ech te ryby...
- Friko, pitt, tpe i 21 innych osób lubią to